Styczniowe życzenia – plaża – reda i skim

Wiem, wiem, już kiedyś TUTAJ pisałam o pewnym styczniowym sztormie…

Dzisiaj nie było sztormu, ale noworocznie mnie wzięło na wspomnienia, kiedy fotografowałam Konrada inaugurującego 2013 rok kąpielą w wodzie mającej około +3⁰ C…

* / *

Dobrego 2013 roku wszystkim – aby każdy miał swój statek – święcący jasno i wyraźnie

😀

statek1

Czekając na wiosnę…

Już niecałe 40 dni do wiosny, a tymczasem prognozy pogody zapowiadają nawrót chłodów. Toteż czekając na tę najpiękniejszą porę roku, wklejam trzy filmiki, jakie zrobiłam późną wiosną ( a może to już wczesne lato było) zeszłego roku.

Jakość samego filmików jest taka sobie, ale głównie dla ptasich śpiewów   nagrywałam 🙂

Filmik 1

Filmik 2

Filmik 3

 

 

Stutthof i Sztutowo

Zeszłotygodniowy Wiadomy Zamek w styczniowej ciszy i mgle. Bez pośpiechu i bez tłumów.

A potem nagła decyzja – niedaleko jest Stutthof. Niecała godzina do zamknięcia. A gdyby tak zdążyć… Vitas wycisnął z autokaru „siódme poty”. Zdążyliśmy. Na 25 minut przed zamknięciem wkroczyliśmy na teren obozu.

Pomijam fakt, że to była chyba moja najkrótsza tura po obozie, ale tym razem mimo sprintu – wrażenie było może najpełniejsze. Grupa młodzieży, świetnej zresztą, ze Stanów, zareagowała przecieraniem oczu na widok i zapach baraków.

I jak zwykle pytania, czy bardzo przeżywam każdorazowe oprowadzanie po takich nieszczęściach i jak daję sobie z tym radę.

Nie oprowadzam po nieszczęściach. Ja oprowadzam po nadziei.

Gdybym miała oprowadzać po nieszczęściach tylko, zwłaszcza po tłumaczeniu tekstów do filmów tam wyświetlanych – to pewnie bym z krzykiem uciekła…

Miejsca martyrologii – przy całej tragedii zawartej w ich historii mają  w sobie właśnie Nadzieję na Przetrwanie.

Szkoda, że zniknęły plansze z opowieściami świadków historii. Była to niezmiernie ciekawa i pouczająca wystawa. Także dla malkontentów, wszędzie widzących przysłowiową szklankę pustą do połowy.

Niestety już nie istnieje w sieci kapitalna strona z monografią KL Stutthof! Można wprawdzie kupić ją (tzn. monografię) jeszcze w sklepiku muzealnym – ale… nie każdy przecież zapędza się na ten kraniec Polski.

Z innych rzeczy, których nie ma… otóż zniknęła tablica z zewnętrznej ściany krematorium nieopodal szubienicy – poświęcona działaczom konspiracji pomorskiej: St. Lesikowskiemu, L. Łanieckiem i L. Cylkowskiemu. Czemu?

Przy każdej wizycie zastanawia mnie, jak rzadko słychać ptaki na terenie obozowym i przyobozowym. Niedawno słyszałam i widziałam dzięcioła, ale to przy stosie całopalnym, czyli w lesie…

I zastanawia mnie człowiek o ciemnych włosach i raczej grubych rysach i południowej urodzie. Widać go na paru zdjęciach z początku wojny w Gdańsku. Jest w książkach, spotkamy go też na planszy na Westerplatte, a także w Muzeum Stutthof w baraku VIII.

Widziałam trzy zdjęcia z owym człowiekiem. Najpierw stoi wraz z innymi aresztowanymi – z podniesionymi rękami gdzieś na ulicy, przed witryną „Salon Schott”, i to samo miejsce, ale ręce mają wszyscy opuszczone. Potem widzimy go znowu – jak je posiłek na stercie cegieł podczas budowy obozu. Koszulka z krótkimi rękawami już nie jest biała, i Człowiek już nie ma szelek u spodni. Je z miski – jeszcze białej i jeszcze emaliowanej.  Kim jest ?

–        *       –

Stutthof ma skojarzenia jednoznaczne, i kiedy się przyznaję, że lubię tam jeździć (mimo rzadko słyszanych ptaków) – ludzie patrzą na mnie dziwnie…

A tymczasem historia tego miejsca sięga daaaaaaaaawnych czasów – bo tych sprzed naszej ery. A na początku naszej ery z Sambii przez Mierzeję i dalej do Rzymu prowadził słynny szlak bursztynowy.

Potem – to znaczy przeskakując kilka wieków – po zdobyciu tych terenów przez Krzyżaków, obficie zalesiony teren Mierzei stał się (w XIII i XIV wieku) terenem łowieckim. Panowie zakonni, jako właściciele ziemscy posiadali przywilej rybołówstwa w rzekach, przy ujściu Wisły i w Zalewie Wiślanym. No i dodatkowo Zakon pozyskiwał bursztyn – a mając na niego monopol, czerpał z handlu całkiem spore zyski. Sprawa bursztynu w państwie zakonnym to zresztą osobny i niezmiernie ciekawy temat (bodaj TV Discovery czas jakiś temu nakręciła świetny dokument o bursztynie w państwie zakonnym). Dość wspomnieć, że cały zebrany bursztyn musiał być sprzedawany Zakonowi. Za zatajenie posiadania tego „magicznego kamienia Bałtyku” groziła nawet śmierć. Ciekawe jest prześledzenie powiązania czasu powstania pierwszych cechów bursztynniczych na przykład w Gdańsku – z „odejściem” Zakonu z Pomorza Gdańskiego.

A wracając do Sztutowa – często nazywamy go po prostu Stutthof. Po staremu. I nieczęsto zastanawiamy się nad pochodzeniem nazwy. A to właśnie tu – Krzyżacy założyli hodowlę klaczy – i to dało nazwę Studhoff (dwór klaczy, Stude=Stute – kobyła, klacz).

Niedaleko istniał też Czerwony Dwór (Rotenhof lub Rotenhaus). Jego położenie określa się z dużym prawdopodobieństwem pomiędzy Sztutowem a Kobbelgrube (wschodnia część Stegny). Jako, że było to miejsce, które często odwiedzali wielcy mistrzowie, więc przypuszcza się, iż był raczej rezydencją, a nie ośrodkiem gospodarczym na większą skalę.  Tutaj wydawano między innymi dokumenty lokujące osady czy nadające karczmy. Wprawdzie dwór uległ zniszczeniu podczas wojny (trzynastoletniej), ale w jego pobliżu – najprawdopodobniej w namiotach – prowadzono pertraktacje polityczne przygotowujące do zawarcia pokoju kończącego wojnę trzynastoletnią. Owe rokowania toczyły się tutaj między 30 sierpnia a 3 września 1456 roku, w „przytomności” Jakuba z Szadka i niejakiego Jana Długosza. Dzisiaj przypuszcza się, że teren rokowań – położony był bliżej kościoła w Stegnie – czyli w Kobbelgrube.

W wieku XV Stutthof znalazł się na szlaku pocztowym z Gdańska do Królewca, kiedy to osady na Mierzei zyskały połączenie drogowe.

Problemem dla całej Mierzei stało się wycinanie porastających je lasów. Spowodowało to uruchomienie wydm i zasypywanie przez piasek miejscowości i lasów. Niebezpieczeństwo udało się zażegnać dzięki metodzie stopniowego opanowywania wydm przez sadzenie traw, a później lasów. Metodę tę zastosował w I połowie XIX w. Duńczyk Sören Biörn.”

Powyższy cytat pochodzi ze strony:

http://www.wrotapomorza.pl/pl/bip/gminy/stegna/gmina_stegna/strategia/dokumenty/strategia_dokumenty

(nie mogę znaleźć numeru Jantarowych Szlaków z całkiem ciekawym artykułem o pomyśle Duńczyka na unieruchomienie wydm).

W razie, gdyby komuś dane było oglądać mapę z roku 1600 – sporządzoną przez mierniczego gdańskiego Friedricha Berndta – to należy pamiętać, że to nie Czerwony Dwór tam można zobaczyć, a dwór, który wybudowano później. A związany jest z historią rodziny Schopenhauer (przypominam, to z tej rodziny wywodził się Artur Schopenhauer).

Potem, po wiekach zdecydowano, aby utworzyć tu fabrykę śmierci.

Dzisiaj z reguły rzadko komukolwiek przychodzi do głowy by zastanawiać się nad długą i ciekawą historią tego miejsca. Niemcy w 1939 roku, tworząc tu obóz koncentracyjny, skutecznie ujednolicili kryteria postrzegania tego terenu…

A jednak, jeśli ktokolwiek się zapędzi do Sztutowa, niech nie ogranicza się wyłącznie do terenów Muzeum KL Stutthof. Warto wybrać się na spacer nad morze. Tu plaża jest znacznie przyjemniejsza niż te w Trójmieście, bo nie jest tak tłoczno i gwarno, ani brudno… Tu jeszcze można odpocząć od zgiełku  i cywilizacji.  Jest się gdzie zatrzymać na noc – a i jedzonko podają niezłe… A ze Sztutowa można robić całkiem ciekawe wypady I nie mam tu wcale na myśli Krynicy Morskiej…

No i można poczuć się jak w Holandii. Ale o tym to trzeba już się samemu przekonać 😉

W Ptasim Raju

Wyruszyć trzeba bardzo wcześnie rano, kiedy jest jeszcze ciemno. Najlepiej być na miejscu, czyli na kamiennej grobli, już około godziny 4:00 / 5:00. Wtedy to zaczyna się jedyny w swoim rodzaju teatr natury. Ażeby w nim uczestniczyć, trzeba usiąść spokojnie, dobrze okryć się kocem, pamiętając, że to już jesień. I na dodatek blisko wody. Siadając należy pamiętać, by patrzeć ku wschodowi, czyli ku toni jeziora. No i teraz wystarczy tylko czekać.

Najpierw pojawi się na niebie, tuż nad horyzontem delikatny różowy kolor, za wydmą, gdzieś tam nad morzem, a raczej nad Zatoką. Ten róż za chwilkę dostanie troszeczkę błękitu i żółci i nagle zrobi się niesamowicie zimno.

Wrzesień - zanim wzeszło słońce. Godz. 4:26

To ta chwila przed porannym wybuchem dnia, kiedy jest najzimniej i najciszej, bo milknie noc a dzień jeszcze się nie zbudził. Kiedy błękitny róż zblednie nieco, zaczyna się koncert.

Żaby.

Tysiące żab w gęstych trzcinowiskach i na łąkach rezerwatu.

Dźwięk, przetaczający się rechoczącą falą od lasu wydmowego na południu rezerwatu, poprzez bagna, ku trzcinom na jeziorze. Wszystko to trwa niecałe 5 minut może, po czym zapada cisza. Cisza tak niesamowita, że w uszach aż dzwoni. Niedługo jednak tej ciszy, bo oto w trzcinach zarastających jezioro Ptasi Raj zaczyna się znowu coś dziać. Jakaś kaczucha oznajmia głośnym kwakaniem, że oto właśnie się obudziła. Po niej następne, i jeszcze następne. Odzywają się też inne ptaki, które tutaj nocowały. Całe to pierzaste towarzystwo opuszcza trzciny, wypływając na otwartą toń jeziora.

Robi się coraz jaśniej i wyraźnie już widać poszczególne osobniki. Są tam tłumy pierzastych kuperków różnej wielkości. Czasem na jeziorze nocują tysiące ptaków. Stado gęsi potrafi liczyć około 5 tys. ptaków.

A potem nagle wszystkie ptaki zgodnie unoszą się w powietrze, w pośpiechu na całodzienne żerowisko. I wtedy można przeżyć niezapomnianą chwilę. Wystarcza potem na opowieści na całą zimę. Po kolei, każde stado zatacza koło nad jeziorem, potem nad całym rezerwatem i odlatuje w stronę Wysoczyzny Gdańskiej. Tę poranną wędrówkę na żerowisko zaczynają gęsi. Ich głośny krzyk przyprawia o dreszcze. No i zawsze znajdzie się jakaś spóźniona, która zgubi swoje miejsce w szyku. Zrywa się do lotu w popłochu, i goni stado gęgając i robiąc wiele zamieszania, w poszukiwaniu tego swojego zgubionego miejsca. Każdej jesieni zdarzają się takie same sytuacje.

Kaczuchy kwakaniem nawołują członków swojego stada, łabędzie odlatują na plaże Trójmiasta i do Parku Oliwskiego, wszak tam wielu turystów, i każdy ma chleb dla żebrzącego łabędzia.

Kormorany lecą nad zatokę, tam jest ich żerowisko. Ku utrapieniu rybaków. Mewy krążą nad ujściem Wisły, i wypatrują powracające po nocnym połowie kutry rybackie.

Kolejny dzień przed wielkim odlotem właśnie się rozpoczął.

Dla obserwatorów zaś – skończył się najpiękniejszy spektakl przyrody. Kiedy wraca się groblą ku tzw. cywilizacji i codziennym obowiązkom, można spotkać ropuchę, czy jaszczurkę. Często można napotkać dziki, poszukujące śniadanka.

Taka wizyta w jesiennym Ptasim Raju to prawdziwa uczta dla ducha i oczu. Wiosenna wędrówka nie jest tak kolorowa i widowiskowa, bo wiosną ptactwo spieszy się do swoich miejsc lęgowych, do domu. I te przeloty nie są też tak masowe. Poza tym wiosenne przeloty mają nieco inna trasę. Ptasi Raj więc – to głównie jesień. I raj nie tylko dla ptaków, ale także dla obserwatorów.

Franciszek Sokół – Komisarz Rządu w Gdyni

Wśród ludzi niepospolitych, do jakich niegdyś Gdynia miała szczęście, był Franciszek Sokół, Komisarz Rządu w Gdyni.

Stefan Franciszek Sokół urodził się w grudniu roku 1890, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej, we wsi Cyranka, koło Mielca. W roku 1913 ukończył gimnazjum w Mielcu, maturę złożył u dyrektora Józefa Niemca – który to w czasach późniejszych związany był z gimnazjum w Gdyni (którego to gimnazjum tak tradycje, jak i budynek przejęło II Liceum Ogólnokształcące). W czasach szkolnych poznał Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ta przyjaźń zaowocowała w latach późniejszych ścisłą współpracą obu panów.

Lata I wojny światowej dla Franciszka Sokoła oznaczały przerwanie nauki na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. 14 sierpnia 1914 wstąpił do Legionów Polskich. Służył od 6 sierpnia 1914 roku do 5 marca 1918 w I Brygadzie Piłsudskiego. Walczył w 35 bitwach i potyczkach – najpierw jako kapral, potem jako sierżant liniowy. Po pobycie w szpitalu Fortecznym w Krakowie w roku 1915 i rekonwalescencji, dalszą służbę pełnił w Piotrkowie. W roku 1918 działał w Radzie Głównej Opiekuńczej w okolicach Kutna.

W listopadzie 1918 roku został mianowany podreferendarzem, potem referendarzem, w Starostwie Powiatowym w Kutnie. W 1925 roku ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie.

W latach 1931-1933 był wicewojewodą w Stanisławowie. W wyniku zatargu z wojewodą został przeniesiony w styczniu 1933 na stanowisko Komisarza Rządu w Gdyni. O tej „nominacji” sam tak pisał w swoich wspomnieniach pt. „Żyłem Gdynią”:

Do Gdyni przeniesiony zostałem karnie – po to, abym się, jak to pospolicie się nazywało – w morzu utopił lub w Gdyni się wykończył.”

Do nowej funkcji przyjechał jednak dobrze przygotowany i po początkowym okresie wyobcowania, wrósł w środowisko i został przez nie zaakceptowany. Zyskał nie tylko sympatię ale i uznanie.

Funkcja Komisarza Rządu skupiała zarówno władzę prezydenta miasta, jak i przewodniczącego Rady Miejskiej oraz starosty grodzkiego. Spadła więc na Franciszka Sokoła ogromna odpowiedzialność i duży zakres. Potrafił jednak dobrać sobie doskonałych i oddanych pracowników. Siedem lat spędził Komisarz Rządu Sokół w Gdyni. W tym czasie, Gdynia z miasta zaniedbanego, „przyklejonego” do portu, zaczęła wyrastać na piękne miasto o światowym obliczu. Nazywano ja polskim Nowym Jorkiem. Liczba mieszkańców wzrosła z 48 tysięcy do 120 tysięcy. Brak środków finansowych nie pozwolił na realizację wszystkich śmiałych planów, ale i tak Gdynia zyskała za rządów Sokoła oblicze wielkomiejskie. Przyczynił się do powstania wielu ważnych inwestycji w mieście, do rozbudowy sieci komunikacji miejskiej, za jego sprawą poprawiło się zaopatrzenie w artykuły rolno-spożywcze. Podkreśla się jego wielką rolę w niedopuszczeniu do upadłości Stoczni Gdyńskiej. Dzięki Franciszkowi Sokołowi Gdynia w roku 1937 była 6 do co wielkości miastem w Polsce. W swoim opracowaniu z marca 1939 roku napisał iż „Gdynia jest najlepszym interesem, jaki kiedykolwiek Polska mogła zrobić”.

Mało osób wie, iż dwupasmową Aleję Zwycięstwa (dawną Szosę Gdańską) od Urzędu Miasta (dawnego Komisariatu Rządu) do dzisiejszej ulicy Wielkopolskiej zawdzięcza Gdynia właśnie Franciszkowi Sokołowi. Wybudowano ją za kwotę 600 tys. złotych (sumę wówczas niebotyczna) w roku 1939.

Sokół zmierzał do wykupienia przez miasto z rąk niemieckich wszystkich majątków na Kępie Oksywskiej, jako że właśnie u jej podnóża znajdował się port wojenny i umocnienia Marynarki Wojennej. To on wysłał w pierwszych dniach września pismo do Przedsiębiorstwa Żegluga Polska w Gdyni, nakazujące wykonanie 500 drążków do osadzania kos i bagnetów dla oddziałów Kosynierów Gdyńskich (o których to wciąż wśród historyków toczą się spory, a na temat których można znaleźć wzmianki w Rocznikach Gdyńskich).

We wrześniu 1939 Franciszek Sokół roku został mianowany komisarzem obrony cywilnej Gdyni, a władza jego rozciągała się na cztery powiaty: Morski, Kartuski, Kościerski i grodzki w Gdyni. W dniu 12 września został wezwany przez adm. Unruga do opuszczenia miasta. Kiedy plany uratowania Komisarza zawiodły, Dowódca Floty powołał go do służby czynnej, licząc na to, iż jeżeliby dostał się do niewoli zostanie potraktowany zgodnie z konwencją o jeńcach wojennych. W nocy z 16 na 17 września Sokół odpłynął na Hel, i tam został przydzielony do sztabu kmdr Frankowskiego.

Wraz z załogą helską dostał się do niewoli 2 października 1939 roku. Trafił do Oflagu w Nürnburg nad Wezyrą, później w Spittal nad Drawą. W marcu 1940 został przewieziony do Gdańska, gdzie oskarżono go o działalność na szkodę III Rzeszy. Po długim śledztwie osadzono go w obozie w Sztutowie. Przeniesiono go później do Mauthausen, i tam doczekał wyzwolenia. 18 czerwca 1945 roku wrócił do kraju. Wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski ściągnął go wkrótce do Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża w Gdańsku i powierzył mu stanowisko szefa Działu Odbudowy Miast, później Działu Zagadnień Materiałów i Wyposażenia Technicznego.

W roku 1947 uniknął wprawdzie losu Eugeniusza Kwiatkowskiego, ale zmuszono go do przeniesienia się do Warszawy. W październiku 1947 został Dyrektorem Biura Ekonomicznego w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, a jednocześnie był wicedyrektorem w Departamencie Zatrudnienia. W styczniu 1950 został przeniesiony na stanowisko Głównego Inspektora w Urzędzie Pełnomocnika Akcji Rozbiórkowych. Umarł w Krynicy w czerwcu 1956 roku.

I znowu, jak w wypadku dwóch poprzednich Wielkich Ludzi Gdyni, tak i Franciszek Sokół, poza małą uliczką na Chwarznie, nie doczekał się upamiętnienia…

Aleja Zwycięstwa wciąż nie nazywa się  Aleją Franciszka Sokoła… Za to mamy Drogę Różową – ni z gruszki ni z pietruszki …

–           *          –

Inż. Tadeusz Wenda

Inż. Tadeusz Wenda, to postać, która automatycznie przychodzi na myśl, kiedy wypowiada się słowo „Gdynia”. Był tym, który wybrał miejsce pod budowę portu, był autorem jego koncepcji technicznej i planu budowy, był także kierownikiem robót.

Jeżeli jednak mówi się o tej postaci, nie sposób nie wspomnieć jeszcze jednej osoby – wojskowego, gorąco wspierającego inż. Wendę w jego poczynaniach.

Tym wojskowym był wiceadmirał Kazimierz Porębski. Kierował on Departamentem do Spraw Morskich przy Ministerstwie Spraw Wojskowych i to on zlecił swojemu współpracownikowi (którym był właśnie inż. Wenda), lustrację Wybrzeża. Przeprowadzili ją zresztą obaj. A znali się i ogromnie szanowali, jeszcze z czasów pracy w Rosji. Gwoli dokładności trzeba napomknąć, że Kazimierz Porębski był twórcą Szkoły Morskiej w Tczewie.

Wróćmy do inż. Tadeusza Wendy. Z dowodu osobistego wyczytamy iż urodził się 23 lipca 1863 w Warszawie (ciekawe jest skądinąd, że wielu wybitnych ludzi związanych z morzem urodziło z dala od niego). Tymczasowe miejsce zamieszkania: Gdynia, willa Marysieńka, przy ulicy Kuracyjnej (od 1926 roku ul. 10 Lutego). W tej willi T. Wenda wynajął najpierw małe umeblowane mieszkanie, a następnie mieszkanie trzypokojowe. Dopiero w 1929 roku, po powstaniu budynku Kierownictwa Budowy Portu przy ul. Nadbrzeżnej (obecna ul. Waszyngtona) pod nr 38, inż. Wenda otrzymał nowe mieszkanie i użytkował je na koszt skarbu państwa. To tutaj w dniu 10 lutego 2002 roku, w obecności syna inżyniera, odsłonięto pamiątkową tablicę.

Parę słów o bohaterze artykułu: inż. Wenda był absolwentem Instytutu Inżynierów Komunikacji w Petersburgu, a w latach 1890 – 1915 zatrudniony był w Ministerstwie Komunikacji Rosji carskiej, najpierw w Zarządzie Dróg Żelaznych, potem jako radca dworu na stanowisku kierownika robót przy budowie Zaniemeńskich Kolei Żelaznych: Patarancy – Olita – Suwałki – Augustów – Grodno. W latach 1903 – 1914 zatrudniony był przy budowie portu morskiego w Windawie, Royen koło Rygi i Rewlu (dzisiaj Tallin). Zaprojektował i zbudował most kolejowy przez Niemen pod Olitą. Od 1915 roku pracował w Warszawie, m.in. jako honorowy opiekun robót publicznych. Po wycofaniu się wojsk rosyjskich z miasta, T. Wenda pozostał w kraju i tutaj rozpoczął pracę – zawodową i społeczną. Był w latach 1918 pracownikiem Ministerstwa Robót Publicznych, kierownikiem w Inspektoracie Wodnym, a wkrótce inspektorem w Warszawskiej Inspekcji Żeglugi. Społecznie pracował w Sekcji Pracy Komitetu Obywatelskiego m. Warszawy. Wkrótce rozpoczęły się studyjne i analityczne prace nad polskim Wybrzeżem (było tego zaledwie 147 km, od Kolibek do Żarnowca z Mierzeją Helską). Celem tych prac miała być budowa polskiego portu morskiego. Powodem takiej decyzji było utworzenie Wolnego Miasta Gdańska i trudności w pełnym wykorzystaniu polskich prerogatyw w tym mieście. Szczególnie dało się to odczuć podczas wojny polsko-bolszewickiej. W tym celu już 30 marca 1920 roku T. Wenda delegowany został do Gdańska, w celu dokonania rozeznania, co do możliwości korzystania z portu wojennego, a także dla zbadania celowości budowy portu morskiego w Tczewie. Te sprawy leżały w sferze zainteresowań zarówno władz cywilnych  jak i wojskowych. Głównym rzecznikiem budowy nowego portu na polskim Wybrzeżu był, wspomniany już, wiceadmirał Kazimierz Porębski.  Rozkazem Ministra Spraw Wojskowych – gen. Kazimierza Sosnkowskiego –  z 6 maja 1920 roku, inż. Wenda, jako oficer sztabowy, został delegowany przez K. Porębskiego bezpośrednio do dyspozycji Przedstawiciela do Spraw Morskich przy Generalnym Komisariacie RP w Wolnym Mieście Gdańsku  – na stanowisko inżyniera budownictwa portowego.

Przyszło mu rozpatrywać parę koncepcji budowy  nowego portu:

  • Na Jeziorze Żarnowieckim z wejściem do portu z Morza Bałtyckiego – jednakże port znajdowałby się zbyt blisko granicy niemieckiej – a więc zbyt blisko wroga.
  • W Zatoce Puckiej z wejściem do portu od strony Wielkiej Wsi również z otwartego morza, ale tutaj konieczne byłoby przekopanie Półwyspu Helskiego a to poniosłoby za sobą groźbę jego przerwania.
  • w Pucku, z wejściem od Zatoki Puckiej – ale tutaj trudnością był długi kanał, zamulanie i zamarzanie zatoki.
  • W Rewie z wejściem od Zatoki Puckiej – lepszy od poprzedniego planu, ale tutaj wystąpiłyby trudności kolejowe.
  • Wielki Port w Zatoce Puckiej z przecięciem Półwyspu Helskiego w okolicach Kuźnicy i wejściem z otwartego morza (wał-grobla na Rewie Mew), z drugim wejściem przez wąski kanał Depka (Rafa Czajcza). Projekt inż. Rafalskiego z Poznania. Duży port, ale budowa jego trwałaby ok. 30 lat, koszty budowy byłyby zbyt duże.
  • Na końcu półwyspu – w Helu. Jednakże tutaj występowały trudności komunikacyjne. Linię kolejową Puck – Hel, o długości 43,7 km, oddano do użytku dopiero w marcu 1922
  • W Tczewie – ale przewidywano trudności w utrzymaniu żeglowności Wisły dla dużych statków. Ponadto zamarzanie rzeki, wrogie nastawienie Gdańska, znaczny koszt utrzymania żeglowności rzeki i oddalenie od morza przeważyły na niekorzyść tej koncepcji.
  • W Gdyni – był to projekt własny inż. Wendy, na podstawie planów historycznych i dogodności położenia.

Za Gdynią wypowiedzieli się pozytywnie nie tylko krajowi fachowcy, ale też dawny dyrektor budowy portu w Dakar, który został delegowany przez Francję do zbadania Gdyni. Profesor Schultze z Politechniki Gdańskiej także przychylnie zaopiniował projekt inż. Wendy. Również Komisja Komunikacyjna Ligi Narodów w 1926 roku zaopiniowała pozytywnie ów projekt. Zarzuty niemieckie dotyczące posadowienia portu gdyńskiego na piaskach i ewentualnej jego destrukcji przez wszechobecną wodę, spowodowały iż rząd RP zasięgnął opinii przedstawicieli Szwecji i Norwegii (jako całkowicie neutralnych i bezstronnych), co do celowości budowy portu w Gdyni. Inżynierowie Knut, Patterson i Möen, w kwietniu roku 1931, w pełni pozytywnie ocenili zarówno samą lokalizację, jak i budowę portu…

Ten nieco długi opis konieczny był dla zrozumienia wielkiej intuicji Tadeusza Wendy i niepospolitego wyczucia chwili i miejsca.

Wracając do rekonesansu inżyniera w roku 1920 – 27 października tego roku przewodniczył on komisji konkursowej, rozpatrującej zgłoszone projekty. 9 grudnia 1920 roku własny projekt inż. T. Wendy został zgłoszony do zatwierdzenia ministrowi Spraw Wojskowych. Pierwsza, niejako robocza nazwa portu brzmiała: „tymczasowy port wojenny i przeładunkowy w Gdyni”. Jego nazwa zresztą była kilkakrotnie zmieniana. Projekt wstępny zyskał nazwę „Tymczasowy Port Wojenny i Schronisko dla Rybaków”. Projekt Wendy – opracowany bezpłatnie, złożony został w Sejmie i  uzyskał I lokatę.

Tadeusz Wenda, „kierownik badań portu w Gdyni”, w piśmie z dnia 23 sierpnia 1920 roku, informował swoich wojskowych przełożonych, że „konieczna jest jak najszybsza budowa w Gdyni schroniska dla torpedowców i przystani do wyładunku statków do 5m głębokości”. Sugerował by na południe od ujścia Chylonki wybudować falochron i przygotować teren pod tę inwestycję. Kontrargumentem dla powstania portu w tym miejscu była utrata części plaży, jako że Gdynia przewidywana była jako kąpielisko morskie. Ustalenia dotyczyły też pochodzenia drewna – miało pochodzić z lasów Darżlubskich. Pośpiech w podejmowaniu decyzji w sierpniu 1920 roku wynikał z faktu iż toczyła się wojna polsko-bolszewicka. Chodziło więc o szybkie przyjęcie transportów wojskowych pochodzących z zachodu, jak również o szybki ich transport drogą lądową z ominięciem terytorium Wolnego Miasta Gdańska.  W piśmie do władz wojskowych,  datowanym 15 października 1920 roku, ,  pojawiła się nazwa „tymczasowy port wojenny i wyładunkowe schronisko dla rybaków”.

23 czerwca 1922 roku udało się w Sejmie przeprowadzić ustawę o budowie portu w Gdyni. Port powstawał pośród wielu trudności, i już w sierpniu roku 1922 inż. Wenda informował admirała Porębskiego (kierującego wszystkimi poczynaniami gdyńskimi osobiście, jak wspomniano, jako Szef Departamentu dla Spraw Morskich przy Ministerstwie Spraw Wojskowych), iż prace utknęły w martwym punkcie z braku środków finansowych i że konieczna jest dotacja, bowiem grozi zatrzymanie inwestycji i zaprzepaszczenie jej.

1 października 1923 roku Tadeusz Wenda sporządził sprawozdanie z wykonanych zadań przy budowie portu, w którym to sprawozdaniu m.in. pisze, że rozpoczęte w 1921 roku prace prowadzone były bardzo szczupłymi środkami finansowymi. Niemniej jednak owe prace posunęły się tak daleko iż w sierpniu 1923 roku, podczas strajku robotników w porcie gdańskim, do Gdyni mógł zawinąć statek oceaniczny „Kentucky”. Przystań miała 7 m głębokości, 150 m długości. Dalej pisał T. Wenda: „zbudowane już jest molo południowe, które ciągnie się na przestrzeni 550m od brzegu i osłonięte jest od wiatrów wschodnich „łamaczem fal” długości 170m. Od wiatrów północnych przystań osłonięta zostanie nabrzeżem północnym, oraz osłaniana jest naturalnie cyplem Oksywskim. Przystań ma oświetlenie elektryczne, połączona jest koleją ze stacją Gdynia i będzie wkrótce zaopatrzona w słodką wodę.”

To opis portu z dnia 13 sierpnia 1923 roku, kiedy to przyjął on pierwszy w swoich dziejach statek.

Nie wszystko jednak wyglądało tak optymistycznie i bezproblemowo. Inż. Wenda natykał się na poważne trudności finansowe i stale walczył z brakiem pieniędzy na materiały budowlane i na wykonawstwo.

8 lipca 1924 roku minister Przemysłu i Handlu zwolnił Tadeusza Wendę z dalszego kierowania budową portu. Obowiązki te przejęło Konsorcjum Francusko-Polskie.  Inżynier został, z ramienia ministerstwa, mianowany Naczelnikiem Budowy Portu. Tytuł i nazwa stanowiska zmieniały się zresztą podczas budowy portu, a często są one kurtuazyjne. Wynikało to z tego, że inżynier Wenda był w Gdyni postacią popularną, szanowaną i lubianą. Tytułowano go m.in. „Dyrektor Budowy Portu Rzeczy Pospolitej w Gdyni”, lub „Naczelnik Budowy Pierwszego Portu Rzeczypospolitej”.

Kiedy przystąpiono do budowy portu wewnętrznego, należało pod ten port pozyskać tereny. I to właśnie inżynier Wenda, będący Kierownikiem Budowy Portu, brał na siebie żmudne i niewdzięczne zadanie dokonywania aktów kupna – sprzedaży gruntów stanowiących własność Kaszubów, lub kupców, którzy je od nich wcześniej odkupili. Formalności załatwiane były u notariusza wejherowskiego, dr Stefana Czarneckiego. Nasilenie tej działalności nastąpiło w latach 1926-1928 a takt i ogromna kultura inżyniera pozwoliły na przebrnięcie przez ten trudny okres bez zadrażnień.

Inżynier, jako osoba znana w Gdyni, zajmował się również sprawami społecznymi. Był założycielem Gdyńskiego Towarzystwa Technicznego (wraz z m.in. Józefem Unrugiem, czy inż. Z. Horydem), był członkiem – założycielem Klubu Sportowego „Gryf”.

Pismem z 3 stycznia 1934 roku został Tadeusz Wenda upoważniony do współpracy z Wydziałem Technicznym Komisariatu Rządu w Gdyni, w zakresie uzgadniania i realizacji planów zabudowy miasta. Był osobą wszechobecną i wszechmogąca w porcie. To on walczył o każdy przysłowiowy grosz na budowę, to jemu przypadło w udziale dokonywanie zakupu terenów pod przyszły port, to on wreszcie upominał się o każdego pracownika zatrudnionego przy tym wielkim dziele. Nie znosił protekcji, każdego oceniał według jego zasług własnych. A troska o pracowników i kultura w obcowaniu ze współpracownikami – oby inspirowała współczesnych szefów.

Pomimo jednak tak wielu zasług, popularności i deklarowanego wobec niego szacunku – nie został zaproszony, jako Kierownik Budowy Portu w Gdyni, na uroczyste poświęcenie portu połączone z oddaniem Dworca Morskiego, jakie odbyło się w dniu 8 grudnia 1933 roku z udziałem prezydenta R.P. prof. Ignacego Mościckiego.

Wtedy to jego współpracownicy, oburzeni taką postawą tzw. Czynników Wyższych, w akcie uznania dla wielkich zasług Wendy, ofiarowali mu pamiątkową plakietkę, która znajduje się w zbiorach Muzeum Miasta Gdyni. Jest to mosiężna tabliczka o grubości 1 cm i wymiarach 14cm x 19cm. Na jej awersie znajduje się zarys portu gdyńskiego z roku 1933 i dedykacja od „inżynierów gdyńskich”, a na rewersie – podpisy czterdziestu ośmiu  osób.

Za swoją pracę i poświęcenie, a także zasługi dla kraju i gospodarki morskiej, inżynier Tadeusz Wenda został udekorowany wieloma odznaczeniami państwowymi. 11 marca 1929 otrzymał Medal Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości, 1 stycznia 1936 roku – Medal XV-lecia Odzyskania Morza, 13 października 1938 dyplom dyrektora Urzędu Morskiego i medal za  „Długoletnią Służbę”. 10 listopada 1928 roku Prezydent R.P. nadał mu Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, a 30 czerwca 1937 roku Krzyż Komandorski tego orderu. 16 lutego 1929 Prezydent R.P. zezwolił T. Wendzie na przyjęcie i noszenie Krzyża Kawalerskiego Legii Honorowej.

W roku 1937, w wieku 74 lat, inżynier Tadeusz Wenda został przeniesiony  na emeryturę. Żegnany był przez prezydenta, Radę Portu, przez przyjaciół i współpracowników. Został zaproszony do komitetu redakcyjnego, który miał opracować monografię portu gdyńskiego. Niestety z powodu wybuchu wojny praca ta nie została doprowadzona do końca.

Po zakończeniu wojny, ze względu na stan zdrowia, inżynier Wenda nie był w stanie czynnie uczestniczyć w odbudowie portu ze zniszczeń wojennych, ale wspomagał budowniczych portu swoimi bezcennymi wskazówkami i doświadczeniem. Napisał wiele publikacji dotyczących zarówno historii jak i problemów technicznych budowy portu w Gdyni. Zmarł w Komorowie pod Warszawą w roku 1948.

Piękne wspomnienie o człowieku, któremu Gdynia zawdzięcza port, a Polska rozgłos zapisała Mirosława Walicka w swojej wzruszającej książeczce „Gdynia – pejzaż sprzed wojny”. Rozdział o Inżynierze nosi tytuł „Sumienny i ludzki”…

Gdynia uhonorowała pamięć Tadeusza Wendy jedną z bocznych ulic dojazdowych do portu, nabrzeżem jego imienia na szczycie mola Węglowego, basenem portowym, także jego imienia, pogłębiarką portową, ostatnio tablica pamiątkową na ścianie budynku przy ul. Waszyngtona 38, gdzie mieszkał a także spiżową tablicą pamiątkowa przy wejściu do Dworca  Morskiego…

Jakże skromnie w porównaniu z zasługami.

Biogramy gdyńskie

Tadeusz Wenda, Eugeniusz Kwiatkowski, Franciszek Sokół

Załączam artykuł, jaki parę lat temu popełniłam dla Jantarowych Szlaków, w związku z 80-leciem nadania Gdyni praw miejskich.

Artykuł – niestety z ogromnymi zmianami – ukazał się w druku. Nie wszyscy czytelnicy zgadzali się z poczynionymi zmianami i skrótami – twierdząc, że po nich tekst stracił spójność i sens. Istotnie.

Tutaj więc zamieszczam go w całości, jednak z osobnych „oknach”, co mam nadzieję, nie zmieni jego sensu.

Artykuł podzieliłam na 3 części – tak jak to było moim zamysłem od początku. Każdą częśc zamieszczam osobno (niestety są dość długie 😉 )

Całość traktuje o trzech indywidualnościach Gdyni. Śmiało można powiedzieć, że ci trzej spowodowali to, co dzisiaj nazywamy Fenomenem Gdyńskim. Jak wyraził się jeden z ekonomistów – gdyby ci trzej żyli do dzisiaj – nie byłoby problemu stoczni dzisiaj.

Nie ma dzisiaj w Polsce Polityków czy Społeczników tej miary. Dziś są tylko politykierzy i społecznikowcy…

Szkoda.

–           *          –

W roku 1634 inżynier Jan Pleitner (przybyły do Gdańska w orszaku króla Władysława IV) wymyślił sobie port.

Po niemal 300 latach, w roku 1920  pewien skromny pan z mapą w ręku zdecydował, że ten wymyślony port wybuduje. Inny – doceniając położenie tego skrawka ziemi na morzem, zainicjował połączenie go magistralą kolejową z resztą kraju. Potem do tego duetu, godnego zapamiętania, doszedł człowiek, który spowodował rozbudowę infrastruktury nowopowstałego miasta przy porcie.

Tych trzech panów, to inż. Tadeusz Apolinary Wenda, Eugeniusz Felicjan Kwiatkowski i Stefan Franciszek Sokół.

A skrawek ziemi nad morzem z wymyślonym portem – to Gdynia.

Gdynia miała w swoim istnieniu szczęście do ludzi zdolnych. Miała szczęście do ludzi otwartych umysłów i odważnych decyzji; miała wreszcie szczęście do Patriotów. Patriotów, myślących o przyszłości, potędze i realnych zyskach… Myślących dla kraju.

–           *          –

Wszyscy ci trzej opisani przeze mnie Ludzie Gdyni, wraz z wieloma innymi, o których te krótkie notki nie wspominają, to postaci, którym to miasto zawdzięcza fakt iż mimo czasu, jaki dzieli jego dzień dzisiejszy od powstania – Gdynia jest wciąż miastem o szerokich perspektywach.

Jest ciągle wizytówką Wybrzeża.

A port, budowany w pierwszym dwudziestoleciu XX wieku, wciąż jest nowoczesny.

Gdynia wciąż zadziwia rozmachem i „wielkomiejskim oddechem”.

–           *          –

W opracowaniu powyższego tematu o Ludziach Gdyni korzystałam z życzliwej pomocy pracowników Muzeum Miasta Gdyni (gdy jeszcze nie było mowy o nowym pięknym budynku przy Riwierze, a biura mieli przy ul. Chrzanowskiego…) także z pomocy członków Towarzystwa Miłośników Gdyni, oraz z lektury Roczników Gdyńskich (nr  8, 10, 11), Bedekera Gdyńskiego Kazimierza Małkowskiego, jak również z uroczej książki Mirosławy Walickiej „Gdynia – pejzaż sprzed wojny”.

–           *          –

(uzupełniłam w lutym 2009 – przed kolejnymi urodzinami Miasta z Morza i Marzeń…)

–           *          –

Niestety – nie ma już takich ludzi – tym razem Stocznia nie została obroniona, a polityka i partykularyzm wciąż liczą się przed ekonomią i zdrowym rozsądkiem…

grudzień 2009

Siostra Alicja z Wejherowa

Jako, że dzisiaj jest 1 listopada, i tradycją jest wspominanie zmarłych, postanowiłam i ja wspomnieć.

O nikim z Rodziny – bo o nich myśli się często. Zwłaszcza, jeśli na te myśli – szczególnie ciepłe – zasługują.

Napiszę o kobiecie nietuzinkowej.

O zakonnicy.

O siostrze Alicji Kotowskiej z wejherowskiego klasztoru Sióstr Zmartwychwstanek.

Moja fascynacja tą osobą zaczęła się parę lat temu, kiedy zaproponowano mi współprowadzenie wycieczki szkoleniowej PTTK wraz z dwoma Kolegami – wspaniałymi Przewodnikami. Jako, że tak Jarek jak i Tomasz są żywym zaprzeczeniem obiegowej opinii o przewodnikach monotonnie klepiących bzdury, wiedziałam, że poprzeczka została zawieszona niezmiernie wysoko…

Zawsze staram się pojechać w teren, po którym mam oprowadzać, tak by wiedzieć jak najwięcej. Tak też i zrobiłam wtedy. Dionizy – jako rasowy Pół-Przewodnik (tak nazywamy w naszym przewodnickim żargonie naszych współmałżonków…) zapakował jakieś kanapki, parasol (lało, jesień była jakaś taka mokra i zimna), jakiś termos z gorącą kawą i ruszyliśmy…

Wiedziałam, jaki mam teren do opracowania, bowiem z Kolegami podzieliliśmy nasz wyjazd na trzy części narracyjne. Mnie przypadła, między innymi, Piaśnica.

TA Piaśnica…

–           *          –

Czas jakiś temu wysłuchałam w radio audycji p.t. Alicja już tu nie mieszka. Rzecz było a siostrze Alicji Kotowskiej. Błogosławionej Alicji Kotowskiej. Dla kogoś, kto nie zna historii Siostry i niewiele wie o tym, co stało się tu, na Pomorzu w listopadzie 1939 roku – audycja nie mogła wystarczyć. Nie mogła też oddać całego tak zwanego ducha tamtych czasów i miejsca. Dla kogoś, kto nie ma tutaj swoich korzeni, to jedno z wielu miejsc martyrologii…

Wiedząc, iż w autokarze będzie większość bądź to potomków osadników powojennych bądź wręcz tych, którzy tu przyjechali po 1945 roku, zastanawiałam się, jak oswoić dla nich to miejsce.

Miejsce trudne, a znane tu, na Pomorzu przeważnie ze sloganów typu:

„Miejsce martyrologii Polaków w czasach wojny”,

„Masowe groby bestialsko pomordowanych”,

„12 tysięcy zamordowanych przez hitlerowców”.….

Od czasu do czasu słyszymy w środkach masowego przekazu, że jakaś delegacja złożyła tam kwiaty, i tyle…

Minęło wiele lat od tamtych chwil i rzadko zastanawiamy się nad głębszym znaczeniem owych sloganów.

Wystarczy jednak wybrać się na miejsce – tu, do Piaśnicy – 10 km na płn od Wejherowa, przy drodze na Krokową.

Ogranie nas wspaniały las, porastający piaśnicki sandr.

Parę słów wyjaśnienia geograficznego: piaśnicki sandr – to równina piaszczysto-żwirowa na zachodnim krańcu Kępy Puckiej. Równina ta wznosi się na ok. 60-80 metrach nad poziom morza i odwadniana jest przez rzekę – Piaśnicę. Ma ona ma długość 28,6 km a dorzecza wielkości 325 km2. Bierze swój początek w śródleśnym jeziorku Sobór, 2,5 km na płd. od wsi Mała Piaśnica, około 6 km na płn. zach. od Wejherowa… Następnie płynie przez Puszczę Darżlubską, (czyli także przez Piaśnicę) i dalej przez Jezioro Żarnowieckie by ujść do morza w Dębkach.

Piaśnica, to wciąż jednak najczęściej jedno z typowo rocznicowych miejsc na mapie. I tyle.

Ale, jeśli się wejdzie w las nieopodal pomnika, i ruszy spacerkiem przed siebie – otwiera się inna przestrzeń.

Oswajanie leśnego miejsca to właśnie spacer, zbieranie liści, zaglądanie do norek w ziemi w poszukiwaniu krasnoludków czy leśnych elfów… Tu jednak elfów nie ma. Uciekły porażone grozą.

Tylekroć tu bywałam z kwiatami na 11 listopada, stałam nad grobami i zastanawiałam się nad tym tylko, czy w domu czeka na mnie obiad, czy zdążę jeszcze na jakieś spotkanie…

Tym razem, kiedy tu zajechałam, żeby to miejsce „oswoić”, zdałam sobie sprawę, z faktu, że nigdy tak do końca nie pojmowałam tego miejsca. No, bo kiedyś przyjeżdżałam tylko do MIEJSCA, teraz przyjechałam do LUDZI…

Do Alicji Kotowskiej z wejherowskiego Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstanek – zarazem dyrektorki tamtejszego żeńskiego gimnazjum, odznaczonej Krzyżem Orderu Polonia Restituta za działalności w czasie I wojny…

Do Witolda Kukowskiego z Kolibek,

Do Zakładników Gdyńskich,

Czy wreszcie do dzieci tu zabitych.

Także do księdza z Leśniewa, który tutaj odprawiając mszę w 1992 roku, zmarł na serce.

–           *          –

Odszukaliśmy z Dionizym grób siostry Alicji. Łatwo go znaleźć,  zawsze są na nim świeże kwiaty.

–           *          –

Urodziła się w Warszawie, w roku 1899 – w kochającej rodzinie. Musiała to być rodzina kochająca się, skoro ojciec nazywał swoją żonę „ósmym cudem świata”. Marylka (bo tak się nazywała siostra Alicja, zanim została zakonnicą) była uczennicą zwyczajną. Były i piątki na świadectwach i trójki całkiem nędzne. Kiedy zaczęła studia, była to medycyna. Jednak przerwała je, bo wstąpić do zakonu – właśnie Zmartwychwstanek. Rodzice, aczkolwiek bardzo wierzący, byli zszokowani jej decyzją. Ale, jak mówi tradycja rodzinna, po wielu dyskusjach uszanowali jej decyzję. Przekonała ich dojrzałość, z jaką wytłumaczyła swój krok. Wróciła na studia – tym razem obierając kierunek matematyczno-przyrodniczy.

Magisterium obroniła pracą z chemii poświęconą badaniom ebulioskopowym.

(Ebulioskopia to zespół metod fizykochemicznych stosowany w tzw. ebuliometrach do bardzo dokładnego pomiaru temperatury wrzenia układów jedno- i wieloskładnikowych; również do oznaczania masy cząsteczkowej związków chemicznych, stopnia czystości cieczy, rozpuszczalności substancji).

Ponadto ukończyła seminarium nauczycielskie i po stosownych egzaminach została dyplomowanym nauczycielem szkół średnich.

Wspomniałam, że została odznaczona Krzyżem Orderu Polonia Restituta za działalność szpitalną w czasie I wojny światowej. Wiele zakonnic działało w czasie wojny, ale nie każdą odznaczano TAKIM odznaczeniem.

Mają Anglicy swoją Florence Nightingale, nie wiem, czemu my nie mówimy o S. Alicji.

Kiedy została przeniesiona, do Wejherowa, objęła stanowisko bardzo odpowiedzialne, bo została mianowana dyrektorem Prywatnej Szkoły Powszechnej i Żeńskiego Gimnazjum Ogólnokształcącego, i powierzono jej również kierowanie Prywatnym Przedszkolem i internatem dla dziewcząt. Specyfika tego stanowiska polegała na tym, że to gimnazjum upadało. I tak naprawdę, gdyby to się działo dzisiaj, pewnie by szybciutko je zamknięto – jak to się czyni w imię wyższych celów…

Pod rządami Siostry Alicji nastąpiło odrodzenie szkoły.

Czasem – kiedy mówimy o zakonnicach, mamy tendencje do pokpiwania z tych, jak mawiamy, „pingwinów”. Nie wszystkie są wysokich lotów intelektualnych i tylko bardzo nieliczne mają charyzmę. Siostra Alicja była  jedną z tych bardzo nielicznych.

Nie była zakonnicą, w potocznym tego słowa znaczeniu. Oczywiście – nosiła habit i czarny różaniec ( i po tym też poznano jej szczątki w tym grobie). Ale poza tym, przede wszystkim była osoba wykształconą i bardzo inteligentną!! Była  doskonałym pedagogiem, intuicyjnie wyczuwającym chwilę i dozę pedagogiki! No i jeszcze jedno – niebagatelna sprawa – jako osoba wychowana w kochającym się domu, była pogodna i miała duża dozę poczucia humoru.

W tym kontekście słynna stała się sprawa tajemniczego listu Siostry Alicji… Listu, jaki dosłownie sfrunął z nieba do klasztornego ogrodu. Ten list, zrzucony z samolotu właśnie przez Siostrę Alicję, podczas przelotu nad Wejherowem, stał się powodem wojskowej interwencji – przeszukania. W liście były ” Pozdrowienia z Nieba”, i podpisy paru sióstr, w tym Siostry Dyrektor…

Skąd wiem, że była pogodna? Otóż, nad jej grobem zastałam parę kobiet. Podeszłam i zapytałam, czy ją znali. Starsza z kobiet uśmiechnęła się i to bardziej oczami. Odparła twierdząco. A jaka była…, tu kobieta zamyśliła się na chwilę, po czym z uśmiechem w oczach powiedziała, że była ŻYWA. Nie pytałam o więcej, bo nie bardzo wypadało. Ale już wiedziałam, jaka była Marylka-Alicja. Nie dziwię się, że przepadały za nią jej współtowarzyszki i uczennice.

Została aresztowana przez Gestapo 24 października a 11 listopada  wraz z innymi więźniami wejherowskiego więzienia – rozstrzelana w lesie piaśnickim. Powodem aresztowania była zwykła ludzka zdrada. Zdrada  woźnego…  To on na polecenie Siostry Dyrektor zakopał w ogrodzie klasztornym precjoza zakonne. A następnie doniósł o tym „gdzie trzeba”.

Ciekawa jestem tylko, co stało się z owym woźnym, owym Franciszkiem Prangą (nazwisko tak znane i popularne na tych terenach! )  No więc, nie wiem, co się stało z owym człowiekiem, który ją przeskarżył na Gestapo. To przecież przez niego tutaj zakończyła swoje życie.  Gdyby nie on, Siostra w listopadzie 1939 roku skończyłaby 40 lat.

Więcej o Siostrze Alicji i o zbrodni w Piaśnicy:

http://pielgrzymka1.w.interiowo.pl/z94.htm

http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbrodnia_w_Pia%C5%9Bnicy

http://orka2.sejm.gov.pl/IZ5.nsf/main/13E2D652

http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/11-11c.php3

Pani z alejki nadmorskiej

Spotkałam ją, kiedy szła alejką w stronę starego domu zdrojowego.

Szła niepewnym krokiem, charakterystycznym dla osób od lat nadużywających alkoholu. Zwróciłam na nią uwagę tylko dlatego, że mimo alkoholowego wyglądu ubrana była ze staroświecką elegancją. A gdy się jej przyjrzałam, zauważyłam, że jej twarz nosiła znamiona urody. Była jednak poorana zmarszczkami i szara. Poszłam dalej, jednak myśląc o tej kobiecie, zastanawiałam się, kim była kiedyś i ile miała lat teraz. Skąd się tutaj wzięła w tej dzisiaj zapuszczonej i złą sławą cieszącej się dzielnicy mojego miasta, będącej niegdyś pięknym kurorcie nadmorskim.

Niespodziewanie po paru tygodniach spotkałam ją na Cmentarzu Nieistniejących Cmentarzy. Stała przed stołem-ołtarzem, w dłoni trzymała bukiecik chabrów. Stanęłam nieopodal, i dyskretnie ją obserwowałam, bałam się bowiem, że ją spłoszę. Była zaabsorbowana swoimi myślami. Usiadłam więc na ławce i zajęłam się spekulacjami nad tym, co ją przywiodło w to miejsce. Ona zaś położyła kwiatki na płycie i wolno odwróciła się ku mnie.

”Czy ma pani papierosa?” Głos miała szorstki, niski i ochrypły latami wypalonych papierosów.

„Mam” odparłam i wyciągnęłam ku niej paczkę.

Zapaliła, i zaciągnęła się dymem. Usiadła koło mnie, pachniała rosyjskimi „duchami”. Teraz, pomyślałam, bo inaczej pójdzie sobie, i koniec.

„Kogoś pani miała na nieistniejących cmentarzach, czy tak pani przyszła, jak ja – podumać i popatrzeć” zagadnęłam starając się jej nie przyglądać zbyt nachalnie.

„Miałam.” Odparła i wstała. „Dziękuję za papierosa” rzuciła na odchodnym. Nie będę jej goniła, pomyślałam, może ją jeszcze spotkam.

Spotkałam. Jechałam na rowerze do portu i na ławce na alejce parkowej siedziała ona. Kiedy mnie ujrzała, uśmiechnęła się do mnie.

„Winna jestem pani papierosa” powiedziała i wskazała mi miejsce na ławce obok siebie. Zsiadłam z roweru i przycupnęłam obok niej.

„E-tam,” machnęłam ręką „Zamiast na zdrowie, powiem – smacznego”. Chwilę milczała, po czym spojrzała na mnie. „Pani tutejsza? Bo nie widziałam pani przedtem.”

Pokręciłam głową „Nie – jestem tu przejazdem” wskazałam na rower.

„No tak, teraz to człowiek wsiądzie na takie coś i nie wiadomo, czy stąd, czy może turysta.”

„A pani tutejsza?” Odważyłam się zapytać, widząc, że ma humor i ochotę na rozmowę.

„Tutejsza, przecież widać po mnie, takie jak ja nie podróżują…”Machnęła ręką. „Ja tutejsza bardziej niż niejeden z tutaj urodzonych, bo ja przedwojenna jestem”.

No, to zapowiada się podróż w czasie, pomyślałam. Przed oczami stanęła mi postać Błękitnej Damy, którą obserwowałam przez wiele lat w Sopocie, mojej sąsiadki z sopockiego domu a także pani z cmentarza nieopodal Góry Gradowej. Czy ta kobieta, zniszczona przez alkohol i życie ma równie mroczną acz romantyczną tajemnicę do opowiedzenia?

„Przedwojenna? To znaczy, że przyjechała pani tutaj przed wojną, czy tu się urodziła?”

„Przyjechałam. Byłam modystką, wie pani kapelusze, i dodatki. Szyłam również sukienki, miałam dryg i zdolności, a poza tym, lubiłam to. Mój ojciec miał zakład w centrum. Dobrze nam się powodziło, dopóki nie zaczęli rządzić ci od Hitlera. Bo ja jestem pół Żydówką.” Dokończyła.

No tak, wiadomo, co było potem. Na tyle, to każdy z nas zna historię naszego kraju, miasta, wioski…

Ona zaś ciągnęła dalej: ”Ojciec zginął, mówiono, że zapił się na śmierć, ale on nie pił przecież. Kiedy znaleziono go w rzece, wyglądał podobno, jakby mu ktoś pomógł. Zostałam sama, bo matka zmarła dawno a ja byłam jedynaczka. Przybrałam więc matki nazwisko. Była węgierką, więc te czarne włosy i urodę jakoś się dało wytłumaczyć. Do czasu. Ale na razie jakoś sobie radziłam. Szyłam. No i przychodziły do mnie panie z różnych sfer. Stałam się modna. Zamawiał u mnie Simson…”

Miałam w domu parę wieszaków od Simsona, zostały po latach odwiedzin Casino Hotelu w „Copotach” przez rodzinę… Nigdy jakoś nie wpadło mi do głowy, żeby na te wieszaki spojrzeć pod kątem tego, że ktoś na nich wieszał swoje ciuchy. Były zawsze tylko wspomnieniem po babcinych fumach i zachciankach, oraz po dziadkowej cierpliwości i hojności.

Kobieta obok mnie widocznie dosyć długo musiała nie mieć z kim rozmawiać, bo spojrzała na mnie przepraszająco: „Ja panią przepraszam, pewnie to panią nie obchodzi, co było kiedyś. Wy młodzi teraz żyjecie inaczej. A ja mam tylko te swoje wspomnienia. Długo piłam i piję nadal. Ale…” Wzruszyła ramionami „Co mi pozostało! Mieszkam w dawnym domu zdrojowym, tam, gdzie niegdyś chadzałam na kawę i likier. Teraz tam mieszkają tacy jak ja, nikomu nie potrzebni, skończeni.”

Ale oni nie maja nawet w połowie takiego życiorysu jak ona, pomyślałam, nie patrząc na nią. Bałam się, żeby nie przestała mówić, a nie chciałam, żeby wzięła mnie za wścibską, ciekawa byłam jej historii. Musiała być ładna, może nie aż tak piękna, jak moja Błękitna Dama, ale w końcu moda na urodę się zmienia, a łączyło je pochodzenie. Musiała więc być przynajmniej ładna.

Ona zaś wstała i spojrzała na mnie. „Jak pani będzie tutaj kiedyś znowu, to niech pani tutaj siądzie, ja tu często bywam. Do widzenia”. Skinęła głową i poszła ku budynkowi dawnego domu zdrojowego.

Zostałam na tej ławce jak niepyszna. No i jak i skąd dowiedzieć się czegoś o niej.

Nie żyje ani Błękitna Dama ani moja sopocka sąsiadka, ani pani z cmentarza. I nawet gdyby żyły, nie powiedziane, że ją znały. Chociaż, Błękitna Pani na pewno u niej się ubierała, już jej oficer zadbał o to na pewno.

Przypomniała mi się historia Błękitnej Pani i jej oficera. Paradoksalnie, gdyby nie wojna to na pewno nie byłoby tych romantycznych historii. Spotykając na ulicach ludzi, nawet sobie nie wyobrażamy, jakie mieli życie.