Styczniowe życzenia – plaża – reda i skim

Wiem, wiem, już kiedyś TUTAJ pisałam o pewnym styczniowym sztormie…

Dzisiaj nie było sztormu, ale noworocznie mnie wzięło na wspomnienia, kiedy fotografowałam Konrada inaugurującego 2013 rok kąpielą w wodzie mającej około +3⁰ C…

* / *

Dobrego 2013 roku wszystkim – aby każdy miał swój statek – święcący jasno i wyraźnie

😀

statek1

Kontakt i Licencje

  • można się ze mną skontaktować mailowo:

k.czaykowska[at]gmail.com

a tutaj są moje zeskanowane identyfikatory  [bez Instruktora PTTK, i legitymacji – bo  dużo miejsca zajmują na dysku 🙂 ]:

ta data ważności – zupełnie ni z gruszki ni z pietruszki to czas, kiedy należałoby poddać się badaniom okresowym… Jakby TO akurat było najważniejsze w tym zawodzie 😉

Published in: on 12 kwietnia 2012 at 22:51  Możliwość komentowania Kontakt i Licencje została wyłączona  
Tags: , , , , , , , , , , , , , , , ,

Czekając na wiosnę…

Już niecałe 40 dni do wiosny, a tymczasem prognozy pogody zapowiadają nawrót chłodów. Toteż czekając na tę najpiękniejszą porę roku, wklejam trzy filmiki, jakie zrobiłam późną wiosną ( a może to już wczesne lato było) zeszłego roku.

Jakość samego filmików jest taka sobie, ale głównie dla ptasich śpiewów   nagrywałam 🙂

Filmik 1

Filmik 2

Filmik 3

 

 

Gazownictwo na Pomorzu Gdańskim

Wpadła mi w ręce świetna dwutomowa historia gazownictwa na Pomorzu Gdańskim, autorstwa Tadeusza Gruszczyńskiego. Wydała ją Pomorska Spółka Gazownictwa Sp. z o.o. w Gdańsku Oddział Pomorski Zakład Gazowniczy.

Część pierwszą wydano w roku 2003 (który był rokiem Ignacego Łukaszewicza). Część druga wyszła w roku 2009.

Pełny tytuł brzmi: Gazownictwo na Pomorzu Gdańskim.

Część pierwsza – 150 lat Gazowni gdańskiej

Część druga       – 150 lat Gazowni elbląskiej

Niestety, książka nie jest dostępna powszechnie. A szkoda, bo zawiera wiele  ciekawostek z tzw. tamtych czasów.

Przygotowując się czas jakiś temu do pisania o moim ulubionym włodarzu miasta – Leopoldzie von Winter – natknęłam się na wzmianki o gazowym oświetleniu ulic. Ale wtedy jeszcze nie miałam historii gazownictwa…

Tadeusz Gruszczyński opisuje w pierwszej części swojej pracy historię powstania pierwszej gazowni w Gdańsku.

A początki były ciekawe!

Zakład oświetlenia gazowego powstał w Gdańsku w roku 1853. W kolejności powstawania – gdańska gazownia była trzecią na ziemiach obecnej polski (po szczecińskiej i wrocławskiej).

Rozwój gazownictwa na Pomorzu Gdańskim w XIX i na początku XX wieku był na tyle znaczny, że w owym czasie na tym obszarze powstały w sumie 23 gazownie. Poza Gdańskiem, własne gazownie posiadały Bytów, Dzierzgoń, Gdynia, Gniew, Kwidzyn, Lębork, Łasin, Malbork, Nowe, Nowy Staw, Oliwa, Prabuty, Pszczółki (gazokoksownia – niezrealizowana), Sławno, Słupsk, Sopot, Starogard Gdański, Susz, Tczew, Ustka, Wejherowo…

W ciągu 150 lat gazownictwo uległo ogromnym przeobrażeniom. Przede wszystkim – najpierw był gaz świetlny otrzymywany z węgla i stosowany do oświetlania (ulic i domów), teraz zaś mamy gaz ziemny.

Także system rozprowadzania gazu uległ zmianom. Nie ma już lokalnych wytwórni gazu węglowego z siecią miejską Obecnie mamy cały system rozprowadzania gazu ziemnego docierający do odbiorców ze złóż krajowych a także zagranicznych.

Nie ma już gazowni lokalnych w wyżej wymienionych miastach i miasteczkach. Są tam teraz rozdzielnie gazu. A wszystko jest zarządzane z Gdańska.

Z rozdziału o pierwszej gazowni w Gdańsku:

W połowie XIX wieku miasto oświetlane było lampami olejowymi. Było ich w sumie 1851: 130 dużych i 1721 małych. Zawieszone były na budynkach i ich narożach jak również na łańcuchach w poprzek ulic. Takie oświetlenie kosztowało sporo, bo olej wypalał się szybko. A więc w ramach oszczędności nie oświetlano ulic latem, zaś w pozostałych porach roku – wieczorami. Oświetleniem objęte było Główne, Stare i Dolne Miasto a także Stare Przedmieście, jednakże w zasadzie nocą w mieście panowały tzw. egipskie ciemności, bowiem lampy gaszono o 23:30.

Dzień 8 maja 1844 można w pewnym sensie uznać za przełom w kwestii gdańskiego oświetlenia miejskiego.

Otóż tego dnia – obradowała Rada Miasta. Podczas sesji jeden z armatorów a zarazem kupców gdańskich – Fryderyk Heyn, postawił wniosek o wprowadzeniu oświetlenia gazowego (jakim to Londyn cieszył się już wtedy od jakiegoś czasu).

Stosowna komisja powołana na tę okoliczność, miała zbadać sprawę, zorientować się w lokalnych możliwościach i oczekiwaniach, a także podejrzeć, jak to wygląda w stołecznym Berlinie (oświetlenie gazowe Berlin otrzymał w roku 1826).

Sprawą zasadniczą stał się wybór terenu pod gazownię. Rozważano trzy lokalizacje.

Pierwszą był teren w okolicach dzisiejszego dworca kolejowego.

Tu jednak sprawa wymaga dodatkowego sprawdzenia.  Zasięgnęłam opinii A.P., bo jest znawcą tematu przemian urbanistycznych miasta. Stanowczo odrzuciła tezę o tej lokalizacji, jako, że obwałowania istniały wówczas w najlepsze. A przypominam, że jesteśmy na razie w latach 40-tych XIX wieku. W końcu to dopiero mój ulubieniec – Leopold v. W. rozpoczął rozmowy na temat rozbiórki wałów z odpowiednimi władzami – tak wojskowymi jak i państwowymi. Dowodnie wały istniały do roku 1895. Więc sprawa tej lokalizacji gazowni (nie zrealizowanej zresztą) pozostaje otwarta i jako ciekawostka.

Następną lokalizacją, braną pod uwagę, był teren w okolicach Baszty Łabędź nieopodal Motławy (nie zaś, jak napisano w książce – Jacek.  Autor pomylił nazwy baszt, co jednak nie ma znaczenia dla wartości publikacji).

Trzecią lokalizację wskazano w okolicach dzisiejszego gmachu sądu. Także  ta  lokalizacja  pozostała niezrealizowana.

W owym czasie Gdańsk miał ok. 58 tys. mieszkańców. Z tej liczby około 49 tysięcy mieszkało w obrębie objętym dotychczasowym oświetleniem. Działało tu wiele fabryk i warsztatów (m.in. fabryka karabinów, cukrownia, olejarnia parowa, czy odlewnia żelaza).

Jako, że wciąż poszukiwano odpowiedniego sposobu na oświetlenie miasta, rozpatrywano różne oferty, jakie zaczęły napływać. Parę z nich warto wymienić za T. Gruszczyńskim, bo ciekawe.

Wśród oferentów byli m.in. mistrz ślusarski z Sopotu – niejaki Klopsch. Zgłosił swój wynalazek: gazometr w komodzie, czyli aparat do wytwarzania gazu węglowego. Nadeszła też propozycja zastosowania przenośnych urządzeń spalający kamfen ( otrzymywany przy produkcji kamfory) – takie urządzenie działało w Tczewie. Inną propozycją było oświetlenie ulic gazem naftowym. Jednak podczas prób spłonęły 2 lampy próbne, i zaniechano tego rozwiązania. Z kwidzyńskiego magistratu przyszła propozycja zastosowania eteru gazowego (mieszanki spirytusu i terpentyny) jako paliwa, jako, że takie rozwiązanie stosowano właśnie w tym mieście. I tę propozycję odrzucono , jako zbyt drogą i wymagającą skomplikowanej obsługi lamp.

W końcu zdecydowano, iż najlepszym rozwiązaniem będzie zastosowanie przewodowego rozprowadzania gazu do oświetlenia. Dawało to możliwości oświetlenia nie tylko ulic, ale też i domów.

Należało też pozyskać do nowego rozwiązania tzw. opinię publiczną. Przeciwnicy nowinek przekonywali bowiem, że latarnie gazowe zatrują powietrze w mieście, że wpłyną negatywnie na estetykę miasta… i t.d. Podobne protesty znamy i teraz (wystarczy prześledzić argumenty przeciw budowie mostu na Wiśle w Kwidzynie).

W roku 1848 Rada Miasta wybrała na lokalizację gazowni tereny w okolicach Targu Dylowego (nie istnieje obecnie – teren można określić jako – „pobliże” ulic Rzeźnickiej i Żabi Kruk). Niestety teren został zajęty przez wojsko pod koszary Wiebego. Tak więc, trzeba było szukać innej lokalizacji.

Sprawa przycichła (czasy były politycznie niestabilne – trwała Wiosna Ludów, która Gdańsk wprawdzie ominęła, ale zatrzymała niektóre inwestycje) aż do roku 1852. Wtedy to miasto zakupiło działkę niejakiego Rokickiego. Teren ten – wykorzystywany na skład drewna – posadowiony był na niegdysiejszym południowym krańcu Wyspy Spichrzów i znajdował się miedzy Nową Motławą, ul. Toruńską, a terenem dworca kolejowego Brama Nizinna. Budowę zakładu gazowego dla oświetlenia ulic komisja przegłosowała 4 głosami „za” przeciw 3 głosom sprzeciwu. Uzgodniono iż całość inwestycji poprowadzi dyrektor gazowni berlińskiej – inż. Kühnell, zaś kierownictwo budowy objął radca budowlany Zernecke. Cegłę zakontraktowano z dwóch cegielni: w Sopocie (Wegner) i Kolibek (Manns). Realizację inwestycji powierzono Towarzystwu Oświetlenia Publicznego w Paryżu do spółki z angielską firmą Barlow & Co.

I tak, po pokonaniu różnorodnych przeszkód – budowę rozpoczęto w marcu roku 1853 a zakończono w końcu tego samego roku. Tak, że 19 grudnia rozpoczęto produkcję gazu, zaś 21 grudnia uruchomiono oświetlenie miasta – publiczne i prywatne.

Na początku było tylko 312 latarń i 508 lamp prywatnych na 68 posesjach. Budynek pobliskiego dworca oświetlało 101 lamp, zaś same tereny dworcowe – 43 latarnie.

Odbiorcy albo zaopatrywali się w gazomierze, albo płacili od ilości płomieni oraz czasu palenia. Ciekawe, że wielkość płomienia (tu ilość dysz miała wpływ na jego jasność) określano porównując go do spalania się świecy łojowej. Taryfa wyróżniała też światła poranne i palone w dzień.

Wkrótce ilość odbiorców gwałtownie wzrosła, i nikt już nie mówił o zatruwaniu miasta. Najpierw ilość odbiorców prywatnych wynosiła 5440 zaś latarń publicznych było 757, zaś w latach 60-tych XIX wieku odbiorów było już 1180.

Taki wzrost liczby odbiorców wymagał przebudowy sieci gazowej. Dotychczasowe gazociągi miały zbyt małą średnicę, a instalacje domowe robione były nierzadko ze zlutowanych luf karabinów…

Modernizację sieci gazowej przeprowadzono w latach 1872- 1873 (to już lata działalności mojego ulubieńca) .

Pod koniec XIX wieku – przy stale rozbudowującej się sieci gazowej oraz rozrastającej się gazowni, teren zajmowany przez zakład stał się niewystarczający. Zaczęto więc poszukiwać nowej lokalizacji, I tak wybór padł na rejon Milch Peter.

Ale to opiszę po dalszej lekturze tej niezmiernie ciekawej książki. Nie jest to wydawnictwo, które pochłania się w ciągu wieczora . To źródło wiedzy o mieście, z którego warto korzystać na co dzień.  Nie przypuszczałam, że o sprawach technicznych – ja absolutna humanistka – będę czytała z takim zaciekawieniem.

Pani z alejki nadmorskiej

Spotkałam ją, kiedy szła alejką w stronę starego domu zdrojowego.

Szła niepewnym krokiem, charakterystycznym dla osób od lat nadużywających alkoholu. Zwróciłam na nią uwagę tylko dlatego, że mimo alkoholowego wyglądu ubrana była ze staroświecką elegancją. A gdy się jej przyjrzałam, zauważyłam, że jej twarz nosiła znamiona urody. Była jednak poorana zmarszczkami i szara. Poszłam dalej, jednak myśląc o tej kobiecie, zastanawiałam się, kim była kiedyś i ile miała lat teraz. Skąd się tutaj wzięła w tej dzisiaj zapuszczonej i złą sławą cieszącej się dzielnicy mojego miasta, będącej niegdyś pięknym kurorcie nadmorskim.

Niespodziewanie po paru tygodniach spotkałam ją na Cmentarzu Nieistniejących Cmentarzy. Stała przed stołem-ołtarzem, w dłoni trzymała bukiecik chabrów. Stanęłam nieopodal, i dyskretnie ją obserwowałam, bałam się bowiem, że ją spłoszę. Była zaabsorbowana swoimi myślami. Usiadłam więc na ławce i zajęłam się spekulacjami nad tym, co ją przywiodło w to miejsce. Ona zaś położyła kwiatki na płycie i wolno odwróciła się ku mnie.

”Czy ma pani papierosa?” Głos miała szorstki, niski i ochrypły latami wypalonych papierosów.

„Mam” odparłam i wyciągnęłam ku niej paczkę.

Zapaliła, i zaciągnęła się dymem. Usiadła koło mnie, pachniała rosyjskimi „duchami”. Teraz, pomyślałam, bo inaczej pójdzie sobie, i koniec.

„Kogoś pani miała na nieistniejących cmentarzach, czy tak pani przyszła, jak ja – podumać i popatrzeć” zagadnęłam starając się jej nie przyglądać zbyt nachalnie.

„Miałam.” Odparła i wstała. „Dziękuję za papierosa” rzuciła na odchodnym. Nie będę jej goniła, pomyślałam, może ją jeszcze spotkam.

Spotkałam. Jechałam na rowerze do portu i na ławce na alejce parkowej siedziała ona. Kiedy mnie ujrzała, uśmiechnęła się do mnie.

„Winna jestem pani papierosa” powiedziała i wskazała mi miejsce na ławce obok siebie. Zsiadłam z roweru i przycupnęłam obok niej.

„E-tam,” machnęłam ręką „Zamiast na zdrowie, powiem – smacznego”. Chwilę milczała, po czym spojrzała na mnie. „Pani tutejsza? Bo nie widziałam pani przedtem.”

Pokręciłam głową „Nie – jestem tu przejazdem” wskazałam na rower.

„No tak, teraz to człowiek wsiądzie na takie coś i nie wiadomo, czy stąd, czy może turysta.”

„A pani tutejsza?” Odważyłam się zapytać, widząc, że ma humor i ochotę na rozmowę.

„Tutejsza, przecież widać po mnie, takie jak ja nie podróżują…”Machnęła ręką. „Ja tutejsza bardziej niż niejeden z tutaj urodzonych, bo ja przedwojenna jestem”.

No, to zapowiada się podróż w czasie, pomyślałam. Przed oczami stanęła mi postać Błękitnej Damy, którą obserwowałam przez wiele lat w Sopocie, mojej sąsiadki z sopockiego domu a także pani z cmentarza nieopodal Góry Gradowej. Czy ta kobieta, zniszczona przez alkohol i życie ma równie mroczną acz romantyczną tajemnicę do opowiedzenia?

„Przedwojenna? To znaczy, że przyjechała pani tutaj przed wojną, czy tu się urodziła?”

„Przyjechałam. Byłam modystką, wie pani kapelusze, i dodatki. Szyłam również sukienki, miałam dryg i zdolności, a poza tym, lubiłam to. Mój ojciec miał zakład w centrum. Dobrze nam się powodziło, dopóki nie zaczęli rządzić ci od Hitlera. Bo ja jestem pół Żydówką.” Dokończyła.

No tak, wiadomo, co było potem. Na tyle, to każdy z nas zna historię naszego kraju, miasta, wioski…

Ona zaś ciągnęła dalej: ”Ojciec zginął, mówiono, że zapił się na śmierć, ale on nie pił przecież. Kiedy znaleziono go w rzece, wyglądał podobno, jakby mu ktoś pomógł. Zostałam sama, bo matka zmarła dawno a ja byłam jedynaczka. Przybrałam więc matki nazwisko. Była węgierką, więc te czarne włosy i urodę jakoś się dało wytłumaczyć. Do czasu. Ale na razie jakoś sobie radziłam. Szyłam. No i przychodziły do mnie panie z różnych sfer. Stałam się modna. Zamawiał u mnie Simson…”

Miałam w domu parę wieszaków od Simsona, zostały po latach odwiedzin Casino Hotelu w „Copotach” przez rodzinę… Nigdy jakoś nie wpadło mi do głowy, żeby na te wieszaki spojrzeć pod kątem tego, że ktoś na nich wieszał swoje ciuchy. Były zawsze tylko wspomnieniem po babcinych fumach i zachciankach, oraz po dziadkowej cierpliwości i hojności.

Kobieta obok mnie widocznie dosyć długo musiała nie mieć z kim rozmawiać, bo spojrzała na mnie przepraszająco: „Ja panią przepraszam, pewnie to panią nie obchodzi, co było kiedyś. Wy młodzi teraz żyjecie inaczej. A ja mam tylko te swoje wspomnienia. Długo piłam i piję nadal. Ale…” Wzruszyła ramionami „Co mi pozostało! Mieszkam w dawnym domu zdrojowym, tam, gdzie niegdyś chadzałam na kawę i likier. Teraz tam mieszkają tacy jak ja, nikomu nie potrzebni, skończeni.”

Ale oni nie maja nawet w połowie takiego życiorysu jak ona, pomyślałam, nie patrząc na nią. Bałam się, żeby nie przestała mówić, a nie chciałam, żeby wzięła mnie za wścibską, ciekawa byłam jej historii. Musiała być ładna, może nie aż tak piękna, jak moja Błękitna Dama, ale w końcu moda na urodę się zmienia, a łączyło je pochodzenie. Musiała więc być przynajmniej ładna.

Ona zaś wstała i spojrzała na mnie. „Jak pani będzie tutaj kiedyś znowu, to niech pani tutaj siądzie, ja tu często bywam. Do widzenia”. Skinęła głową i poszła ku budynkowi dawnego domu zdrojowego.

Zostałam na tej ławce jak niepyszna. No i jak i skąd dowiedzieć się czegoś o niej.

Nie żyje ani Błękitna Dama ani moja sopocka sąsiadka, ani pani z cmentarza. I nawet gdyby żyły, nie powiedziane, że ją znały. Chociaż, Błękitna Pani na pewno u niej się ubierała, już jej oficer zadbał o to na pewno.

Przypomniała mi się historia Błękitnej Pani i jej oficera. Paradoksalnie, gdyby nie wojna to na pewno nie byłoby tych romantycznych historii. Spotykając na ulicach ludzi, nawet sobie nie wyobrażamy, jakie mieli życie.