Zwykła niezwykła wycieczka cz.1 – wilki

W zleceniu wyraźnie „stało”, że jadę m.in. do Mariampola na Litwie. A grupę miałam spotkać w Suwałkach. Rano.

A więc trzeba było jakoś do nich i po nich dojechać…

Wyjechałam z Gdańska o zmroku, po skończeniu oprowadzania – tak by dojechać do Giżycka na nocleg. Tam się zdecydowałam zatrzymać, by rano ruszyć do Suwałk po moją grupkę.

Na trasie było niemal pusto…

Za Kętrzynem – chyba gdzieś w okolicach Kwiedziny, nagle z lasu wyszedł pies. Zwolniłam – w nocy pies… Taki jakiś duży i dorodny. Sam na drodze, w lesie, nie wiadomo co mu strzeli do głowy… Miałam nadzieję, że nie ranny jakiś, bo przecież nie przejechałabym obok, tak po prostu. Pies stanął na poboczu i odwrócił głowę, spoglądając w światła reflektorów. Skoro stanął na poboczu, a na rannego nie wyglądał, to przejechałam sobie wolno, przypatrując mu się „jednym okiem”. Zgłośniłam sobie muzyczkę, i w dobrym nastroju jechałam dalej – odliczając, ileż to mi jeszcze zostało do Giżycka… Kawałek za zjazdem do Martian, znowu jechałam przez las (tak, jakby las stanowił tu jakiś ewenement). I znowu musiałam zwolnić – bo na drodze ponownie ukazał się pies. Tak samo duży, jak poprzedni. Stał, podobnie jak tamten – na poboczu. W jego postawie jednak było coś, co mimowolnie przywołało na myśl historie Mowgli’ego

Wyłączyłam długie światła, żeby go nie oślepiać, i wolno podjechałam. Spojrzał w moim kierunku, po czym spokojnie wrócił w leśną ciemność, z której wyszedł. Przejechałam wolno, zastanawiając się skąd dwa podobne psy w dość dużej odległości tak od domostw, jak i od siebie.

I nagle mnie olśniło. Na myśl mi przyszedł sierpniowy artykuł na portalu MojeMazury.pl.

Wilcy wrócili 🙂

Zupełnie irracjonalnie zrobiło mi się nieswojo, zwłaszcza kiedy przypomniałam sobie oczy tych obu „psów”. Jednocześnie pomyślałam o wspaniałych zdjęciach wilków, jakie kiedyś Adam Wajrak zamieścił  gdzieś w sieci. No cóż, rzadko zdajemy sobie sprawę, jak piękne to zwierzęta, dopóki ich nie spotkamy osobiście. Ja to moje spotkanie zapamiętam na pewno! Oba zwierzęta były piękne i wzbudzały szacunek…

A ja – w zachwycie po niespodziewanym spotkaniu, zajechałam w końcu do Giżycka. Tradycyjnie – ze trzy razy przejeżdżałam przez most obrotowy na kanale Łuczańskim, zanim dojechałam do mojego hotelu. Kiedy po raz drugi przejeżdżałam przez Kanał, pomyślałam, że następnym razem zatrzymam się w hotelu St. Bruno. Nocleg w hotelu, koło którego i tak się przejeżdża niemal zawsze, może być alternatywą na krążenie po mieście nocą. Pamiętam ten obiekt, zanim stał się hotelem. Nikt chyba nie przypuszczał, że ten walący się budynek stanie się niejako wizytówką Giżycka.

A tak w ogóle, to warto – jadąc do, lub przez Giżycko, przypomnieć sobie jego historię. TUTAJ jest odnośnik… No i koniecznie trzeba wygospodarować czas na odwiedzenie Twierdzy Boyen… Robi wrażenie nawet na odpornych na pruską architekturę militarną 🙂

p.s. i niech mi NIKT nie mówi, że w Giżycku nie można się zgubić 🙂 mnie się to zdarza systematycznie od paru ładnych lat 😀

Szuwarki – wspomnieniowo

Nigdy nie lubiłam jezior. No, nie do końca tak… przestałam je lubić, kiedy odebrały mi Przyjaciela z dzieciństwa. Mimo tego, Tato zabrał mnie na tydzień na kajak. Przyjechaliśmy dopiero co na stałe do Polski, i tak naprawdę to nie bardzo miałam pojęcie gdzie jadę, kiedy wsiedliśmy do pociągu mającego zawieźć nas do Małdyt, skąd mieliśmy zacząć naszą kajakową włóczęgę. Nie przypominam sobie też, bym była jakoś specjalnie zachwycona widokami, czy tym bardziej perspektywą mieszkania w namiocie. Pamiętam jednak, jak Ojciec kazał mi wsiąść do kajaka i wypłynąć na jezioro aby się przywitać z wodą.

Wtedy liczył się tylko fakt, że mieliśmy tydzień dla siebie, na pogaduchy, na milczenie, na wiosłowanie w tzw. siną dal. Bez konwenansów, zastawy stołowej i „etykiety dworu hiszpańskiego”. Nie bardzo więc obchodziło mnie czy i gdzie zamieszkał Georg Jacob Steenke, przeszedłszy na zasłużoną emeryturę. W przysłowiowym nosie miałam informacje o niejakim Immanuelu Kancie w niedalekim Jarnołtowie, czy Zalewie, jak również wszystkie rodzinne wspominki z tzw. terenu…

Generalnie najważniejsze było, by wielki pająk gapiący się na mnie z dziobu kajaka nie zjadł mnie żywcem; by butelka piwa przywiązana sznurkiem do rufy kajaka znowu się nie urwała, bo musiałabym znowu po nią wskoczyć do wody; czy też by zdążyć na wyśmienitą jajecznicę do leśniczówki po drodze. A także by nie dać się Panu Kapitanowi, który rozparty w tyle kajaka palcami stóp na moich plecach wybijał rytm wiosłowaniu. Mojemu, rzecz jasna, wiosłowaniu. 😉

Pamiętam burzę okropną – na jeziorze. I swój strach, kiedy ledwo zdążyliśmy z Tatą schronić się na wyspie. I to, że zgubiłam po drodze wiosło. A potem że nas holowali jacyś rybacy – już po burzy – i że wiosło się znalazło. I że nagle zrozumiałam, że jezior już nigdy nie polubię, ale że przynajmniej zawarłam z nimi rozejm.

*   /   *

Po latach życie raz jeszcze mi udowodniło, że tylko krowa nie zmienia poglądów.

Polubiłam Szuwarki.

Lubię inny wymiar czasu, jakim posługuje się tamten świat, odległy od tzw. cywilizacji o raptem około 100 km. Zaczęłam częściej odwiedzać Krainę Magiczną, jaką niewątpliwie są dawne Prusy Wschodnie. Zdałam egzamin państwowy na przewodnika po województwie warmińsko-mazurskim. Najpierw głównie dla Warmii, ale potem też dla całej reszty dawnych Prus Wschodnich. I nagle okazało się, że kraina, która nie miała dla mnie nic w sobie, prócz wspomnienia z jedynych wakacji z Ojcem – stała mi się bliska. I to nie tylko wspomnieniami z tej wyprawy. Ale też opowieściami rodzinnymi sprzed wielkiego kataklizmu II wojny, nagle przypominanymi sobie przy okazji peregrynacji po Moich Prusach.

I tak naprawdę, to przede wszystkim dla własnej przyjemności od lat jeżdżę z grupami na Kanał Elbląski i na jeziora.

Płynęłam parokrotnie koło leśniczówki, zapamiętanej z przepysznej jajecznicy; koło gospodarstwa zapamiętanego z chleba świeżo upieczonego, a popijanego mlekiem prosto od krowy; a także koło wyspy – tej, z czasów burzy na kajaku z Tatą. Wciąż też pamiętam smak krupniku w jednym z barów w Ostródzie 🙂

Kwiedzina – na skróty

Uparłam się, żeby jechać na skróty.

Jak zwykle zresztą… wszak skróty to najlepszy sposób na poznanie terenu. No, może niekoniecznie po ciemku i GPS-em nie rozróżniającym kierunków, ale generalnie zasada jest taka, by unikać dróg głównych.

Tylko, że w Prusach Wschodnich nie ma takich dróg…

Nie tak dawno wiozłam Państwa B. do Wilczego Szańca trasą przez Ornetę i Lidzbark Warmiński.  W pewnym momencie pan B. zapytał mnie, czy jak będę wracała, to wybiorę jakąś główną drogę…

Spojrzałam na niego, i odparłam – że TO JEST główna droga 🙂

Zapadła cisza w aucie, pan B. popadł w zamyślenie, w końcu powiedział to swoje przeciągłe: „ok….” i dodał refleksyjnie: „… a ja narzekam na drogi w mojej miejscowości…”

No więc… teraz łatwiej sobie wyobrazić co znaczy, kiedy piszę o moim uporze jechania bocznymi drogami – na skróty, w szybko zapadającym jesiennym zmierzchu 😉

Ale miałam powód. Chciałam zobaczyć Kwiedzinę.

To mała wioska, czy raczej osada śródleśna, przy drodze 592 Giżycko – Kętrzyn. Jakieś niecałe 8 km na pd-wsch. od Kętrzyna. Zamieszkała bodaj przez 30-parę osób, ma dwa gospodarstwa agroturystyczne i jest cudnie położona. Jak zresztą całe Prusy Wschodnie 😉

Malutka kropka na mapie, ale ja ją chciałam zobaczyć.

Raz, że tędy przecież biegnie (wciąż niezłej jakości) droga łącząca Wilczy Szaniec z lotniskiem Wilamowo. To tędy musiał – bo innej drogi po prostu nie miał – jechać Schenk von Stauffenberg.

Ale Kwiedzina to też czasy pruskie – z grodziskiem na Zamkowej Górze, no i czasy Państwa Krzyżackiego – kiedy to w roku 1373 założono tu młyn wodny. Do dzisiaj można dopatrzyć się pozostałości tej inwestycji w postaci stawu na strumieniu Kwiedzinianka (to taki ciek wodny od jeziora Tuchel, który znika gdzieś w polu po drugiej stronie drogi, albo tak mi się wydawało w zapadającym szybko zmroku). O młynie słychać jeszcze w roku 1492 (Kolumb właśnie pchał się do Ameryki), kiedy to prokurator kętrzyński przekazuje go niejakiemu Matzkemu.

No i w końcu ta najnowsza historia… Na przełomie XIX i XX wieku gospodarzyli tu Suchodolscy (herbu Janina) ze Starej Różanki. To ciekawa rodzina. Dla szukających niezdrowych sensacji łakomym kąskiem będą dwaj przedstawiciele tej rodziny: Ferdynand i Oskar von Suchodoletz. Obaj byli związani z kętrzyńską lożą masońska „Trzech bram Świątyni”. Ale o ile o nich raczej cicho w tzw. historii popularnej, za to o ich przodku – Samuelu odwrotnie.

I to głównie dla niego, dla Samuela i jego najstarszego syna Jana Władysława, dla obu Suchodolskich – chciałam tę Kwiedzinę zobaczyć. Chociaż raczej powinnam pchać się do Starej Różanki

Ale wracając do Suchodolskich…

Otóż Samuel Suchodolski (Suchodoletz) to przełom wieku XVII i XVIII. Urodził się w roku 1649 na Lubelszczyźnie (rodzina wywodzi się z Suchodołów w pow. Krasnostawskim – tj. niedaleko Lublina). Jego ojciec będąc arianinem musiał opuścić rodzinne strony, zabierając oczywiście ze sobą rodzinę…. I dlatego pod datą śmierci Samuela w dniu 22 lutego 1727 roku widnieje nazwa odległa od miejsca urodzenia: Stara Różanka. To wieś położona nieco na północ od dzisiejszego Kętrzyna. Suchodolscy osiedli tam, bo to było w owym czasie jedno z przytulisk dla braci polskich. Pokolenia Suchodolskich siedziały w Różance, i dopiero na przełomie XIX i XX wieku pojawia się informacjach rodzinnych Kwiedzina.

Bracia polscy… No właśnie. Bracia Polscy w Prusach Książęcych – nawet jest takie hasło w Wikipedii.

Często mawia się o Arianach na Mazurach 😉 Nie nazywano tej krainy Mazurami wtedy, bo nazwę tę wprowadziły władze pruskie dopiero w XIX wieku… ale to „szczegóła” w tym momencie… a tu niestrudzony racjonalista.pl w tej samej materii.

Dla nas ważne jest to, że ojciec Samuela, Mikołaj, był zięciem Samuela Przypkowskiego i jak on – należał do braci polskich… i że Samuel także był arianinem, jak i mieszkający w Prusach i tutaj tworzący Zbigniew Morsztyn

Samuel Suchodolski był kartografem i geodetą a także inżynierem wojskowym i architektem. Pozostawał w służbie Wielkiego Elektora (Fryderyka Wilhelma I). Tak jak i słynny a nieco niestety zapomniany Józef Naronowicz-Naroński.

To niespokojne czasy w Prusach. To czasy Chrystiana Kalcksteina i opozycji antyelektorskiej.

Suchodolski jednak w politykę się nie bawił, korzystając ze wsparcia Elektora – wykonywał dlań projekt ważny strategicznie. Kontynuował niejako prace Józefo Naronowicza-Narońskiego, który to dokładnie opracował mapy jezior (m.in. jeziora Druzno) a także zaprojektował plan kanałowego połączenia Pregoły z Niemnem. Samuel Suchodolski zaś opracował projekt połączenia kanałami Jeziora Śniardwy, Niegocin i rzekę Pregołę.

Warto o tym pamiętać, oglądając gigantyczne a niedokończone inwestycje Kanału Mazurskiego.

Bo to ci dwaj panowie byli projektodawcami tego niesłychanego przedsięwzięcia.

Dla porządku dodać należy, za Wikipedią, ze Samuel:

  • wykonał architektoniczne rysunki miasta i zamku Poczdamu
  • Iconographa oder Eingentlicher Grundriss der Churfürstlichen Herrschaft Potsdam. S. (Ikonografia Poczdamu)
  • przekazał elektorowi Fryderykowi Wilhelmowi atlas Brandenburgii zawierający 41 map.

Za swoje zasługi otrzymuje od Elektora tytuły jego geometry i inżyniera, a w roku 1683 zostaje mianowany kamerjunkrem Elektora Brandenburskiego ( w tym czasie ma miejsce bitwa wiedeńska przeciw Turkom)

Wiadomości o Samuelu można znaleźć w „Słowniku biograficzny Prus Książęcych i Ziemi Malborskiej od połowy XV do końca XVIII wieku L-Ż” Tadeusza Orackiego.

Prace ojca kontynuował Jan Władysław. Urodził się w Starej Różance chyba w roku 1687 – nigdzie nie mogłam znaleźć jego dokładniej daty urodzin… Za to wiemy, kiedy i gdzie zmarł – w listopadzie roku 1751 w Malborku. Załatwiał tam sprawy służbowe. Bo całe życie załatwiał sprawy służbowe. Można czasem przeczytać, że na stałe zamieszkał w Królewcu. Ale tak na dobrą sprawę całe życie był w rozjazdach.

Niesłychanie pracowity i zdolny był ten najstarszy syn Samuela (miał jeszcze 2 braci).

Najpierw przez 3 lata był pomocnikiem ojca, potem budował budynki rządowe, w latach 20. XVIII wieku budował i nadzorował młyny. Został także specjalistą do spraw melioracji i hydrografii, a w końcu w roku 1732 (w roku urodzin Stanisława Augusta Poniatowskiego, późniejszego króla Polski) został mianowany kartografem pruskim.

Wykonał projekt Kanału Brożajckiego (przekopanego w roku 1733, dzisiaj nieczynnego – tutaj można o nim poczytać pod kątem wędkarskim.)

Opracował także plan regulacji Wisły łącznie z odprowadzeniem wód żuławskich do Nogatu, a także zredagował mapę całych Prus, i opracował plan budowy wodociągów dla Węgorzewa, a także jest autorem projekt kanału Pisz-Wystruć (dzisiaj Czerniahovsk).

O tym wszystkim myślałam, kiedy stopniowo robiło się coraz ciemniej i kiedy przed nami i wokoło pojawiały się coraz to nowe zwaliska betonowych pozostałości bunkrów Wilczego Szańca.

Kiedy droga stała się wąskim przesmykiem między dwiema potężnymi ścianami betonu, spojrzałam na Dionizego, który tylko uniósł brwi westchnąwszy z rezygnacją.

Mierna jakość zjdęć, ale wszystkie robione podczas jazdy…

Oboje pomyśleliśmy o zeszłorocznej drodze na skróty do Bezławek, kiedy to trasa naprawdę w pewnym momencie stała się ekstremum. Tutaj wiedziałam gdzie mamy dojechać. A przynajmniej tak mi się zdawało, zanim zrobiło się ciemno.

W przeciwieństwie do zeszłorocznych skrótów – tutaj nie było asfaltu na początku,  więc od razu zostałam spiorunowana wzrokiem.

to cały czas droga łącząca wilczy Szaniec z lotniskiem

Zaszczebiotałam, że przecież droga nie najgorsza, i że przecież mogło być gorzej… Jasne, że mogło! Bywało przecież 😉

po drodze nietoperze 🙂

Po drodze jednak – w tym szybko zapadającym zmroku widoki mieliśmy zaiste imponujące. Z tej strony Wilczego Szańca nigdy nie byłam. Kiedy przecisnęliśmy się samochodem przez szczelinę między dwiema betonowymi ścianami nic już nie było w stanie nas (to znaczy Dionizego) zaskoczyć… Do momentu, kiedy znaleźliśmy się w Kwiedzinie. Tutaj w ciemnościach już zupełnych, zatrzymał samochód i zapytał gdzie ten zamek, czy pałac, którego szukamy.

Odparłam cichutko, że tu nie ma pałacu… tu nie ma nic, prócz odprysków wielkiej historii.

Zapadła cisza brew Dionizego podskoczyła wysoko. A ja skurczyłam się na siedzeniu do gabarytów myszki.

„To ja się tłukłem bezdrożami przez las, po to żeby zobaczyć… odpryski historii… ?” usłyszałam spokojny głos.

Nooooooo – ale przecież my zawsze tłuczemy się bezdrożami 😀

„No, ale tędy jechał Stauffenberg po zamachu” usiłowałam ratować sytuację.

„Taaaa… i krzyżak na kozie też” spointował spokojnie Dionizy wyjeżdżając w końcu na asfalt drogi 592 i skręcając  ku Kętrzynowi…

E, tam – ale co widziałam po drodze, to moje. Szkoda tylko, że zdjęcia nie wyszły.

Szuwarek – czyli o Kanale Elbląskim w Radio Gdańsk

Poranny telefon i w słuchawce znajomy głos na dzień dobry – to dzwonił Dominik Sowa z Radia Gdańsk. Tym razem spotkanie przy mikrofonie na temat dość odległy kilometrażowo: Kanał Elbląski.

Zrobiło mi się ciepło na sercu i natychmiast wróciły wspomnienia mojego pierwszego zakochania w Kanale.

Pierwszego – bo tego zakochania było więcej. To pierwsze jednak zapamiętam do końca życia. Wtedy to niemal miesiąc mieszkałam z moimi grupami na statku rzecznym, pływając między przystanią w Leszkowach, Elblągiem, Krynicą Morską a Fromborkiem. W przerwach między rejsami robiliśmy wypady autokarowe do Gniewa, czy Malborka, i właśnie na Kanał… To stąd ten tytułowy „Szuwarek”.  😉

Potem były następne zauroczenia i zakochania w Kanale i kolejne… I w tym roku  znowu będą. I to parokrotnie.

*   /   *

A TUTAJ można wysłuchać audycji, która była następstwem owego  wspomnianego porannego telefonu, a w której miałam frajdę wziąć udział, obok znawców i pasjonatów Kanału. Wśród nich poznać można głos „kopalni” wiadomości wszelkich  – Lecha Słodownika. Świetnie się Go słucha. Ale to temat na osobną historię!

(no i stało się: słowo PRZEPIĘKNE samo mi wlazło na język 😀 – ta uwaga to w nawiązaniu do niedawnego Wiadomego Egzaminu… ).

*   /   *

Nie będę opisywała szczegółowo tego fenomenu techniki, jakim jest Kanał Elbląski, bo po pierwsze można tego wysłuchać w audycji, a po drugie napisałam co nieco o nim tutaj. Tym razem więc nieco o emocjach związanych z owym wyjątkowym miejscem na Ziemi.

Kanał pracuje od maja do września. I właśnie jesienią, kiedy jest już pusto i cicho a drzewa olśniewają kolorami – chyba wtedy lubię Kanał najbardziej. I jeśli ktoś już jeździł (pływał) Kanałem w lecie, to warto wybrać się tam właśnie po sezonie… Można się wtedy spokojnie przejść w dół po którejkolwiek pochylni, i spojrzeć na widoki dokoła. Ich piękno zapiera dech w piersiach.

Z jednej strony wszyscy wiemy, że powinna tam być tzw. infrastruktura dla zwabienia turystów i może zatrzymania ich na chwilę; ale z drugiej – serce boli, że zniknie wtedy ta niepowtarzalna atmosfera miejsca. Dopóki więc nie nadejdą czasy tzw. bazy noclegowo-żywieniowej oraz parkingów – cieszmy się dzikością przyrody.

To tutaj można nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć słowiki, i to wcale nie cudem jakimś, tylko po prostu – one tu są. To właśnie tu, na Kanale, przychodzi na myśl śliczny wierszyk Julinana Tuwina p.t. Spóźniony słowik

Płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji,

Bo pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji,

Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma,

A już jest po jedenastej — i Słowika nie ma!

Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie,

Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie,

Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku,

A na deser — tort z wietrzyka w księżycowym blasku.

Może mu się co zdarzyło? może go napadli?

Szare piórka oskubali, srebryn głosik skradli?

To przez zazdrość! To skowronek z bandą skowroniątek!

Piórka — głupstwo, bo odrosną, ale głos — majątek!

Nagle zjawia się pan Słowik, poświstuje, skacze…

Gdzieś ty latał? Gdzieś ty fruwał? Przecież ja tu płaczę!

A pan Słowik słodko ćwierka: „Wybacz, moje złoto,

Ale wieczór taki piękny, ze szedłem piechotą!”

Ale to nie wszystko, bo także tutaj można przy odrobinie szczęścia ujrzeć zimorodka 😉  Mnie się to parokrotnie udało…

Historia kanału w skrócie znajduje się tutaj;

A tutaj Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 14 stycznia 2011 r. w sprawie uznania za pomnik historii „Kanał Elbląski”;

oraz znaleziony w sieci (potęga Internetu!) świetny filmik o Kanale, dla tych, którzy jeszcze nie płynęli, czy jechali (jak kto woli – bo obie wersje są przecież jak najbardziej prawidłowe).

W tym roku – znowu parę razy będę na Kanale; a pierwszy raz w maju… A więc wierszyk o Panu Słowiku będzie jak najbardziej aktualny. 😉

I jak ja mam nie kochać swojej pracy ?

Znowu Frombork – zimowo

Załączam  parę pofromborskich reminiscencji fotograficznych. Na razie bez detali, bo dopiero zbieram myśli… A jest CO zbierać. Bowiem dowiedziałyśmy się wiele nowego. I jakoś muszę te nowości oswoić, żeby je opisać.

A na razie parę zdjęć i krótki filmik z biciem DZWONÓW.

Nigdzie indziej dzwony nie brzmią tak dostojnie, jak właśnie na Wzgórzu Katedralnym we Fromborku.

To międzywale w Leszkowach, zdjęcie zrobione z PKS-u w drodze DO Fromborka
ten pomniczek niezmiennie z niesłychaną mocą przyciąga obiektyw…
praca Macieja Meyera z Kaplicy Szembeka. Wreszcie w całości 🙂
Fragment świecznika Schlaubitza
Inny świecznik, od lat taksamo zachwycający
Czekając na…
… tędy do Braniewa
nocne 3 krowy na gzymsie
Rozświetlone Wzgórze Katedralne
Specjalna dedykacja dla Desantu Gdańskiego 🙂
No i przebój wystawy – Ołtarz ze Skolit… Pełen informacji i wciąż nieodczytany. Kto nie widział, niech się spieszy bo wystawa tylko do maja/czerwca b.r.

O tych, których nie spotkałyśmy jeszcze, napiszę może kiedy indziej…  Ich obecność jest może nawet bardziej wyczuwalna, niż tych w malborskiej Kaplicy Św. Anny.

Tyle na razie… Akumulatory doładowane, na czas jakiś. Następna wizyta już wkrótce. A co najważniejsze – w tym sezonie mam sporo grup do Fromborka. I z pewnością, jak zwykle, wszyscy wyjadą stamtąd zauroczeni tym „miejscem na końcu świata”, jak pisał Doktor Kopernik.

Woda…

Wielka Woda zawsze przerażała. Szczególnie w ostatnich dniach napawa strachem – po tylu latach zaniedbań i systemowego (a także systematycznego) niszczenia całej tzw. infrastruktury…

A tymczasem – przecież niegdyś rozumiano, jak ważna jest ochrona przeciw powodziowa…

Za czasów Konrada von Jungingen (w roku 1407) powstały zalążki związków wałowych. Struktura była jasna: był Zarządca Wałów, któremu podlegało 5 Przysiężnych Wałowych i 12 Przysiężnych Kanałów. Sołtys wsi przeważnie zostawał Przysiężnym Wałowym… Miał obowiązek objeżdżania wałów i kanałów po zimie. Nadto – mieszkańcy każdej wsi mieli obowiązek pracy na przydzielonym odcinku wałów i kanałów. Jeśli się z tego obowiązku nie wywiązali – byli karani! Każdy właściciel ziemi z 1 włóki (czyli ok. 16,8 ha) musiał pracować (naprawiać) 1 sznur wału – czyli ok. 43,5 m.

A jak to dzisiaj wygląda? Wystarczy przejechać się po Żuławach…

Wczoraj miałam Nocne Zwiedzanie na Zamku, wiec jechałam „rzemiennym dyszlem” przez Sobieszewo, Świbno… Parę zdjęć zamieszam poniżej.

Gazownictwo na Pomorzu Gdańskim

Wpadła mi w ręce świetna dwutomowa historia gazownictwa na Pomorzu Gdańskim, autorstwa Tadeusza Gruszczyńskiego. Wydała ją Pomorska Spółka Gazownictwa Sp. z o.o. w Gdańsku Oddział Pomorski Zakład Gazowniczy.

Część pierwszą wydano w roku 2003 (który był rokiem Ignacego Łukaszewicza). Część druga wyszła w roku 2009.

Pełny tytuł brzmi: Gazownictwo na Pomorzu Gdańskim.

Część pierwsza – 150 lat Gazowni gdańskiej

Część druga       – 150 lat Gazowni elbląskiej

Niestety, książka nie jest dostępna powszechnie. A szkoda, bo zawiera wiele  ciekawostek z tzw. tamtych czasów.

Przygotowując się czas jakiś temu do pisania o moim ulubionym włodarzu miasta – Leopoldzie von Winter – natknęłam się na wzmianki o gazowym oświetleniu ulic. Ale wtedy jeszcze nie miałam historii gazownictwa…

Tadeusz Gruszczyński opisuje w pierwszej części swojej pracy historię powstania pierwszej gazowni w Gdańsku.

A początki były ciekawe!

Zakład oświetlenia gazowego powstał w Gdańsku w roku 1853. W kolejności powstawania – gdańska gazownia była trzecią na ziemiach obecnej polski (po szczecińskiej i wrocławskiej).

Rozwój gazownictwa na Pomorzu Gdańskim w XIX i na początku XX wieku był na tyle znaczny, że w owym czasie na tym obszarze powstały w sumie 23 gazownie. Poza Gdańskiem, własne gazownie posiadały Bytów, Dzierzgoń, Gdynia, Gniew, Kwidzyn, Lębork, Łasin, Malbork, Nowe, Nowy Staw, Oliwa, Prabuty, Pszczółki (gazokoksownia – niezrealizowana), Sławno, Słupsk, Sopot, Starogard Gdański, Susz, Tczew, Ustka, Wejherowo…

W ciągu 150 lat gazownictwo uległo ogromnym przeobrażeniom. Przede wszystkim – najpierw był gaz świetlny otrzymywany z węgla i stosowany do oświetlania (ulic i domów), teraz zaś mamy gaz ziemny.

Także system rozprowadzania gazu uległ zmianom. Nie ma już lokalnych wytwórni gazu węglowego z siecią miejską Obecnie mamy cały system rozprowadzania gazu ziemnego docierający do odbiorców ze złóż krajowych a także zagranicznych.

Nie ma już gazowni lokalnych w wyżej wymienionych miastach i miasteczkach. Są tam teraz rozdzielnie gazu. A wszystko jest zarządzane z Gdańska.

Z rozdziału o pierwszej gazowni w Gdańsku:

W połowie XIX wieku miasto oświetlane było lampami olejowymi. Było ich w sumie 1851: 130 dużych i 1721 małych. Zawieszone były na budynkach i ich narożach jak również na łańcuchach w poprzek ulic. Takie oświetlenie kosztowało sporo, bo olej wypalał się szybko. A więc w ramach oszczędności nie oświetlano ulic latem, zaś w pozostałych porach roku – wieczorami. Oświetleniem objęte było Główne, Stare i Dolne Miasto a także Stare Przedmieście, jednakże w zasadzie nocą w mieście panowały tzw. egipskie ciemności, bowiem lampy gaszono o 23:30.

Dzień 8 maja 1844 można w pewnym sensie uznać za przełom w kwestii gdańskiego oświetlenia miejskiego.

Otóż tego dnia – obradowała Rada Miasta. Podczas sesji jeden z armatorów a zarazem kupców gdańskich – Fryderyk Heyn, postawił wniosek o wprowadzeniu oświetlenia gazowego (jakim to Londyn cieszył się już wtedy od jakiegoś czasu).

Stosowna komisja powołana na tę okoliczność, miała zbadać sprawę, zorientować się w lokalnych możliwościach i oczekiwaniach, a także podejrzeć, jak to wygląda w stołecznym Berlinie (oświetlenie gazowe Berlin otrzymał w roku 1826).

Sprawą zasadniczą stał się wybór terenu pod gazownię. Rozważano trzy lokalizacje.

Pierwszą był teren w okolicach dzisiejszego dworca kolejowego.

Tu jednak sprawa wymaga dodatkowego sprawdzenia.  Zasięgnęłam opinii A.P., bo jest znawcą tematu przemian urbanistycznych miasta. Stanowczo odrzuciła tezę o tej lokalizacji, jako, że obwałowania istniały wówczas w najlepsze. A przypominam, że jesteśmy na razie w latach 40-tych XIX wieku. W końcu to dopiero mój ulubieniec – Leopold v. W. rozpoczął rozmowy na temat rozbiórki wałów z odpowiednimi władzami – tak wojskowymi jak i państwowymi. Dowodnie wały istniały do roku 1895. Więc sprawa tej lokalizacji gazowni (nie zrealizowanej zresztą) pozostaje otwarta i jako ciekawostka.

Następną lokalizacją, braną pod uwagę, był teren w okolicach Baszty Łabędź nieopodal Motławy (nie zaś, jak napisano w książce – Jacek.  Autor pomylił nazwy baszt, co jednak nie ma znaczenia dla wartości publikacji).

Trzecią lokalizację wskazano w okolicach dzisiejszego gmachu sądu. Także  ta  lokalizacja  pozostała niezrealizowana.

W owym czasie Gdańsk miał ok. 58 tys. mieszkańców. Z tej liczby około 49 tysięcy mieszkało w obrębie objętym dotychczasowym oświetleniem. Działało tu wiele fabryk i warsztatów (m.in. fabryka karabinów, cukrownia, olejarnia parowa, czy odlewnia żelaza).

Jako, że wciąż poszukiwano odpowiedniego sposobu na oświetlenie miasta, rozpatrywano różne oferty, jakie zaczęły napływać. Parę z nich warto wymienić za T. Gruszczyńskim, bo ciekawe.

Wśród oferentów byli m.in. mistrz ślusarski z Sopotu – niejaki Klopsch. Zgłosił swój wynalazek: gazometr w komodzie, czyli aparat do wytwarzania gazu węglowego. Nadeszła też propozycja zastosowania przenośnych urządzeń spalający kamfen ( otrzymywany przy produkcji kamfory) – takie urządzenie działało w Tczewie. Inną propozycją było oświetlenie ulic gazem naftowym. Jednak podczas prób spłonęły 2 lampy próbne, i zaniechano tego rozwiązania. Z kwidzyńskiego magistratu przyszła propozycja zastosowania eteru gazowego (mieszanki spirytusu i terpentyny) jako paliwa, jako, że takie rozwiązanie stosowano właśnie w tym mieście. I tę propozycję odrzucono , jako zbyt drogą i wymagającą skomplikowanej obsługi lamp.

W końcu zdecydowano, iż najlepszym rozwiązaniem będzie zastosowanie przewodowego rozprowadzania gazu do oświetlenia. Dawało to możliwości oświetlenia nie tylko ulic, ale też i domów.

Należało też pozyskać do nowego rozwiązania tzw. opinię publiczną. Przeciwnicy nowinek przekonywali bowiem, że latarnie gazowe zatrują powietrze w mieście, że wpłyną negatywnie na estetykę miasta… i t.d. Podobne protesty znamy i teraz (wystarczy prześledzić argumenty przeciw budowie mostu na Wiśle w Kwidzynie).

W roku 1848 Rada Miasta wybrała na lokalizację gazowni tereny w okolicach Targu Dylowego (nie istnieje obecnie – teren można określić jako – „pobliże” ulic Rzeźnickiej i Żabi Kruk). Niestety teren został zajęty przez wojsko pod koszary Wiebego. Tak więc, trzeba było szukać innej lokalizacji.

Sprawa przycichła (czasy były politycznie niestabilne – trwała Wiosna Ludów, która Gdańsk wprawdzie ominęła, ale zatrzymała niektóre inwestycje) aż do roku 1852. Wtedy to miasto zakupiło działkę niejakiego Rokickiego. Teren ten – wykorzystywany na skład drewna – posadowiony był na niegdysiejszym południowym krańcu Wyspy Spichrzów i znajdował się miedzy Nową Motławą, ul. Toruńską, a terenem dworca kolejowego Brama Nizinna. Budowę zakładu gazowego dla oświetlenia ulic komisja przegłosowała 4 głosami „za” przeciw 3 głosom sprzeciwu. Uzgodniono iż całość inwestycji poprowadzi dyrektor gazowni berlińskiej – inż. Kühnell, zaś kierownictwo budowy objął radca budowlany Zernecke. Cegłę zakontraktowano z dwóch cegielni: w Sopocie (Wegner) i Kolibek (Manns). Realizację inwestycji powierzono Towarzystwu Oświetlenia Publicznego w Paryżu do spółki z angielską firmą Barlow & Co.

I tak, po pokonaniu różnorodnych przeszkód – budowę rozpoczęto w marcu roku 1853 a zakończono w końcu tego samego roku. Tak, że 19 grudnia rozpoczęto produkcję gazu, zaś 21 grudnia uruchomiono oświetlenie miasta – publiczne i prywatne.

Na początku było tylko 312 latarń i 508 lamp prywatnych na 68 posesjach. Budynek pobliskiego dworca oświetlało 101 lamp, zaś same tereny dworcowe – 43 latarnie.

Odbiorcy albo zaopatrywali się w gazomierze, albo płacili od ilości płomieni oraz czasu palenia. Ciekawe, że wielkość płomienia (tu ilość dysz miała wpływ na jego jasność) określano porównując go do spalania się świecy łojowej. Taryfa wyróżniała też światła poranne i palone w dzień.

Wkrótce ilość odbiorców gwałtownie wzrosła, i nikt już nie mówił o zatruwaniu miasta. Najpierw ilość odbiorców prywatnych wynosiła 5440 zaś latarń publicznych było 757, zaś w latach 60-tych XIX wieku odbiorów było już 1180.

Taki wzrost liczby odbiorców wymagał przebudowy sieci gazowej. Dotychczasowe gazociągi miały zbyt małą średnicę, a instalacje domowe robione były nierzadko ze zlutowanych luf karabinów…

Modernizację sieci gazowej przeprowadzono w latach 1872- 1873 (to już lata działalności mojego ulubieńca) .

Pod koniec XIX wieku – przy stale rozbudowującej się sieci gazowej oraz rozrastającej się gazowni, teren zajmowany przez zakład stał się niewystarczający. Zaczęto więc poszukiwać nowej lokalizacji, I tak wybór padł na rejon Milch Peter.

Ale to opiszę po dalszej lekturze tej niezmiernie ciekawej książki. Nie jest to wydawnictwo, które pochłania się w ciągu wieczora . To źródło wiedzy o mieście, z którego warto korzystać na co dzień.  Nie przypuszczałam, że o sprawach technicznych – ja absolutna humanistka – będę czytała z takim zaciekawieniem.

Kopernik – na zdrowie, urodzinowo.

Mikołaj Kopernik to obecnie modny temat…

Od razu – tytułem wyjaśnienia i przestrogi:

Wielkim nadużyciem (a i niesmaczne) jest w kontekście walentynkowym nazywać Gdańsk miastem miłości… Kopernika i Anny Schilling.

Lepiej uważnie poczytać historię miłostek i miłości w grodzie nad Motławą!!!  Żeby nie minąć się z prawdą historyczną i by swojej wiedzy o mieście nie budować li tylko na … plotkach.

W tym celu – żeby jednak nie trzeba było przekopywać archiwów – polecam lekturę bardzo sympatycznej książeczki Gabrieli Danielewicz. Książka nosi tytuł „Portrety dawnych Gdańszczan”. Zwłaszcza rozdział pod  znamiennym tytułem: „Igraszki Amora nad Motławą”. Tam można dowiedzieć się jak to było z prawdziwym miłosnym skandalem swoich czasów. Mam na myśli romans Maurycego Ferbera i Anny Pilemann. To był prawdziwy skandal!!

A tym, którzy lubią miłosne happy end-y – gorąco polecam wsłuchanie się  w historie zaklęte w licznych gdańskich epitafiach… A i anioły Meissnera na  niejedno pewnie patrzyły z uśmiechem.

Anioł mariacki uśmiechnięty...

Mamy też swoją gdańską Monę Lisę… jeśli już tak koniecznie musimy… Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać 😉

*    *    *

Ale wracając do Doktora Mikołaja… Otóż – stał się nagle modny… A szczególnie jego życie prywatne. Jakby dopiero teraz to odkryto! A wystarczy przeczytać dobrą książkę Jerzego Sikorskiego pt. ”Prywatne życie Mikołaja Kopernika” czy Jerzego Bentkowskiego „Fromborski samotnik”, żeby wymienić te pisane bez zadyszki sensacyjnej. Pojawiła się także – wśród różnych tego typu pozycji – książeczka malutka objętościowo, ale dobrze opracowana – „Mikołaj Kopernik – Życie i działalność” – wydana przez Muzeum Okręgowe w Toruniu. Wymieniam tylko parę – i to tych wartych przeczytania. Lista lepszych czy gorszych pozycji (w tym również zagranicznych), jest nieco dłuższa.

A wracając do Mikołaja – przypominam, że w maju bieżącego roku (2010) odbędzie się powtórny pochówek fromborskiego kanonika. Po tym, jak w roku 2005 znaleziono jego szczątki w katedrze fromborskiej, w pobliżu ołtarza, którym się opiekował i po latach badań i sporów – on to jest czy nie on… zdecydowano o powtórnym pochówku…

Należy się obawiać, że jak zwykle niestety i ta uroczystość pozostanie wyłącznie lokalną. Tak jak nie wygrano wyścigu o turystów – po wykopaliskach w katedrze.  A przecież znaleziska były co najmniej ciekawe.

Szkoda więc, żeby i tym razem przysłowiowa para poszła w gwizdek.  Jeszcze czas by to „roztrąbić” po całym świecie i ściągnąć faktycznie wielkie zainteresowanie (czyli media głównie, bo to one nadają głos sprawie. Wystarczy przejrzeć światowe enuncjacje medialne – jak rozsławiły psa na krze…).

A więc… Można by roztrąbić na cały świat o rewelacyjnym tak znalezisku jak i niebywałej okazji uczestniczenia w… pogrzebie Wielkiego Kopernika. I co za tym idzie – można by sprawić, by choć na chwilę, Frombork z miasta na końcu świata (jak pisał o nim Kopernik) stał się jego centrum.

Wiem, wiem… infrastruktura nie ta, a i wołający o pomstę do nieba stan tzw. kanału Kopernika zapachem może zabić co słabszych…

Kanał o mocy rażenia broni chemicznej

Ale warto by spróbować.

Tym bardziej, że miasto jest przepiękne, urokliwe i ma w sobie to „coś”. Na dodatek ma wyśmienite położenie, i dojazd jest wcale przyzwoity. Ludzie są sympatyczni, a jedzenie jakie można tam zjeść, na pewno nie przysporzy mu wstydu! Nie wspominając o wyśmienitym ciastku i kawie w Wieży Wodnej.

No i Frombork ma coś jeszcze!! Bardzo ciekawy dział historii medycyny, Trzy-Krowy-Na-Gzymsie… i… rewelacyjny Sąd Ostateczny!

Przy tej okazji na myśl przychodzi Szlak Kopernikowski.

Oczywiście zaczyna się daleko od Fromborka – w Toruniu. Tam przecież urodził się nasz bohater, jako syn kupiecki. Przy okazji należy koniecznie zajrzeć do Świętych Janów, bo tu został ochrzczony.

Ale Toruń to w ogóle wyjątkowe miasto. Nie tylko ze względu na Kopernika. Tam faktycznie ma się „gotyk na dotyk”.

Jednak genezy Luda na Czarnym nikt dotychczas nie potrafił mi wytłumaczyć…

Zagwozdka świętojańska

Wracając na szlak – wiedzie śladami lokacji łanów opuszczonych (sporo czasu zajęło mi opracowanie tej trasy – jest prze-ciekawa, a latem – cudna).

Koniecznie trzeba też „zahaczyć” o miasta związane z Administratorem dóbr kapitulnych.

Jadąc szlakiem kopernikowskim odwiedzimy także Gdańsk. Tutaj przebywał co najmniej dwukrotnie. Raz w roku 1504 na weselu kuzynki (Korduli von Allen) z Reinholdem Feldstedtem, patrycjuszem gdańskim. Drugi raz na pewno w roku 1526 i to około 6 miesięcy.

Po śmierci Reinholda był jednym z trzech opiekunów wdowy i dzieci. Pozostałymi opiekunami byli: Arend Schilling i Michał Loitz. Arend to domniemany mąż Anny. Anna zaś (wzbudzająca dreszczyk emocji niemal u wszystkich) była córką kuzynki Mikołaja. A kim był Michał Loitz? Był przedstawicielem znanej szczecińsko-gdańskiej rodziny bankierskiej. O Michale powinniśmy myśleć, jadąc do lub przez Nowy Dwór Gdański. I to on właśnie z synem Jaśkiem jechał, co koń wyskoczy do Fromborka na wieść o złym stanie Doktora Mikołaja, by Jasiek mógł objąć po nim kanonię – ale o tym, kiedy indziej…

Niewyraźny herb Loitzówny z płyty nagrobnej w... Kwietniewie. Ale można go też znaleźć m.in. w Gdańsku, i Kwidzynie...

Jadąc dalej szlakiem Mikołaja – musimy też odwiedzić Malbork. Tutaj bowiem przebywał parę razy. Zresztą mówi o tym stosowna tablica na Zamku Średnim. Właśnie w Malborku w maju roku 1528 miał miejsce sejm Stanów Pruskich. Na tym sejmie Doktor Mikołaj wygłosił rozprawę „O biciu monety”.

Odsyłałam w tym miejscu do ciekawych wątków w tzw. temacie, na zaprzyjaźnionym blogu – ale odkąd blog został zlikwidowany – nagle zrobiło się pusto. Merytorycznie pusto. 😦 Dlatego też pojawiają się te wszystkie bzdury i dywagacje spłycające temat…

Wspominając o Koperniku warto pamiętać o jego taksie chlebowej!

No i trzeba koniecznie zajechać do Elbląga!!! Tak – właśnie do Elbląga. Tutaj, spacerując Ścieżką Kościelną można zastanowić się, czy kiedykolwiek szedł tędy? Szedł na pewno!! Choćby z racji powodów, dla których tu przebywał.

Ścieżka kościelna

Niestety na naszym szlaku zabraknie Królewca. Tam też Mikołaj przebywał , na zaproszenie księcia Albrechta. Zabraknie więc Królewca, bowiem po ostatniej wojnie to już nie ten Królewiec.

Celowo nie wspominam o mikołajowych obserwacjach nieba. Głównie bowiem z tego jest znany. A przecież był czynnym i świetnym administratorem. A także zdolnym strategiem. Warto prześledzić jego działania w Olsztynie podczas przygotowań do obrony.

Nie był oderwanym od realiów „badaczem nieba” – jak nam to latami wmawiano na lekcjach szkolnych. Był energicznym zarządcą ziem – co widać po jego akcjach. Jak choćby aresztowanie rybaków z terytorium państwa zakonnego. Zostali aresztowani za łowienie na Pasłęce, która byłą rzeką graniczną. Polecenie aresztu prewencyjnego dla rybaków wyszło do administratora dóbr kapituły – Doktora Mikołaja. I było w pełni uzasadnione – bo miało miejsce w czasach wojny.

Dwukrotnie też pełnił nasz bohater funkcję kanclerza kapituły.

Był też konsultantem Bernarda Wapowskiego, kiedy ten opracowywał mapę Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. A konsultacje dotyczyły topografii Prus Królewskich. Kopernik opracował też mapę zachodniej części Zalewu Wiślanego.

Ale nade wszystko był lekarzem. Wprawdzie dzisiaj jego recepty mogłyby wywołać (delikatnie mówiąc) zadumę nad składem… No bo skąd wziąć na przykład sproszkowany róg jednorożca (wiem, wiem, można na upartego z narwala…). Albo kto bawiłby się w zbieranie … łajna żaby… Gdybym zaś miała sproszkować ukochane perły, raczej bym się zapłakała…

Odwiedzając Frombork, to miejsce na końcu świata (jak pisał Doktor Mikołaj w listach do znajomych), trzeba koniecznie wspiąć się na tzw. Wieżę Radziejowskiego.  Spojrzeć w dal na Świętą Warmię.

Święta Warmia

Ileż to najeździł się po niej Kopernik, lokując opuszczone łany. Często też mijamy tam jakieś miejscowości, będące dla nas wyłącznie punktem na mapie, i nawet nie zdajemy sobie sprawy tego, że lokował ją właśnie Mikołaj.

To tyle o Mikołaju – bez niezdrowej sensacji.

Czyli Kopernik – na zdrowie 🙂

W grudniowym Świecie Kominków (2009) jest artykuł JS o Koperniku… Wielka prośba o skan, albo xero – nie zdobyłam egzemplarza… Przyjadę niedługo na kolejne doładowanie akumulatorów 🙂

Jednym słowem – oby do wiosny i do spotkania na szlaku Kopernika.

Na Subiektywnym Szlaku Kopernika.

Fromborski zachód słońca

Na zakończenie – przypominam o urodzinach Mikołaja Kopernika – to już 19 lutego!