Sątopy

Sątopy, To kolejna miejscowość, w której się zatrzymaliśmy na chwilkę, oczywiście, po to by zajrzeć do kościoła. Posadowiony na wzniesieniu, widoczny jest z daleka, poza tym – umiejscowiony jest prawie jak kapliczka na rozdrożu.

Znajdowała się tu niegdyś druga po Smolajnach letnia rezydencja biskupów warmińskich. A wieś lokowana została w lutym roku 1337. Tutaj – jak w wielu innych miejscach Dominium Warmińskiego – pojawia nam się wójt krajowy Henryk z Luter.
Kościół wzniesiony został w połowie wieku XIV, a w wieku XVI świątynia otrzymał ołtarz Św. Jodoka (pentaptyk). Niestety w roku 1930 (?) ołtarz zabrano ze świątyni i przekazano do Muzeum Warmińskiego w Lidzbarku (Warmińskim). W 1953 po konserwacji przekazany został do Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie.

Warto pamiętać (co nie przychodzi łatwo, zwłaszcza jak się pomyśli jak daleko to jest od tzw. wielkiego świata) że tutaj część swojej młodości spędził aktor Paul Wegener (nie mylić z Paulem Wegenerem, gauleiterem rejencji Weser-Ems).

Paul Wegener – aktor – znany jest głównie z reżyserii i głównej roli w Golemie (z roku 1915).

(dygresja!!!  mówiąc o Golemie, jak mantrę powtarza się Pragę, jako to miejsce, gdzie wszystko się rozgrywa. A tymczasem figa proszę Państwa, Golem to Chełm. I rabin Eliasz ben Aaron Jehuda. A cała historia jakoby rozegrała się w Chełmie właśnie, w drugiej połowie wieku XVI.  Proszę, oto odnośnik do stosownego – ciekawego artykułu pana Roberta Kuwałka.

Ale też pamięta się Wegenerowi grę w filmach propagandowych w czasach III Rzeszy, całkowicie zapominając o wsparciu finansowym jakiego udzielał opozycji anty-hitlerowskiej. Tuż po wojnie to on właśnie wskrzesił i był animatorem życia kulturalnego w Berlinie. W tzw. towarzystwie pamięta się jednak głównie o jego sześciu małżeństwach, z czego aż dwa z tą samą partnerką. Zadumani nad niegdysiejszym znaczeniem tych ziem, zastanawiając się, gdzie stał dom, w którym Wegener mieszkał, wdrapaliśmy się na wzniesienie, do kościoła p.w. Św. Jodoka.

Wystrój tej świątyni wprawia w zdumienie. I jest wart obejrzenia – zdecydowanie polecam!

A który to Jodok jest patronem kościoła – można znaleźć w ciekawym artykule Andrzeja Rzempołucha na stronie Muzeum w Olsztynie. Dość powiedzieć, że już 600 lat przed pojawieniem się Św. Franciszka, Jodok rozmawiał ze zwierzętami i uzdrawiał ludzi w swojej pustelni. Potem był autorem wielu cudów, i kiedy zmarł w swojej pustelni, w roku 668, na tym miejscu wybudowano klasztor. Niestety nie przetrwał do naszych czasów (klasztor, nie przetrwał), zniszczony podczas szaleństwa rewolucji. Ale w miejscowym kościele Św. Piotra, (w miejscowości Saint-Josse-sur-Mer) zachowały się relikwie świętego, a „szmatka” zwana całunem Świętego Jodoka, znajduje się w Luwrze, gdzie „pojechała” do konserwacji (znamy to także i z naszego, gdańskiego podwórka… jak choćby trójząb Neptuna przy Chlebnickiej, czy pęk kluczy u bezgłowego komendanta Katowni i Wieży Więziennej).

Święty Jodok okrzyknięty został patron pielgrzymów (do dzisiaj do jego relikwii odbywają się liczne pielgrzymki), także niewidomych, ale też i piekarzy i żeglarzy (to do niego modlą się Wilki Morskie podczas sztormów). Opiekuje się szpitalami i przytułkami. To do niego poiwnni się modlić małżonkowie a wieczną miłość małżeńską, i o potomstwo, bowiem jest patronem płodności (sam jednak wybrał życie pustelnika).  To Jodok strzegł od zarazy (podobniej jak Roch), chornił przed pożarem, pożaru, burzy i gradobicia.

Czczony głównie we Francji i Nadrenii; także w Hesji, Szwabii i Bawarii. Na ziemiach polskich kult Jodoka potwierdzony jest już w XIII w. na Śląsku, Pomorzu i w Prusach

(z postacią Św. Jodoka spotkamy się w innym miejscu na Warmii – we Fromborku. Wystarczy wejść do kruchty zachodniej i spojrzeć na wspaniały portal – prawa strona archiwolty – od strony zewnętrznej. Nad Pannami Głupimi Św. Jodok przedstawiony został w krótkiej tunice z kijem 3-sękowym)

Szestno – cz. 2

W poprzednim felietonie rozpisałam się o szestnieńskim zamku i o prokuratorach. A przecież Szestno to nie tylko nieistniejący już zamek, czy folwark.

To chyba przede wszystkim kościół. Przynajmniej dzisiaj, bo przecież z zamku niewiele zostało, pałac jest w rękach prywatnych, a w młynie funkcjonuje maleńka serdeczna restauracja, serwująca… winniczki 🙂

TUTAJ załączyłam zdjęcia, jakie robiłam słuchając jednocześnie arcyciekawych opowieści naszego gospodarza. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że zdołamy wrócić do Szestna na wiosnę, jeszcze przed sezonem, a może w przerwie jakoś… Tak, by móc porobić więcej zdjęć, by móc zachwycić się detalami kościoła. Bo w to, że jest wyjątkowy, uwierzyłyśmy, z chwilą przestąpienia progu.

A więc… Kościół…

Z zewnątrz zwyczajnie ładny. Ale ładne są wszystkie stare kościoły. W przeciwieństwie do współcześnie budowanych koszmarnych bezkształtnych brył, bardziej przypominających hale produkcyjne, niż miejsca kultu… Że też nie ma kary przynajmniej tortur dla współczesnych projektantów…

Szestnianie swój kościół wybudowali w drugiej połowie wieku XV.  Stoi na lekkim wzniesieniu. Często chrześcijańskie świątynie stawiano na miejscach kultu przedchrześcijańskiego. Niejako, upraszczając i trywializując oczywiście, w myśl zasady, że skoro kiedyś tu uczęszczano, to i teraz się będzie 😉 Ale tutaj tego akurat nie da się potwierdzić, to wyłącznie licentia poetica. Zaś to, co znaleźli archeolodzy, to odległa o parę kilometrów osada Galindów – akapit „Szestno-Czarny Las, stanowisko III (grodzisko). Prowadzono także badania samego kościoła i wyniki mówią, że:

pierwotnie kościół był założeniem trójnawowym, z głębokim, prostokątnie zamkniętym prezbiterium. Badania archeologiczne ujawniły szczątkowo zachowane fundamenty na których wspierała się pierwotna budowla. Ich przebieg zgodny jest z zaproponowaną przez nas teorią. Podczas wykopalisk odsłonięto także dawny cmentarz parafialny, funkcjonujący przy kościele od średniowiecza do przełomu XVIII/XIX w.

Kiedy tereny te znalazły się w Księstwie Pruskim, i nadszedł czas protestantyzmu, to właśnie ta wieś była bodaj pierwszą, która przeszła na nową wiarę. Co nieco można przeczytać na stronach Jednoty:

… pierwsze parafie powstały w 1523 r., kiedy za wyznaniem Lutra opowiedziały się Szestno i Królewiec, a w rok później zrobiły to Kętrzyn i Nidzica. Nowa nauka znalazła zwolenników we wszystkich warstwach mazurskiego ludu. Pierwszy mandat reformacyjny wydany został 21 stycznia 1524 r. przez biskupa diecezji pomezańskiej, Jerzego Polentza. Tak więc, pierwsza diecezja ewangelicka powstała o ponad rok wcześniej niż nastąpiła sekularyzacja Prus i oficjalne wprowadzenie luteranizmu jako wyznania państwowego (10 kwietnia 1525).

I nie nastąpiło to wcale bez tarć i zgrzytów tzw. społecznych… Ale w końcu nowa doktryna zwyciężyła, zresztą to były tereny pod władzą księcia Albrechta von Hohenzollerna, a przecież stara maksyma mówi: cuius regio eius religio. (Od roku 1980 kościół znowu służy katolikom).

W roku 1618 wybuchł pożar, w wyniku którego kościół uległ zniszczeniu. Powód pożaru (i zniszczenia) kościoła był prozaiczny: przeniesienie się ognia z sąsiednich zabudowań. Podczas opracowywania tematu – szukałam jakichś szczególnych informacji o pożarze, może sensacyjnych. Poszukiwałam jakiegoś zewnętrznego powodu, wojny, grabieży, czy co najmniej burzy z piorunami. No i natychmiast utknęłam i wydawało się, że już nigdy nie ruszę… To był rok śmierci Albrechta Fryderyka. I natychmiast moje poszukiwania zeszły na boczny tor. Jakie bowiem skutki niosła za sobą ta śmierć, czy naprawdę był chory psychicznie, czy tylko zawadzał politycznie? czy gdyby stało się inaczej, niż się stało, mielibyśmy Traktaty Welawsko-Bydgoskie (TUTAJ też ciekawy artykuł Jacka Wijaczki)? Przy sposobności przypomniała mi się toruńska wystawa Srebrnej Biblioteki Albrechta (tego od krakowskiego Hołdu Pruskiego. Swoją drogą, dlaczego pamięta się tylko ten hołd, a zapomina się o pozostałych, od Traktatu Toruńskiego II? TUTAJ ciekawe XIX-wieczne spojrzenie na hołdy). Wystawa miała miejsce parę lat temu. Niestety trwała krótko i zorganizowana była w szczycie sezonu turystycznego 😦 i z tego powodu mnie ominęła. Itd, itd… Zresztą, ja zwyczajnie lubię tego akurat Hohenzollerna. Albrechta (ojca) też lubię. Polecam ciekawą książkę Panorama Lojalności, dającą obraz owych czasów.

Z trudem oderwałam się od życiorysu księcia, po to by się cofnąć do roku 1612. To wtedy właśnie majątek szestnieński dostał się w lenno Ottonowi von der Groeben. Otto, jak zresztą cała jego rodzina – nagminnie mi w Prusach wchodzi w paradę… Nie będę o nim pisała osobno, bo zrobiłam to już czas jakiś temu, zapraszam więc TUTAJ. Ale uderza w historii Szestna także nazwisko von Brandt – Ahasverus von Brandt. I tu przychodzi na myśl wcześniejszy Ahasverus, z ziemi sztumskiej (a konkretnie z Czernina) pełniący istotną rolę w trybach polityki Prus. O jego działalności dyplomatycznej w latach 1544-1558 napisał Jacek Wijaczka. Dość wspomnieć, że ten von Brandt zdawał sprawozdania ze swoich obserwacji podczas wojen szmalkaldzkichbył członkiem Rady Księcia Albrechta w Królewcu, posłował też do króla polskiego a także do cesarza. Inny von Brandt – Euzebiusz, wywodzący się z Baranowa (około 10 km na pn-zachód od Mikołajek), odegrał niepoślednią rolę w porwaniu Chrystiana Ludwika von Kalckstein (i tu znowu odsyłam do mojego artykułu o herbowych buntownikach). A, że wszystko musi pozostać w tzw. kółku towarzyskim, to jak tzw. wieść rodowa niesie, wóz do transportu porwanego dostarczył Ahasverus von Lehndorff ze Sztynortu. Gdzieś jeszcze przewija się przez historię tych ziem jakiś pułkownik von Brandt, który wespół ze starostą dybowskim, Mikołajem Wierzbowskim, mniej więcej w tym samym czasie (w roku 1667) uczestniczył w morderstwie posła Franciszka Smoguleckiego. Czy był to Euzebiusz? Czy splamiłby sobie ręce bezpośrednim działaniem, będąc dyplomatą rezydującym przy dworze królewskim? Czy może to morderstwo zorganizowane było podobnie jak później to na Kalcksteinie?

W ten sposób – szukając informacji o jednej postaci – trafia się na cały tłum pociotków, krewnych, powinowatych i skoligaconych, skutecznie zwodzących z głównego tematu 😉

A co ma do tego ów szestnieński Ahasverus von Brandt? Tu trzeba znów przenieść się do roku 1618. Otóż wzmocnienia nadwątlonych pożarem ścian kościoła można było dokonać dzięki hojności między innymi właśnie von Brandta, ówczesnego starosty. Człowiek ten zresztą wkrótce został bardzo szczególnym urzędnikiem tych ziem. O tym można przeczytać w Zeszytach Naukowych Uniwersytetu Szczecińskiego, w artykule „Ustrój Prus Książęcych w I połowie XVII w.” (str. 191 do 215) – niestety obecnie link nie działa 😦 .

Drugim urzędnikiem hojnie potrząsającym kiesą przy odbudowie świątyni był także niegdysiejszy starosta – Georg Schenk baron zu Tautenburg*.

Odbudowa kościoła trwała prawie 20 lat. Z tego czasu mamy masywną wieżę i ogólny wygląd świątyni, jaki jawi nam się kiedy stajemy na dawnym placu targowym wsi, który dziś jest po prostu częścią drogi przelotowej, z przystankiem PKS, i sklepem w dawnej karczmie. To także wyposażenie wnętrza świątyni, które szczęśliwie przetrwało wszystkie zawieruchy polityczne i wojenne, jakie przetaczały się przez Prusy.

W kontekście wystroju wnętrza, koniecznie trzeba wspomnieć Fabiana von Lehndorf, starostę szestnieńskiego, który miał jakoby w roku 1647 ufundować ołtarz główny. Ano, nie mógł go ufundować, bo był luteraninem, a w szafie ołtarzowej stoi rzeźba Madonny w asyście Świętych Piotra i Pawła. Skąd te postaci? Są to późnogotyckie figury z poprzedniego ołtarza, ocalone przez ówczesnego proboszcza w trakcie pożaru kościoła w roku 1618… A Fabian w roku 1647 z racji stanowiska przyłożył się finansowo do renowacji, czy też odbudowy ołtarza. Co ciekawe, w uszakach retabulum można zauważyć dwie głowy – doktora Marcina Lutra – w prawym, a w lewym – króla Szwecji Gustawa II Adolfa (tego od Lützen). W następnym roku przy kościele założono szpital na 12 miejsc, jednak bez stałej opieki lekarskiej. Lekarz dojeżdżał dwa razy w tygodniu z odległego o 20 km na północ Kętrzyna.

Czasy Potopu Szwedzkiego nie były łaskawe dla Szestna. Słynna jest opowieść o grabieżach sreber kościelnych i bójce nawet o obrus z ołtarza… A potem przyszła dżuma, będąca niejako pokłosiem Wielkiej Wojny Północnej (TUTAJ o dżumie w Gdańsku wprawdzie, ale wszędzie mniej więcej wyglądało to tak samo). W Szestnie nie było opieki medycznej, ludzie marli na potęgę. Zresztą i tak wtedy nie umiano sobie skutecznie radzić z morowym powietrzem. Ówczesny starosta Johann (Jost) Bernhard von Wilmsdorff (wywodzący korzenie z Wilamowa, także właściciel Dobrocina) pozostał na tzw. stanowisku, nie uciekł, jak to czyniono gdzie indziej. Został na miejscu i starał się ulżyć cierpieniu chorych, co przepłacił życiem w roku 1711. Bardzo ładne świadectwo jego zachowaniu dał kaznodzieja z Sorkwit:

całe rodziny padały ofiarą dżumy, a zmarłych nikt nie chciał grzebać z obawy przed zakażeniem. Zdrowi uciekali do lasów i mieszkali tam we własnoręcznie wygrzebanych ziemiankach. W całej okolicy nie było lekarza. Urzędy opustoszały. Chlubnym wyjątkiem był starosta z Szestna Wilamowski, który nie porzucił swego stanowiska i ratował chorych, pomimo, że w Szestnie i jego okolicy w ciągu półtora roku zmarło 700 ludzi.

Pana  von Wilmsdorff możemy obejrzeć na jednej z dwóch miedzianych chorągwi nagrobnych, jakie posiada ten wyjątkowy kościół. Starosta klęczy na czerwonej poduszce, w zbroi, ręce złożył do modlitwy, ale patrzy na widza, jakby prosił o serdeczne wspomnienie. Chorągwie nagrobne są dziś zupełnie wyjątkowym zabytkiem sztuki funeralnej, dość powiedzieć, że na terenie dawnych Prus Wschodnich mamy ich raptem 11. Szestno należy tu do szczęściarzy, bo aż dwie wiszą w kościele…

Trudno opisać urodę tutejszej świątyni, jako, że niemal każdy element wymaga osobnej monografii. Dodam tylko, że odrestaurowana postać dzwonnika, namalowana na drzwiach na wieżę, zaparła nam dech w piersiach. Jako znany profan, przyznam, że pierwsze co mi przyszło na myśl, to słowa: „Czknął, poprawił pluderki” z Ballady o Straszliwej Rzezi, śpiewanej niegdyś przez Tadeusza Chyłę… Skojarzenie jednak wcale nie umniejszyło mojego zachwytu nad przedstawieniem postaci. I nad kunsztem konserwatorów, którzy specjalnie sprowadzeni z Torunia przez obecnego Wielebnego przywrócili blask nie tylko tej polichromii.

Z tego wszystkiego nie wspomniałam o szestnieńskim łączniku z Gdańskiem… 1 grudnia roku 1677 w Szestnie właśnie urodził się Jędrzej Waszeta (czy jak kto woli Wascheta, Waschetta). Kaznodzieja, bibliofil, a nadto przez 29 lat lektor języka polskiego w Gdańskim Gimnazjum Akademickim i kaznodzieja u Św. Anny. Walnie przyczynił się do powstania kancjonału polskiego Jana Monety. Zmarł w Gdańsku w roku 1729. Niestety, po pogrzebie jego książki zostały sprzedane na aukcji…

Zanim postawię ostatnią kropkę w tym wpisie, muszę wrócić jeszcze do Fabiana von Lehndorff.

Otóż zmarł 3 lata (3.10.1650 r.) po odbudowie ołtarza i znalazł ostatni spoczynek w kościele, którego był zapewne kolatorem, choćby z racji pełnionej funkcji. Należy się parę słów o człowieku, którego epitafium wmurowane w północną ścianę kościoła zachwyca każdego.

Fabian był synem Sebastiana ze Sztynortu i Judith von Kannacher z Dąbrówna. Do 1630 roku władał Popowem Salęckim, kiedy to sprzedał majątek pisarzowi grodzkiemu z Szestna – Willamoviusowi, czy jak kto woli Wilamowskiemu (Wilmsdorff).

Był dwukrotnie żonaty. Pierwszy raz z Katarzyną von Creytzen z Domnowa** (dziś Obwód Kalinigradzki), z którą miał córkę Elisabeth Luise. Po śmierci Katarzyny ożenił się z Adelgundą Tugendreich von Halle z Karschau (dzisiejsza Kisseljowka po rosyjskiej stronie Prus Wschodnich). Córką z tego związku była Anna Judith.

Fabian miał dwóch braci – Albrechta i Meinharda. To właśnie Meinhard pozostał w Sztynorciei po śmierci Sebastiana. I to on jest uważany za twórcę sztynorckiej wielkiej alei dębowej. I to z jego rodu wywodzi się Vera Gottliebe Anna von Lehndorff, znana bardziej jako piękna Veruschka, słynna długonoga modelka i aktorka.

A co z progeniturą Fabiana? Otóż poprzez koligacje i małżeństwa, jedną z jego pra….. wnuczek jest holenderska królowa Beatrix. Dla miłośników gdańskich plot rodowych także znajdzie się coś ciekawego. Bowiem pośród przeróżnych nazwisk w niezmiernie rozrośniętym drzewie genealogicznym rodu, pośród gałęzi głównych i bocznych pojawiają się takie – jak von Schwartzwald, Kohne von Jasky, Zimmermann (Johann), Schumann, Colmer, Brandes, i tak dalej, i tak dalej… To temat na osobne opracowanie 😉

Zdumiewające do czego może doprowadzić upór w tropieniu pewnego Fabiana w historii Szestna 🙂

* / * 

*  Georg należał do jednego z sześciu arystokratycznych rodów: Dohna, Erbtruchseß zu Waldburg, Kittlitz, Heydeck, Eulenburg i Schenck zu Tautenburg. Byli to w większości potomkowie dowódców najemnych wojsk, którzy po 1466 r. otrzymali w Prusach liczne nadania ziemskie i zamieszkali tutaj na stałe (za Andrzej Kamieński – Ustrój Prus Książęcych w I połowie XVII w. ten link nie działa – niestety 😦  http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.desklight-264059fc-3b31-4e04-a4ed-0a3bdca90c74)

** z tego samego Domnowa, w którym w latach w latach 1554-1560 kaznodzieją w tamtejszym kościele był słynny Caspar Henneberger 

Dla ciekawych – TUTAJ strona zawierająca mnóstwo informacji.

Święta Warmia – skoro świt

No i nadszedł czas włóczęg dla siebie, rzemiennym dyszlem, bez pośpiechu.

Pierwsza okazja trafiła się całkiem niedawno, bo w zeszłą sobotę 25 października. Jakoś tak wypadło, że część Desantu Gdańskiego miała wolne. Pierwsze od długiego czasu. A co robią przewodnicy mający wolne ?

Oczywiście – zwiedzają 🙂

Zapisaliśmy się na wycieczkę kończącą sezon, jaką organizował oddział olsztyński PTTK. Aby dotrzeć do Olsztyna o sensownej porze, musieliśmy wyjechać z Gdańska o 6:30. Było jeszcze ciemno, więc wschód słońca oglądaliśmy w trasie, po drodze 😉 Trauma nocnego wstawania uleciała, gdy zobaczyliśmy kulę słoneczną wyłaniającą się zza horyzontu. Warto było zrywać się przed 5:00 – choćby dla tego widoku !!

Droga – popularna siódemka – jest piękna, nowa, więc do Olsztyna zajechaliśmy bez problemu i byliśmy przed czasem.

Trasa wycieczki wiodła przez Łężany, Robawy i Reszel.

Dzięki temu więc zobaczyłam Łężany, po raz pierwszy w życiu. Jakoś nigdy moje trasy nie wiodły nawet w pobliżu…

Pałac obecnie należy do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, jest pod stałą opieką, i wydaje się, że prace restauracyjno-adaptacyjne nigdy się nie skończą. I nie ma w tym cienia złośliwości, bowiem tak duży obiekt to studnia bez dna. Pokoje, dawno utraciły swój reprezentacyjny wygląd, ale i tak założenie miało dużo szczęścia po II wojnie, zważywszy los innych pałaców Prus Wschodnich!!!

Ostatnimi właścicielami Łężan, czy jak kto woli Lossainen, była rodzina Fischerów. TUTAJ można znaleźć krótką wzmiankę o nich.

Jednak szczerze przyznam, że mimo niezmiernie ciekawej historii miejsca, mnie i tak zawsze będzie się ono kojarzyło z jedną osobą – z Fabianem Luzjańskim, biskupem warmińskim. Ciekawa postać, i na pewno warto się nim bliżej zainteresować. Choćby dlatego, że matka Fabiana pochodziła z rodu Kościeleckich. I już sam dźwięk tego nazwiska prowokuje błysk w oku. Któż bowiem nie słyszał o innej Kościeleckiej – Beacie i jej córce, cudnej Halszce ???

Ale wracając do Fabiana, był on synem Marcina Luzjańskiego (z rodu von Mercklichenrade, przybyłego z Harzu do Prus w XIV wieku) oraz jego żony – Elżbiety Kościeleckiej. Marcin był burgrabią zamku biskupiego w Reszlu. Małżeństwo miało 3 synów: Jana, Albrechta (czy jak kto woli Wojciecha) i Fabiana. Jan został wójtem biskupim i rezydował w Lidzbarku, i to on był faktycznym właścicielem Łężan, Albrecht – po ojcu został zarządcą zamku reszelskiego, a Fabian – w roku 1512 został biskupem warmińskim, przyjmując sakrę w Piotrkowie, od arcybiskupa Jana Łaskiego (twórcy Statutów Królestwa – pierwszego kompleksowego zbioru prawa polskiego). Łężany były siedzibą rodową Luzjańskich, od końca wojny 13-letniej (po 1466 r.). Po śmierci Jana Luzjańskiego historia pałacu spowija się w tajemnicę, nie wiadomo bowiem, kto w nim rezydował, kto był właścicielem. Dopiero w wieku XVII pojawia się nazwisko von Ölsenów, nastęnie Truchses von Wetzhausen, i Stanisławscy (herbu Sulima).

I tu na chwilkę musimy się zatrzymać. Poplotkujmy…

Syn Alberta Ludwika Stanisławskiego – Wacław, żonaty był dwukrotnie. Jego drugą żoną była Podewilsówna. I tu pojawiają się nasze ulubione ploty historyczne.

Otóż syn tego małżeństwa, Albrecht Zygmunt, generalny poczmistrz Prus Królewskich – uważany był powszechnie za naturalnego syna Augusta II. Pikanterii całej historii dodaje fakt, iż ożenił się z Krystyną Edmundą (Henriettą) von Osterhausen, dawną metresą (i zresztą ostatnią metresą) Augusta II. Romans ten został opisany przez Karla Ludwiga von Pöllnitz w dziełku „La Saxe Galante”. Henrietta po zakończeniu romansu, zgodziła się na zamieszkanie w klasztorze (i był to pomysł Marii Józefy, synowej Augusta II). Jednakże w klasztorze, jak wieść gminna niesie, spędzała wyłącznie noce. A i tak z niego wystąpiła po 3 miesiącach, wychodząc za Stanisławskiego właśnie. Ten zaś w owym czasie był już szambelanem Augusta II, zaś za panowania następnego Sasa – Augusta III – dochrapał się stanowiska poczmistrza generalnego Prus Królewskichj. Henrietta doczekała też nadania mężowi tytułu hrabiowskiego przez cesarza Karola Habsburga. Zmarła w roku 1737, zaś Albrecht Zygmunt ożenił się powtórnie, z księżniczką Louise-Albertine von Schleswig-Holstein-Sonderburg-Beck. Czy małżeństwo było szczęśliwe? Nie wiemy. W owym czasie nie było mody na szczęśliwe pożycie małżeńskie. Pobierały się parantele, majątki i wpływy, a prywatne szczęście niewielkie miało znaczenie.

Albrecht Zygmunt zmarł w roku 1768. Pochowany został w Reszlu, jak się wydaje – w farze, gdzie rodzina miała swoją kryptę przy ołtarzy Św. Jana Chrzciciela. Niestety ołtarz spłonął w czasie pożaru w roku 1806…

A Łężany? Przeszły w ręce Gąsiorowskich, aż wreszcie w roku 1872 dostały się Fisherom… Potem zaś była II wojna światowa, i barbarzyński pochód Armii Czerwonej. Aż dziw bierze, że pałac ocalał, że nie podzielił losu innych pałaców Prus Wschodnich. Że zachowało się wyposażenie… Pewnie można to spokojnie zaliczyć do kategorii cudów.

TUTAJ są zdjęcia z wizyty w pałacu łężańskim.

O samym Reszlu pisałam już kiedyś, przy okazji wizyty w Świętej Lipce, a także po pewnej jesiennej pruskiej włóczędze. Toteż tym razem ograniczę się do zamieszczenia ZDJĘĆ z kościoła Św. Piotra i Pawła.

Kopernik – sceptycznie – czyli jak zwykle corocznie :)

No i zbliża się kolejna rocznica urodzin mojego ulubionego Doktora. Tym razem coś tak około-okrągła ta rocznica, bo 540. W zeszłym roku też pisałam o Doktorze Mikołaju i też w okolicach rocznicy urodzin. Zżymam się bowiem, że wyskakuje jak pajacyk z pudełka – wywołując namiętne dyskusje niemalże wyłącznie w okolicach rocznicy urodzin właśnie. Po czym cały zgiełk cichnie – i do następnego lutego nikt się nim nie zajmuje. Nie pisze się o jego taksie chlebowej, o reformie pieniądza, o strategicznych dokonaniach, czy o administrowaniu dobrami wspólnymi Kapituły. Nie ma – nie istnieje, poza „durnowatą” plotką o Annie Schilling (chociaż tyle, że w Gdańsku nieco się o nim mówi, szkoda tylko że w takim niemądrym kontekście)…

W Toruniu mam swoją trasę – oczami Mikołaja. Ale w Toruniu mówi się o Koperniku przez 365 dni w roku, i to wcale nie nudnie. No, ale Toruń to TORUŃ – i już. Wiadomo :).  Mam też swoją trasę lokacyjną na Warmii… No i przede wszystkim – mam do Mikołaja K. wiele sympatii.

Toteż z zaciekawieniem przeczytałam kolejne wątpliwości naukowców dotyczące jego grobu, szczątków i rekonstrukcji wyglądu. TUTAJ jest odnośnik do artykułu. Przyznam, że artykuł ciekawy, ale… Zawsze, w każdej historii jest jakieś „ale”. Wątpliwości towarzyszące badaniom szczątków (i tu nie tylko mam na myśli Doktora Mikołaja ale też na przykład Wielkich Mistrzów w Kwidzynie) – wyraził  dr Tomasz Kozłowski na konferencji towarzyszącej badaniom nad szczątkami Wielkich Mistrzów.

Jakkolwiek by nie było, dobrze się stało, że w ogóle jakiekolwiek badania przeprowadzono na pochówkach znalezionych koło fromborskiego ołtarza Św. Krzyża. Mogłaby przecież  zaistnieć sytuacja, podobna do tej, jaka miała miejsce obecnie w Anglii. Kiedy to dziekan opactwa Westminsterskiego odrzucił prośbę o zezwolenie na badania szczątków dwóch książąt (Książęta z Tower) w kontekście odnalezienia pochówku Ryszarda III.

🙂

Świętujmy więc kolejną rocznicę urodzin Doktora Mikołaja Kopernika syna toruńskiego kupca, kanonika warmińskiego, lekarza, ekonoma, etc, etc… każdy na swój sposób, byle było o nim głośno i byle nie kojarzył się li tylko z gosposią 😉

Kuchnia biskupów warmińskich – czyli sezon tematów zastępczych

Właśnie tłumaczę bardzo ciekawą książkę… Ale jako mistrz w poszukiwaniu tzw. tematów zastępczych, znalazłam sobie „pobocza” tematyczne… Oto, na co się natknęłam w moich notatkach, podczas porządkowania tzw. frontu robót 😉

*  /  *

Kuchnia biskupów warmińskich  

Biskupstwo warmińskie (nie mylić z Warmią) to wyjątkowy kawałek ziemi na polskiej mapie historycznej. Było jednym z trzech najbogatszych biskupstw w Koronie. Jako takie miało również swój własny dwór. Dwór biskupi. Między XIV a XVIII wiekiem biskupi warmińscy nosili tytuł książęcy. Nie był to wprawdzie tytuł dziedziczny, ale i tak przynosił splendor rodzinie biskupa. Biskupi zazwyczaj byli wybierani spośród kanoników kapituły. I w całej historii (do rozbiorów) to małe państwo biskupie było w stanie utrzymać względną niezależność.

Do dzisiaj zachowało się na Warmii wiele „architektonicznych śladów świetności” (gdzie ja znalazłam taki frazes!). Zazwyczaj w tym momencie padają nazwy: zamek w Lidzbarku Warmińskim, pałac w Smolajnach, a także Wzgórze Katedralne we Fromborku

*  /  *

Jak wspomniano wyżej – każdy kolejny biskup trzymał dwór.

Czasem dwór był liczny – jak ten biskupa Marcina Kromera – liczący aż 123 osoby, czasem zaś mniejszy, taki do 80 osób.  Jaki by jednak ów dwór liczny (lub nie) nie był, musiał sprostać wielu zadaniom. Między innymi – odpowiednio przyjąć gości. Bowiem, jak pisał Jędrzej Kitowicz: „rzadki był dzień bez gościa”… Tak więc takie też zadania musiał wypełniać dwór biskupi. Kucharze „trzymani” na dworze należeli do najlepszych. I często posyłano po nich daleko (z Warszawy na przykład pochodził kucharz Ignacego Krasickiego).

Jeśli chodzi o samą kuchnię – ta była bardzo wyszukana, porównywalna z kuchniami magnackimi.

Posiłki serwowano dwa razy dziennie przy jedenastu stołach. Przy nich zasiadano według hierarchii (i regulaminu określonego w Ordinatia Castri). Przy pierwszym stole – ustawionym na podwyższeniu – zasiadał biskup; dalej siedzieli goście, dworzanie, urzędnicy a nawet chłopcy z ziem pruskich pobierający nauki w szkole zamkowej.

Co jedzono?

Ano jedzono tłusto. Dziczyzna, wieprzowina i wołowina stanowiły nieodzowny składnik każdego posiłku. Jedzono jednak też dużo ryb, takich jak łososie, węgorze, karpie, dorsze, śledzie (holenderskie), szczupaki, czy liny. Często jadano też małże (te jadali także kanonicy fromborscy). Ryby przyrządzane były na różne sposoby, a więc pieczone na ruszcie, gotowane, smażone, wędzone, czy marynowane.

Znane są opisy uczt gdzie podawano karpie „gotowane w winie z gałką i kwiatem muszkatołowym”, serwowano także znakomicie przyrządzone bażanty, gęsinę, czy kawior.

Do tego wszystkiego podawano rozmaite sosy. Aż ślinka cieknie, kiedy czyta się opisy: a to sos żółty – cokolwiek to znaczy, sos biały ze śmietaną, szary z cebulą i czosnkiem, sos czarny na powidłach (ach!!!), czerwony sos na bazie soku wiśniowego, a także sos chrzanowy.

Spośród warzyw chętnie spożywano ogórki świeże, ale także kiszone. Jedzono dużo kapusty i kalafiora, również sałaty. Bardzo dużą popularnością cieszyły się szparagi – wiem, czemu tak lubię biskupów warmińskich. 😉 Kiedy pojawiły się w Polsce ziemniaki, zagościły na stałe także na stołach biskupich. Oczywiście spożywano dużo chleba. Ten wypiekano tak w Lidzbarku jak i w Olsztynie.

Musztardę sprowadzano z Anglii, sery z Francji, oliwę zaś z Prowansji (tym zajmował się pewien kupiec gdański – i tu pojawiła się kolejna zagwozdka, bo jego nazwisko już gdzieś mi mignęło, ale o tym, kiedy indziej…)

Chętnie jedzono owoce takie jak maliny, poziomki czy gruszki.

Najlepsze wina i piwa podawano do stołów, aczkolwiek zabronione było picie piwa ciemnego czy miodu pitnego. Na deser zajadano się rozmaitymi słodyczami.

Kiedy w XVII wieku kawa i herbata pojawiły się na Warmii, zagościły na dobre także w menu biskupim. Pito więc kawę czarną, kawę z mlekiem czy śmietanką, a także herbatę z dodatkami (konfiturami) a także gorącą czekoladę. Tę lubił popijać biskup Krasicki.

Zadziwiające jak wiele tematów zastępczych można znaleźć szukając notatek do hasła „biskup”…

I wcale nie wyczerpałam tematu. Bo temat kuchni, czy stołów to temat rzeka… I z pewnością do tego jeszcze wrócę.

(Korzystałam z moich notatek do egzaminów i ze szkoleń różnych, również między innymi z kapitalnych publikacji o Warmii wydanych przez Ośrodek Badań Naukowych im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Olsztynie).

Z cyklu Ciekawe – Frombork – Chrześcijańskie obyczaje pogrzebowe

Noooooooo, i niech mi jeszcze ktokolwiek powie, że Facebook to nie jest cenne miejsce! Karolina – dziękuję za Twój wpis, przecież inaczej bym się nie dowiedziała. No chyba żeby Jagoda S. sobie o mnie przypomniała. Muszę Jej to oddać, że jak coś się dzieje w moim ukochanym Fromboreczku – pisze do mnie z informacją 🙂  Z reguły jednak mam jakieś grupy, gdzieś jestem w tzw. Polsce, i mija mnie okazja…

Tym razem JESTEM i mam zamiar jechać – i to jak najszybciej. Szkoda tylko, że Wieża Wodna ze smakowitym ciastem będzie o tej porze roku zamknięta…

Ale do rzeczy:

W dniach 27 październik 2012 – 30 październik 2013 we Fromborku – będzie miała miejsce wystawa: Mors ianua vitae. Chrześcijańskie obyczaje pogrzebowe

Warto pamiętać też, że wystawa adresowana jest do zwiedzających od 12. roku życia (to gwoli przypomnienia, żeby – jak to ma miejsce w przypadku muzeów w dawnych niemieckich obozach koncentracyjnych – nie pojawiali się beztroscy rodziciele z małymi dziećmi).

TUTAJ odnośnik do strony Muzeum.

Już sama lista twórców wystawy daje gwarancję jakości. Temat zaś – zawsze interesujący, jako, że niemal każdy kiedyś tam – nawet podświadomie myśli o Końcu. Dla wierzących to wielka niewiadoma, w oczekiwaniu spełnienia tego, w czym byli wychowani, bez bez żadnych wszakże gwarancji. Dla agnostyków, to po prostu koniec drogi, pozostawienie spraw niedokończonych, a może żal ostatniej książki, czy spotkania w zacnym gronie…

Wystawa fromborska, jak każda poprzednia – z pewnością będzie niezwykle ciekawa. A że wymagać będzie wysiłku umysłowego i wiedzy… no cóż. Frombork – a szczególnie tandem Jagoda Semków/Weronika Wojnowska od lat przyzwyczaił nas do wystaw z najwyższej półki.

Pozostaje westchnąć, żeby tak inne muzea (czytaj: pomorskie) z tego przykładu korzystały (to takie marzenie niespełnione)…

 

Frombork na dobry początek – czyli mroźnie i medycznie z Garbusem nad Zatoką Świeżą

No i po weekendzie.

Niezwyczajny weekend to był, bo spędzony na Końcu Świata. Na NASZYM ulubionym Końcu Świata 🙂

Od lat, na początku każdego roku – spędzamy weekend na Wzgórzu Katedralnym. My – czyli tzw. Desant Gdański (tym razem wszakże w niepełnym składzie). Doładowujemy akumulatory psychiczne, uczymy się do kolejnych egzaminów, szkolimy z nowości. Rozpoczynamy Nowy Sezon. Ale nade wszystko chłoniemy atmosferę tego wyjątkowego miejsca, jakim dla nas jest Frombork. Tak więc i tym razem nasze Przytulisko z widokiem na Katedrę czekało na nas, kiedy zajechałyśmy w mroźne sobotnie przedpołudnie. Przytulisko i Jagoda S, niezmiennie serdeczna od lat. Cierpliwie odpowiadająca na miliardy pytań, jakie mamy do Niej podczas naszego wyjątkowego corocznego i zupełnie ekskluzywnego, prywatnego szkolenia.

Udało nam się „załapać” na zwiedzanie ciekawej wystawy i fascynującą opowieść Jagody tak o przygotowaniach, jak i szczegółach kwerendy przed wystawą. Przy sposobności oczywiście wspomniałyśmy słynny zeszłoroczny cytat ze świetnej książki Jowity Jagli pod tym samym, co wystawa tytułem „Boska Medycyna i Niebiescy Uzdrowiciele„… Cytat źle przeczytany w zapadającym zmroku. Zresztą trudno było się nie pomylić czytając tekst przy słabym świetle lampki. A chodziło o Wita i podglądającego go Hiliasa… To, co usłyszałyśmy brzmiało ni mniej ni więcej tak:

(…)Wit modlił się do Boga, prosząc o pomoc, wtedy Bóg zesłał mu siedem aniołów, które go otoczyły. Scenę tę podejrzał Hilias, zmarł ze strachu i natychmiast oślepł.

Oczywiście powinno być ZAMARŁ… ale wtedy, rok temu – zmęczone trasą i sezonem, który trwał wyjątkowo długo – nie wpadłyśmy na to, żeby przeczytać fragment raz jeszcze 🙂 Dzisiaj ten cytat jest naszym hasłem na wszelkiego rodzaju zasłyszane bzdurne wypowiedzi.

Wracając do mijającego weekendu – z chęcią obejrzałyśmy wystawę, o której w zeszłym roku tylko słyszałyśmy. A na dodatek – chodzenie po wystawie z Jagodą, jako przewodnikiem – dało nam niesłychanie dużo wiedzy, niedostępnej nigdzie indziej.

A tak przy sposobności – warto odwiedzić Jej bloga, gdzie opisuje (wspólne z p. Weroniką Wojnowską) piecowe peregrynacje.

Załączam nieco zdjęć ze wspomnianej wystawy i mroźnego Fromborka.

A co z tytułowym Garbusem?

Otóż, każde miejsce o długiej i nierzadko burzliwej historii ma swoich strażników. Takiego strażnika ma też i fromborskie Wzgórze Katedralne. Widmo człowieka, o zdeformowanej sylwetce, przywodzącego na myśl Quasimodo, w milczeniu obchodzi teren Wzgórza nocą. Pojawia się zza Kamienia Biskupiego i zapada za niego ponownie w całkowitych ciemnościach, już po wygaszeniu reflektorów oświetlających Katedrę. Postać Garbusa, jak go nazwano, widziana bywała przez wiele osób; a to kątem oka, a to gdzieś w tzw. przelocie,  niedaleko dawnej studni, a to nieopodal wejścia na północne międzymurze. Czasem Garbus spotykany był w okolicach Kapitularza. Widywali go także uczestnicy badań archeologicznych, prowadzonych czas jakiś temu na Wzgórzu. Kiedy więc wykopano w okolicach Kamienia szczątki ludzkie ze zdeformowanym kręgosłupem, dla niektórych był to szok. Dla niektórych jednak było to także potwierdzenie ich słów, w które nie wszyscy przedtem wierzyli. Zadecydowano o wywiezieniu szczątków do Warszawy by je zbadać. Samochód wiozący je psuł się ponoć parę razy, zanim wreszcie wyjechał przez bramę.

Czy Garbusy znalazł spokój w dalekim dużym mieście, którego nie było, gdy tutaj tętniło życie kapitulne? Czy przestał się pojawiać na Wzgórzu Katedralnym? Na te pytania odpowiem kiedy indziej, bo … duuuuuuużo by pisać 🙂

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Bach, Maciek Meyer, BHP i kwietniowa Święta Lipka

I znowu Święta Lipka.

Zawsze, nieodmiennie skojarzona z Reszlem i dwoma sąsiadami tam pochowanymi.

Skojarzona z Maćkiem Meyerem i jego niesłychanym talentem.

Skojarzona z bezpieczeństwem i higieną pracy.

Dlaczego akurat z tym?

No – bo Maciej Jan Meyer spadł z rusztowania podczas pracy w lipcu 1737 roku. W ten sposób Warmia, ba! Rzeczpospolita, straciła niezwykle utalentowanego malarza.

Maciek urodził się w Lidzbarku Warmińskim – stolicy biskupiej. A że Warmia miała szczęście do światłych włodarzy i do tego majętnych, nie dziwota, że kwitł mecenat.

Tak też i stało się w przypadku młodego Meyera. Zauważył go – dosłownie – Biskup Teodor Potocki. Wprawdzie mówiąc o biskupie często dodaje się epitet „fanatyk”, ale przyznać mu trzeba, iż za jego czasów niezmiernie dużo działo się w księstwie biskupim. Dużo, jeśli chodzi o renowacje, restauracje i fundacje. To jemu zawdzięczamy m.in. przepiękny i pełen elegancji kościół pielgrzymkowy w Krośnie koło Ornety, także rozbudowę założenia w Stoczku Klasztornym.

Ale wracając do Macieja Meyera. Biskup zauważył młodego człowieka, kiedy ten wykonywał malaturę w kościele parafialnym w niedalekim Kraszewie. Zdolności młody człowiek wykazywał wielkie, tylko kreskę miał „niewyrobioną”. Dla wyrobienia tejże, Biskup wysłał młodzieńca na studia do Włoch. Po powrocie z zagranicznych wojaży Meyer dokończył dekorację kraszewskiej świątyni.

W roku 1722 rozpoczął dekorowanie odnowionej (czy jak kto woli zmodernizowanej) świątyni w Świętej Lipce.

Mayerowi przypisuje się wprowadzenie do malarstwa polskiego quadratury (czyli malarstwa iluzjonistycznego naśladującego architekturę) w dekoracji sklepień, wprowadził także panoramiczną dekorację (figuralną).

próbka geniuszu Macieja Meyera w Św. Lipce

Wiemy (a raczej możemy się domyśleć) jak wyglądał artysta, bowiem w dwóch miejscach sanktuarium świętolipskiego pozostawił nam swój autoportret. Jeden na sklepieniu w rogu nad organami, a drugi na obrazie „Chrystus nauczający w świątyni”.

Maćkowe świętolipskie sklepienie

Ale Święta Lipka to nie wszytko, co pozostawił nam Maciej Jan. Spotkamy go w kaplicy św. Brunona w Wozławkach nieopodal Bisztynka. Tu pracował na zlecenie Gotfryda Henryka zu Eulenburg z Galin (proboszcza Wozławek).

wozławeckie polichromie Macieja Meyera

Spotkamy go także we Fromborku, gdzie wykonał malowidła w kaplicy Salwatora (Zbawiciela). Nad wejściem do tej wspaniałej kaplicy pozostawił swoją sygnaturę.

Teodor Potocki nie zapomniał o swoim protegowanym. Kiedy już został prymasem Polski, zamówił u Meyera wystrój swojej kaplicy grobowej w katedrze gnieźnieńskiej.

Prócz malowideł ściennych malował też obrazy olejne. Te jednak należą dzisiaj do rarytasów, i jeden taki znajduje się w Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie.

Ostatnimi pracami Meyera wykonywanymi w Św. Lipce w latach 1733-37 były malowidła na sklepieniu i ścianach w północnej części krużganka kościoła. Należą, jaka twierdzą znawcy, do najbardziej dojrzałych jego prac. Niestety pozostały niedokończone.

Dlaczego?

Otóż w lipcu roku 1737 Maciej Meyer malował na sklepieniach krużganka. Dla wygody tworzenia leżał na rusztowaniu. Tematem sceny była walka anioła z diabłem. Wtedy to właśnie zdarzył się straszny wypadek, bowiem malarz spadł z rusztowania. Kilka dni walczył ze śmiercią, ale niestety walkę przegrał. Jako, że związany był ze Świętą Lipką przez wiele lat, pochowano go w krypcie pod posadzką kościoła. A w drogę stąd do wieczności dano mu atrybuty… 3 pędzle, z którymi niemal się nie rozstawał za życia.

Niewątpliwie był Kimś Znacznym na artystycznej mapie osiemnastowiecznej Rzeczypospolitej.

No i nie byłabym sobą, gdybym nie wtrąciła holośników 🙂 A że świetny wykład dostałam na ich temat od Pana G.B. (jest akustykiem, i tropił  je zapamiętale, m.in. w gdańskiej farze Głównego Miasta) – to i teraz chwytają moje oczy, gdziekolwiek są…

holośniki

Na koniec urywek prezentacji organów, na którą „załapałam się” z moją grupą. Nie dzwoniłam do parafii przed wizytą, pomna niewiarygodnego szczęścia, jakie mi tam towarzyszy. Za każdym razem (mam na myśli czas poza sezonem) trafiam na zamówiony mini koncert. Tak też było i tym razem.I próbkę tego zamieszczam TUTAJ: do posłuchania Bacha a także do  obejrzenia geniuszu malarskiego Maćka Meyera.

A dla porównania TUTAJ próbka brzmienia innego zupełnie – organy fromborskie.

Pluty – wspomnienie wakacji

Często wracam wspomnieniami do naszej listopadowej eskapady wschodniopruskiej. Nie tylko dlatego, że to był wreszcie ów wymarzony wspólny urlop, tak bardzo zasłużony po szaleńczym sezonie. Także dlatego, że parę ważnych miejsc odwiedziliśmy po drodze… Miejsc ważnych dla historii Europy, a obecnie często zapomnianych i zaniedbanych. Celowo zapomnianych, chciałoby się powiedzieć…

Ale też większość województwa warmińsko-mazurskiego to dzisiaj niemal Terra Incognita.

Turyści raczej jeżdżą na Mazury, zaś biura podróży (poza absolutnie nielicznymi, za co im chwała!) wciąż nie widzą nic ciekawego w  drogach i bezdrożach dawnych Prus Wschodnich. W szkołach nauczyciele wciąż unikają tematu, jako drażliwego, sami zresztą niewiele o nim wiedząc. O samej Warmii mówi się w oderwaniu od rzeczywistości, a tym samym wciąż nie bardzo wiadomo, co to takiego ta Warmia.

A tymczasem niedaleko granicy Warmii z Natangią, na trasie z Pieniężna (Mehlsack) do Górowa Iławeckiego (Landsberg) znajduje się mała wieś Pluty (Plauten). Nie wiem, czy ważna była dla Wielkiej Historii, ale na pewno jest ważna dla tych, którzy cenią sobie piękne widoki.

Wieś powstała nieopodal pruskiego grodu Pelten. Wiadomo, że około roku 1325 kapituła warmińska w osobie prepozyta Jordana wybudowała tu zamek. Jordan zarządzał kapitułą w zastępstwie chorego już wówczas biskupa Eberharda z Nysy i niedługo sam został wybrany biskupem warmińskim.

Parafia w Plutach powstała w pierwszej połowie XIVw., i wtedy też pojawiło się uposażenie parafii (to rok 1326).

W roku 1410 podczas Wielkiej Wojny z Zakonem wieś została zniszczona. Wiemy, że przeszło  wiek później (w roku 1583) we wsi funkcjonowała szkoła parafialna.

Kościół parafialny p.w. św. Wawrzyńca jest gotycki i pochodzi z połowy XIV w. Przebudowywany został w wieku XVI, a rozbudowany w 1801 r. M. in.  – przedłużono go w kierunku zachodnim i dobudowano wieżę.  Ledwo już widoczna data „1521” w jednej z blend szczytu zakrystii może być świadectwem ukończenia jakiegoś etapu prac budowlanych przy świątyni. Kościół konsekrował biskup Marcin Kromer w roku 1581.

Kościół zbudowany został na planie prostokąta, a wymurowano go w przyziemiu z kamieni polnych a wyżej z cegły. Otynkowano zaś współcześnie (za wyjątkiem wieży). Posiada przybudówki: od północy zakrystię a od południa kruchtę.

Wyposażenie wnętrza jest barokowe. I muszę tu zawierzyć opisom, bowiem kiedy tam zajechaliśmy podczas naszych peregrynacji – kościół był zamknięty. Lał deszcz, wiał przenikliwy wiatr i żadnemu z nas zupełnie nie w głowie było szukać wielebnego, żeby nam otworzył świątynię.

Z opisów wiem tylko, że ołtarz główny pochodzi z 1694 r. i że został wykonany w Królewcu. A twórcą ołtarza najprawdopodobniej był bądź sam Izaak Riga, bądź jego warsztat. Ołtarze boczne pochodzą z tego samego (mniej więcej) okresu. W jednym z ołtarzy bocznych obraz „Ostatnia Wieczerza” Piotra Kolberga z 1702 r. Ambona pochodzi z 1732 r., chór muzyczny z XIXw. i organy z początku XXw. Ze średniowiecznego wyposażenia ostały się tylko granitowa chrzcielnica i kropielnica.

Wieża kryje oryginalny mechanizm zegarowy z napędem obciążnikowym. Są też dwa dzwony. Pod posadzką kościoła zaś znajduje się krypta z trumnami.

„Grodzisko leży na wschód od wsi, nad Wałszą, na wzgórzu wyniesionym 30 m ponad dolinę. Widoczne są pozostałości wałów obronnych i fos”. Tego też nie miałam okazji sprawdzić…

Optymizmem tchną słowa z jednego z portali turystycznych:

„Jesienią 2010 roku parafia przy współpracy […] Wydziału Inwestycji i Ochrony Środowiska Urzędu Miejskiego w Pieniężnie złożyła wniosek o udzielenie dotacji na dofinansowanie remontu kościoła w ramach programu: Dziedzictwo Kulturowe, Priorytet 1, ochrona zabytków. Wniosek trafił na indywidualną listę do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wniosek został wysoko oceniony i otrzymał dofinansowanie w wysokości 300 tys. zł. Kościół poddany został najpilniejszym pracom zabezpieczającym i konserwatorskim.”

I to, że jakieś prace tam trwają było widać nawet w deszczu 🙂 I mam nadzieję, że wystarczy tak zapału, jak i funduszy…

prace zabezpieczające są jak widać potrzebne, na gwałt!

Wstyd, że na terenie kościelnym płyta nagrobna służy jako schodek!! Gdzie tu szacunek dla zmarłych! Gdzie etyka!!! Zaiste, piękny przykład...

wrażenie, że pieniędzy na remont nie wystarczyło na cały obiekt, było wręcz natrętne...

miejmy nadzieję, że z remontem zdążą, zanim będzie za późno...

coś tam widać w dole... ale wiało wilgocią taką, że wieki wietrzenia nic nie dadzą:(

odnosi się wrażenie, że chęci są, byle tylko funduszy wystarczyło.

Widok na kościół z drogi

Kanonik i jego fundacja

Nikt jeszcze nie „czytał” ołtarza ze Skolit!

Na te słowa zastrzygłam uszami, bo jak to możliwe, żeby takiego genialnego przekazu nie próbowano odczytać!

Ale – najpierw słów parę o osobie fundatora.

Otóż Johann Hannovius (bardziej znamy go, jako HANNOW) był siostrzeńcem Dantyszka, (synem Anny de domo von Hoefen). Urodził się w Gdańsku ( jak większość kanoników warmińskich). Edukację młodego mieszczanina sfinansował wuj. Sytuacja, jaką znamy z życiorysu Doktora Mikołaja Kopernika. I to nic nowego, wszak rodzina miała niejako obowiązek opieki nad dziećmi rodzeństwa. Takie zapisy można znaleźć w testamentach. Także Kopernik sprawował opiekę nad swoją owdowiałą gdańską kuzynką i jej przychówkiem.

Johann po szkole w Chełmnie posłany został na studia do Krakowa. W księgach uniwersyteckich został poświadczony w roku 1541. W stolicy trafił pod opiekę Stanisława Hozjusza. Prawdopodobnie zatrudniony był w kancelarii królewskiej.

Kanonikat fromborski objął w lutym roku 1546.   Jako, że w Kapitule obowiązywał zwyczaj stałej rezydencji przy katedrze,  osiadł na Wzgórzu Katedralnym. Jak wszyscy kanonicy – tak i on otrzymał i stallę i ołtarz po swoim poprzedniku oraz prawo do nabycia kurii i folwarku (allodium), przynoszącego niezły dochód.

Zmarł we Fromborku w roku 1575 i tam został pochowany. Tyle suche fakty. Jakoś nigdy dotychczas nie przyszło mi do głowy poszukać jego płyty nagrobnej…

Nie był jedynym z Hannowów w Świętej Warmii. Oprócz niego był tam też jego brat Kacper. Tytuł doktora obojga praw posiadł po studiach w Krakowie i w Rzymie, oczywiście także finansowanych przez wuja.  Od roku 1545 był kanonikiem warmińskim, i dziekanem kapituły kolegiackiej w Dobrym Mieście. W roku 1547 objął kanonikat we Włocławku. Przyjaźnił się z biskupem Marcinem Kromerem.

Tak na marginesie: to dzięki pewnej zapisce właśnie Kromera – do dzisiaj niejakiego Anonima nazywamy Gallem. Warto też pamiętać, że to właśnie   uczony biskup odnalazł kronikę (tzw. manuskrypt heilsberski).

A co do samego nazwiska Hannow – to warto również pamiętać postać Michała Krzysztofa Hanowa żyjącego w Gdańsku w latach 1695–1773. Piastował stanowisko profesora w Gdańskim Gimnazjum Akademickim. Równocześnie był bibliotekarzem i rozpoczął prace nad „Catalogus alphabeticus universalis Bibliothecae Senatus Gedanensis”. Był też wśród tych, którzy w 1743 roku powołali w Gdańsku do życia Societas Physicae Experimentalis (od roku 1753 zwane Die Naturforschende Gesellschaf). Nadto – Michał Hanow prowadził w Gdańsku regularne obserwacje meteorologiczne w latach 1739 – 1752 i używał „termometru będącego kombinacją termometrów florenckiego i Fahrenheita”.

Ale wracając do Hannowów we Fromborku… Prócz dwóch już wyżej wymienionych, rezydowali tam jeszcze Szymon i Walenty.

No i parę słów o samej wsi. Skolity (niem. Schlitt) leżą w gminie Świątki (woj. warmińsko-mazurskie), i dalej z nieśmiertelnej Wikipedii:

„We wsi znajduje się zabytkowy kościół parafialny pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Jest to długa budowla jednonawowa z pseudogotyckim chórem i transeptem (1907). Nawa wzniesiona po pożarze z 1708 r. na miejscu dwu wcześniejszych budowli. Nowy kościół konsekrowano w 1709 r. Wieża w dolnej części o konstrukcji słupowej, szalowana. Strop we wnętrzu świątyni z polichromią (1753-1763), wykonana przez Ferdynanda Guillerepsa z Dobrego Miasta. Ołtarz główny w stylu barokowym z 1684 r., z obrazem Adoracji Matki Boskiej z Dzieciątkiem przez grupę świętych. Obraz namalowany prawdopodobnie przez Jerzego Pipera z Lidzbarka Warmińskiego. W kościele znajduje się także zabytkowy, renesansowy tryptyk z 1557 r., ufundowany przez kanonika warmińskiego Jana Hanowa.

Nieopodal wsi znajduje się Jezioro Skolity. Położone jest w dorzeczu Pasłęki. Zajmuje powierzchnię około 40 ha, średnia głębokość jeziora wynosi 3,6 m. Brzegi porośnięte są drzewami głównie olchą.”

I tyle.

A tu – wieś na mapie:

A co to wszystko ma do ołtarza ze Skolit?

Otóż według tradycji w roku 1557 kanonik Johannes Hannovius  z Fromborka ufundował tryptyk do tamtejszego kościoła.

Tak przynajmniej podają oficjalne opisy. A jak było naprawdę?

J.S. wysuwa tezę, że ołtarz mógł być tak naprawdę ufundowany dla świątyni fromborskiej. Świadczyłyby o tym postaci NMP i Św. Andrzeja. Katedra fromborska bowiem dwojga wezwań jest: Św. Andrzeja – to tradycja przyniesiona z Braniewa, i NMP – to już tradycja fromborska.

No i dalej to już sama radość czytania obrazu, ba! całego tryptyku:

Parę uwag  nasunęło nam* się na gorąco, bowiem odpowiedzi na liczne pytania są aż nadto czytelne w obrazie głównym. Dość na tym, że spędziłyśmy dwa dni przed ołtarzem, zawzięcie dyskutując ;).

A upraszczając (baaaaardzo upraszczając) – mamy tu siedem sakramentów, i Fundament Świata (ciekawe, że potrzebuje aż tak mocnych łańcuchów ;)), jest też dziesięciu Doktorów Kościoła

(no i klops: otóż podczas tłumaczenia tego tekstu do mojego angielskiego bloga dotarło do mnie – że przecież część z tych Doktorów ustanowiona została dopiero w latach 1567-1588, więc nijak się to ma do czasów fundacji ołtarza?!  Którzy to więc są, skoro „tych” Czterech (Św. Ambroży, Św. Augustyn, Św. Grzegorz Wielki i Św. Hieronim) jest wymienionych na Fundamencie Świata?  Niestety moja wiedza teologiczna jest – delikatnie mówiąc – mierna ;)) Czy więc odczytując 4 Doktorów Kościoła między Apostołami na fasadzie Kościoła, można zakładać, że postaci z krzyżami to Prorocy???

No i już wiem, jak mało wiem 🙂 Dziękuję Pani B.S. (jak zwykle niezawodnej!) za niezmiernie cenne uwagi !!!!

Otóż tych dziesięciu, to nie żadni Prorocy, ani Doktorzy Kościoła. Tu zacytuję:

„Tych 10-ciu mają tiary, a więc to papieże – taka swoista oś Kościoła. I chodzi tu bardziej o ideę, niż o konkretne osoby”

Przepraszam za jakość, ale to wina operatora (czyli moja)

A wkraczając na bardziej stabilny grunt – ciekawy jest czas powstania fundacji. To czasy Soboru Trydenckiego i okres tuż po Wojnach Szmalkaldzkich. Z tego przecież  powodu zawieszono obrady soborowe. (kwietniu 1552). Nadto w otoczeniu kanonika wciąż żywo dyskutowane były sprawy odstępstwa od wiary na własnym podwórku. Zachowała się korespondencja między kanonikiem a jego wujem dotycząca Aleksandra Scultetiego (jakże znane gdańskie nazwisko pojawia się w  życiorysie tego zdolnego człowieka).

Nie tak daleko przecież znajdował się dwór Księcia Albrechta Pruskiego. A  tam jednym z bardziej zaufanych dworzan był Georg von Kunheim, którego syn został zięciem samego Marcina Lutra.

W samym Królewcu działała Albertyna (patrz: Jerzy Serczyk „Albertyna – Uniwersytet w Królewcu (1544-1945)…

Wklejam łącze do nadzwyczaj interesującego artykułu, jaki popełnił prof. Janusz Małłek, a jaki może dać obraz tego, co działo się „pod powierzchnią” codzienności warmińskiej  (bo w tym przypadku to akurat nas interesuje ).

W tym niewątpliwym chaosie, jaki zapanował nagle dokoła, sama Święta Warmia miała być przecież wysepką katolicyzmu…

I tak też można próbować odczytywać obraz.

Na oceanie protestantyzmu  – wyspa z ustalonym Porządkiem Świata; łańcuch zależności, czy przywiązań, łączy wszystkich. A może to Wiara spina ich niczym łańcuch… Wiara silnie osadzona, bo wychodząca od Eklezji.

I tu błędnie zinterpretowałam – bo: to Wiara jest bazą Kościoła.

Mimo całego szacunku tak dla intencji twórcy jak i fundatora, oraz do znaczenia przekazu – jednak postać poganina, dosłownie przywalonego Budowlą Kościoła, i rozpłaszczonego zupełnie – robi KOLOSALNE wrażenie 😀

Ale… zaraz nasuwają się refleksje zmuszające do powagi. Otóż myślę tu o zachodnim portalu katedry fromborskiej. Kapitalne opracowanie M. Lubockiej-Hoffmann pt. „Ikonografia wystroju kruchty katedralnej we Fromborku” można znaleźć w  Komentarzach Fromborskich (Zeszyt V).

… trudno (bowiem) znaleźć w ówczesnej Europie kościół o podobnej myśli przewodniej  i podobnym porządku ikonograficznym, trudno choćby dlatego, że Europa w tym czasie była już cała chrześcijańska…

… Autor projektu stworzył program, który niósł najważniejsze, najbardziej uniwersalne myśli dla ówczesnego społeczeństwa warmińskiego.

To był w obliczu ówczesnego zagrożenia pruskiego przekaz bardzo na czasie. A dlaczego tutaj o tym, w kontekście Ołtarza ze Skolit, dwa wieki późniejszego?

No, bo „nowi Prusowie” zagrozili Świętej Warmii, i to znacznie niebezpieczniejsi, bo odbierający „owieczki Pasterzowi”: protestantyzm. Postać Poganina zduszonego przez Kościół jest aż nadto wymowny. Dlatego też, między innymi upieram się, że w czterech narożach obrazu głównego widzimy Marcina Lutra, Ulricha Zwingli, Jana Kalwina i Filipa Melanchtona. Może się mylę ;), ale takie było pierwsze wrażenie. Naiwna wiara fundatora, że mury kacerstwa runą, każe znowu odwołać się do artykułu prof. Małłka.

Można dyskutować na temat warsztatu malarza, ale jedno jest pewne, że propaganda mu wyszła dobra.

Nie dziwi więc cytat z Psalmu 67:

„… mons in quo beneplacitum est Deo habitare in eo; etenim Dominus habitabit in finem…”

I żeby nie było, że moja łacina i znajomość psalmów nagle tak się poprawiły – to dziękuję Krysi Jarosławskiej, za pomoc 🙂 .

„patrzycie z zazdrością na górę, gdzie się Bogu spodobało mieszkać, na której też Bóg będzie mieszkał na zawsze”

Wiele jest szczegółów w obrazie głównym, nakazującym nastawić ucha historii i Historii, a także nawet zwykłym plotkom. Skoro plotki, to natychmiast pojawia się postać Pawła Płotowskiego. Nade wszystko jednak – przyda się staranna lektura   korespondencji Hannowa z Dantyszkiem.

Nie napisałam tu wszystkiego, co można bądź odczytać, bądź intuicyjnie zrozumieć z przekazu na obrazie… To wszystko jeszcze przede mną 🙂

Tu jednak niesłychanie ważny jest kontekst fundacji – który wyżej zasygnalizowałam. A to temat rzeka!!!

Z naiwnych oczu fundatora bije pokora i spokój… Zastanawiam się, czy fundując ołtarz o tak dużym ładunku propagandowym miał nadzieję, na zażegnanie niepokojów. I mam tu na myśli głównie niepokoje dusz.

Do tego artykułu będę pewnie wracała, bo nie da się zamknąć przekazu Ołtarza ze Skolit raz na zawsze. A więc to będzie jeden z tych moich artykułów, który co jakiś czas pewnie będzie ulegał modyfikacji 😀

*   /   *

* nam: to znaczy Desantowi Gdańskiemu. Desant Gdański składa się generalnie z Agi S., Ewy H., Gosi H., Danuśki L. i mnie. Czasem Desant ulega chwilowemu zdekompletowaniu. Ale generalnie najlepiej podróżuje się nam wspólnie, bo nadajemy na tych samych falach ;), bowiem wszystkie jesteśmy przewodniczkami.