Święta Warmia – skoro świt

No i nadszedł czas włóczęg dla siebie, rzemiennym dyszlem, bez pośpiechu.

Pierwsza okazja trafiła się całkiem niedawno, bo w zeszłą sobotę 25 października. Jakoś tak wypadło, że część Desantu Gdańskiego miała wolne. Pierwsze od długiego czasu. A co robią przewodnicy mający wolne ?

Oczywiście – zwiedzają 🙂

Zapisaliśmy się na wycieczkę kończącą sezon, jaką organizował oddział olsztyński PTTK. Aby dotrzeć do Olsztyna o sensownej porze, musieliśmy wyjechać z Gdańska o 6:30. Było jeszcze ciemno, więc wschód słońca oglądaliśmy w trasie, po drodze 😉 Trauma nocnego wstawania uleciała, gdy zobaczyliśmy kulę słoneczną wyłaniającą się zza horyzontu. Warto było zrywać się przed 5:00 – choćby dla tego widoku !!

Droga – popularna siódemka – jest piękna, nowa, więc do Olsztyna zajechaliśmy bez problemu i byliśmy przed czasem.

Trasa wycieczki wiodła przez Łężany, Robawy i Reszel.

Dzięki temu więc zobaczyłam Łężany, po raz pierwszy w życiu. Jakoś nigdy moje trasy nie wiodły nawet w pobliżu…

Pałac obecnie należy do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, jest pod stałą opieką, i wydaje się, że prace restauracyjno-adaptacyjne nigdy się nie skończą. I nie ma w tym cienia złośliwości, bowiem tak duży obiekt to studnia bez dna. Pokoje, dawno utraciły swój reprezentacyjny wygląd, ale i tak założenie miało dużo szczęścia po II wojnie, zważywszy los innych pałaców Prus Wschodnich!!!

Ostatnimi właścicielami Łężan, czy jak kto woli Lossainen, była rodzina Fischerów. TUTAJ można znaleźć krótką wzmiankę o nich.

Jednak szczerze przyznam, że mimo niezmiernie ciekawej historii miejsca, mnie i tak zawsze będzie się ono kojarzyło z jedną osobą – z Fabianem Luzjańskim, biskupem warmińskim. Ciekawa postać, i na pewno warto się nim bliżej zainteresować. Choćby dlatego, że matka Fabiana pochodziła z rodu Kościeleckich. I już sam dźwięk tego nazwiska prowokuje błysk w oku. Któż bowiem nie słyszał o innej Kościeleckiej – Beacie i jej córce, cudnej Halszce ???

Ale wracając do Fabiana, był on synem Marcina Luzjańskiego (z rodu von Mercklichenrade, przybyłego z Harzu do Prus w XIV wieku) oraz jego żony – Elżbiety Kościeleckiej. Marcin był burgrabią zamku biskupiego w Reszlu. Małżeństwo miało 3 synów: Jana, Albrechta (czy jak kto woli Wojciecha) i Fabiana. Jan został wójtem biskupim i rezydował w Lidzbarku, i to on był faktycznym właścicielem Łężan, Albrecht – po ojcu został zarządcą zamku reszelskiego, a Fabian – w roku 1512 został biskupem warmińskim, przyjmując sakrę w Piotrkowie, od arcybiskupa Jana Łaskiego (twórcy Statutów Królestwa – pierwszego kompleksowego zbioru prawa polskiego). Łężany były siedzibą rodową Luzjańskich, od końca wojny 13-letniej (po 1466 r.). Po śmierci Jana Luzjańskiego historia pałacu spowija się w tajemnicę, nie wiadomo bowiem, kto w nim rezydował, kto był właścicielem. Dopiero w wieku XVII pojawia się nazwisko von Ölsenów, nastęnie Truchses von Wetzhausen, i Stanisławscy (herbu Sulima).

I tu na chwilkę musimy się zatrzymać. Poplotkujmy…

Syn Alberta Ludwika Stanisławskiego – Wacław, żonaty był dwukrotnie. Jego drugą żoną była Podewilsówna. I tu pojawiają się nasze ulubione ploty historyczne.

Otóż syn tego małżeństwa, Albrecht Zygmunt, generalny poczmistrz Prus Królewskich – uważany był powszechnie za naturalnego syna Augusta II. Pikanterii całej historii dodaje fakt, iż ożenił się z Krystyną Edmundą (Henriettą) von Osterhausen, dawną metresą (i zresztą ostatnią metresą) Augusta II. Romans ten został opisany przez Karla Ludwiga von Pöllnitz w dziełku „La Saxe Galante”. Henrietta po zakończeniu romansu, zgodziła się na zamieszkanie w klasztorze (i był to pomysł Marii Józefy, synowej Augusta II). Jednakże w klasztorze, jak wieść gminna niesie, spędzała wyłącznie noce. A i tak z niego wystąpiła po 3 miesiącach, wychodząc za Stanisławskiego właśnie. Ten zaś w owym czasie był już szambelanem Augusta II, zaś za panowania następnego Sasa – Augusta III – dochrapał się stanowiska poczmistrza generalnego Prus Królewskichj. Henrietta doczekała też nadania mężowi tytułu hrabiowskiego przez cesarza Karola Habsburga. Zmarła w roku 1737, zaś Albrecht Zygmunt ożenił się powtórnie, z księżniczką Louise-Albertine von Schleswig-Holstein-Sonderburg-Beck. Czy małżeństwo było szczęśliwe? Nie wiemy. W owym czasie nie było mody na szczęśliwe pożycie małżeńskie. Pobierały się parantele, majątki i wpływy, a prywatne szczęście niewielkie miało znaczenie.

Albrecht Zygmunt zmarł w roku 1768. Pochowany został w Reszlu, jak się wydaje – w farze, gdzie rodzina miała swoją kryptę przy ołtarzy Św. Jana Chrzciciela. Niestety ołtarz spłonął w czasie pożaru w roku 1806…

A Łężany? Przeszły w ręce Gąsiorowskich, aż wreszcie w roku 1872 dostały się Fisherom… Potem zaś była II wojna światowa, i barbarzyński pochód Armii Czerwonej. Aż dziw bierze, że pałac ocalał, że nie podzielił losu innych pałaców Prus Wschodnich. Że zachowało się wyposażenie… Pewnie można to spokojnie zaliczyć do kategorii cudów.

TUTAJ są zdjęcia z wizyty w pałacu łężańskim.

O samym Reszlu pisałam już kiedyś, przy okazji wizyty w Świętej Lipce, a także po pewnej jesiennej pruskiej włóczędze. Toteż tym razem ograniczę się do zamieszczenia ZDJĘĆ z kościoła Św. Piotra i Pawła.

Wyprawa do Ziemi Chełmińskiej

Cały dzień wolny 🙂

A to u nas znaczy, że poranna pobudka i wypad w trasę. Z aparatem koniecznie!

TUTAJ i TUTAJ a także TUTAJ i TUTAJ zdjęcia z wyprawy…

Tym razem zawiało nas do Grudziądza, Radzynia Chełmińskiego i Pokrzywna, zahaczając po drodze o Okonin (niestety kościół był zamknięty, a na plebanii nie było żywego ducha, obszczekały mnie tylko psy, kiedy zadzwoniłam do drzwi).

Autostrada znacznie skróciła czas dojazdu, i po godzinie byliśmy już za Wisłą, na światłach w Grudziądzu. Zanim jednak skręciliśmy do centrum – pojechaliśmy za miasto – 19 kilometrów na płd wschód – trasą 534 do Radzynia Chełmińskiego. Zawsze chciałam zobaczyć słynne ruiny tamtejszego zamku… No i zobaczyłam… moje największe rozczarowanie ostatnich czasów. No, przyznać należy, że wiele z tego rozczarowanie zawdzięczam Szwedom, którzy w roku 1628 znacznie przyczynili się do dzisiejszego wyglądu zamku. Moje rozczarowanie jednak wynikało bardziej z jego usytuowania. Na wszystkich zdjęciach widać monumentalną ruinę, pośród pól. A tymczasem – zamek usytuowany jest na wjeździe do miasta. Późnozimowe roztopy nie sprzyjały „obwąchaniu” wszystkich cegieł, i obmacaniu murów. Więc trzeba tam wrócić, w bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody. Natomiast koniecznie muszę wrócić do Radzynia – do kościoła Św. Anny, który niestety, tak jak okoniński, również był zamknięty, co akurat nie dziwi, zważywszy ilość kradzieży dzieł sztuki. Toteż trzeba tam będzie koniecznie wrócić, najlepiej w którąś sobotę. Wtedy bowiem odbywa się cotygodniowe wietrzenie i sprzątanie kościołów i łatwiej jest zwiedzić wnętrza, bo są otwarte.

Zamek w Pokrzywnie – a raczej to co z niego zostało, wygląda na skazane na zagładę… Na „ogryzku” bramy wjazdowej do całego założenia, ktoś (nie był to jednak Heinrich von Plauen, który tu spędził czas jakiś) przybił byle jaką tabliczkę, że teren jest prywatny. A więc – jak to zwykle w Polsce bywa, można się spodziewać, że po odczekaniu aż resztki murów runą, teren zostanie splantowany i powstanie albo osiedle, albo market, albo po prostu pozostanie smętnym wspomnieniem po krzyżackiej wielkości i świetnej organizacji państwowej…

Grudziądz od zawsze był w mojej rodzinie ważny, bo przecież to tutaj dwóch z moich pra-wujków służyło w kawalerii. I to tutaj, jeden chcąc się żenić, musiał przedstawić świadectwo naprawdę dobrego pochodzenia panny. Inna sprawa, że w domu panny posunięto się jeszcze dalej, bowiem wynajęto detektywa, który miał sprawdzić nieposzlakowane pochodzenie i prowadzenie się młodego oficera. Oboje widać zdali egzamin – bo rozłączyła ich dopiero czerwonoarmijna zawierucha. Tak więc – Grudziądz ma w moim sercu ciepły kąt. Wychowana na żurawiejkach zawsze chciałam do Grudziądza pojechać. I pojechałam. Po raz pierwszy – parę lat temu – objeżdżając Ziemię Chełmińską. Klimek jeszcze wtedy stanowił porozrzucane gruzowisko, z walającymi się nawet na alejkach cegłami. Wielkimi, gotyckimi palcówkami. Jako, że czas był wtedy jesienny, bury i deszczowy, Grudziądz wydał mi się smutny. Smutny zaniedbanymi domami, urywającymi się niemal balkonami, brudnymi ulicami. Objawił mi się jako miasto głęboko zaniedbane, niekochane. Zamieszkane, ale nie zawłaszczone… I nie pomogła widać tradycja ułańska, ani też szesnastowieczna wizyta Doktora Kopernika, kiedy tu prezentował swój traktat o monecie… Że nie wspomnę o czasach krzyżackich. Nie pomogła też świadomość obecności w tym mieście Wiktora Kulerskiego. Nic nie pomogło. Miasto zamilkło, chowając bogatą przeszłość za zaniedbanymi fasadami kamienic. Drugi raz zaglądnęłam do Grudziądza podczas tradycyjnego objazdu szkoleniowego, jakie organizujemy sobie w naszym wąskim gronie (M.H., A.S, E.H. D.L. i ja). Tym razem było wprawdzie znowu jesiennie, ale słonecznie i spichrze nad Wisłą czerwieniły się w słońcu, z ratusza zaś dochodził dźwięk hejnału. Klimek wprawdzie był wciąż w ruinie, ale już nie rozwłóczonej; widać było, że coś zaczyna się tam dziać… Jakieś prace porządkowe akurat prowadzono, i cegły już nie poniewierały się po okolicy. W Sali Ślubów obecnego Urzędu Stanu Cywilnego musiał odbywać się akurat ślub, bowiem przepiękne witraże sprzed niemal 100 lat  jaśniały kolorami, podświetlone wszystkimi światłami w pomieszczeniu. Miasto jednak wciąż sprawiało wrażenie zaniedbanego, niekochanego… Trzeci raz pojechałam na szkolenie PTTK-owskie, więc nie miałam wiele  czasu dla Grudziądza. Ale kiedy nas wypuścili na wycieczkę, skrzętnie porobiłam zdjęcia – jak zwykle tych samych miejsc, ale może z nieco innego ujęcia. Nadto dane mi było uczestniczyć w zwiedzaniu Twierdzy. Ten dzień więc dał mi do myślenia. Gdzie mieszkali ci moi pra… Jakie było ich życie codzienne, jak częstymi gośćmi byli w dzisiejszej Białej Karczmie w Michalu, czy jeździli do domu,  jak przeżyli 1 września, i gdzie zostali zakopani (bo przecież nie pochowani) po egzekucji przez Czerwonoarmiejców, i takie tam, typowe rodzinne sentymentalne dywagacje… Tym razem świeciło słońce, i Grudziądz przemówił (przynajmniej do mnie). Potem byłam jeszcze w Grudziądzu parę razy – przejazdem, i przy sposobności poszukiwań domu pewnym wspaniałym ludziom z mojej grupy mennonickiej. Dom znaleźliśmy, a nawet sąsiada, który pamiętał niemal wszystko. Grudziądz wciąż czekał na rewitalizację, ale niektóre domy już straciły brud i obtłuczone narożniki były wypełnione. Miasto sprawiało wrażenie nieco mniej burego, ba zachwyciło, po długim niewidzeniu. 😉

Dzisiaj część miasta zastałam rozkopaną – przy Pałacu Opatek, trwa remont torowiska tramwajowego. Rynek jaśnieje odnowionymi kamienicami (dalej już się nie zapędzałam, żeby nie psuć sobie nastroju). Na Klimku wrze robota, widać, że Społeczny Komitet Odbudowy działa… Grudziądz wciąż jest nie całkiem obłaskawiony, bo na obłaskawienie miejsca potrzeba gwałtownego spadku bezrobocia, nadziei i europejskich zarobków. Ale widać, że coś się ruszyło… Oby szło ku lepszemu, bo Grudziądz zdecydowanie na to zasłużył. Oczywiście – jak zwykle, ze złośliwą satysfakcją znowu zrobiłam zdjęcie tablicy mówiącej o „mściwym toporze krzyżackim” w Rynku, zastanawiając się, jak długo jeszcze kolejne pokolenia karmione będą papką sienkiewiczowskiej propagandy. 😉

Zjedliśmy pierogi w jednej z pierogarni, a właściwie „francuskiej” naleśnikarni, smętnie konstatując, że tam to nas już nie zobaczą (pierogi zdecydowanie nie zasługiwały na miano pierogów, a tzw. shake przypominał ów napój jedynie z nazwy) – i wróciliśmy do domu z mnóstwem zdjęć i postanowieniem powrotu do Radzynia i Okonina na wiosnę. Dzień był piękny, prawie wiosenny, i tylko kra na Wiśle przypominała o porze roku.

Kadyny – miejsce magiczne

Kadyny to mała wieś w województwie warmińsko-mazurskim, zamieszkała przez ok. 600 osób. Położona jest nad Zalewem Wiślanym na terenie Parku Krajobrazowego Wysoczyzny Elbląskiej i Rezerwatu Kadyński Las.

Tyle suche, encyklopedyczne fakty.

Ale gdy się do Kadyn zajedzie – od razu czuje się atmosferę Dużej Historii. I to nie tylko ze względu na pobyt rodziny cesarza Wilhelma II.

Lubię Kadyny, bo leżą na trasie do Fromborka. Od lat tamtędy jeździmy – na „doładowanie akumulatorów” przed każdym sezonem. I od lat trasa wiedzie tamtędy, żeby nie wiem co! Kadyny po prostu stały się częścią rytuału 😉

Ale od początku…

Historia Kadyn ginie w mrokach … legendy. Taki właśnie początek opowieści byłby najlepszy.

No to zacznijmy od legendy – wszak to prof. Widacki kiedyś powiedział, że z legendą się nie walczy, legendę się wyznaje…

A więc….

Kiedyś, Dawno, Dawno, Temu… w czasach, gdy bohaterowie sag rządzili światem i zza każdego rogu mógł wychynąć smok…

Otóż w owych czasach wyspą oblaną Morzem Estów, a zwaną Gepedoios, rządził władca potężny i znany z waleczności. Nazywał się Hogos. Jego imię powtarzane było z szacunkiem wszędzie, gdzie tylko dochodziły statki wędrowców. I w zasadzie byłby władcą szczęśliwym, żeby nie rzec – spełnionym, gdyby nie to, że zamiast tak pożądanego syna miał… aż trzy córki.Mitę, Cadinę i Pogesanę.

Fakt ten spędzał mu sen z powiek. Na próżno usiłował wychować dziewczyny w duchu wojowniczym, one i tak skłaniały się ku łagodności. Pełne miłości do terenów, na których się wychowały i do ludzi, którymi miały w przyszłości rządzić, nijak nie spełniały pokładanych w nich nadziei ojca. Ten w końcu stracił wszelką nadzieję, i zostawiwszy je w zamku chronionym przez nadprzyrodzone moce, a zwanym Tolko, pewnego razu przepadł bez wieści.

Jako, że to Mita była najstarsza, objęła rządy po ojcu i została na zamku. Zamek odtąd nazywany był przez miejscowych TolkoMita. Jako, że jak wspomniałam dziewczęta były istotami łagodnymi, tak też i Mita chciała rządzić. Bez użycia magii i bez straszenia zemstą mocy nadprzyrodzonych. Chciała rządzić poddanymi, którzy nie odczuwaliby strachu na każdy dźwięk burzy, czy szumu drzew. Którzy by potrafili kochać, i współczuć. I tak się stało. Pod wpływem jej mocy – mieszkańcy okolicy stali się wolnymi wprawdzie od zabobonnego strachu i zdolnymi do samostanowienia, ale … śmiertelnikami, bezradnymi wobec chorób czy śmierci. Nadto, skoro zostali uwolnieni od czarów, to posiedli zdolność decyzji. I wkrótce rozproszyli się po ziemiach przyległych. Zatracili zdolność porozumiewania się – jak budowniczowie biblijnej Wieży Babel – przestali się nawzajem rozumieć. Zamek popadł w ruinę, i tylko nazwa malutkiego uroczego miasteczka nad Morzem Estów – Tolkmicko, przypomina o władczyni, która chciała rządzić sercem.

(Na marginesie – warto pamiętać, że burmistrzem Tolkmicka było prekursor rokoka na Warmii – Krzysztof Perwanger)

Siostry pozostały przy magii, ale musiały odejść z zamku. I tak najmłodsza siostra – Pogesana – stała się słynną wieszczką, i wzięła pod opiekę całą krainę, nad którą niegdyś miał władzę jej ojciec. I od jej imienia kraina wzięła swoją nazwę – Pogezania.

Zaś średnia z sióstr – Cadina znalazła sobie miejsce do życia całkiem niedaleko rodzinnego zamczyska. Otóż zamieszkała w magicznym miejscu, pełnym „mocy i sił tajemnych”. Tutaj mogła rozwijać swój talent wróżbiarski. Zaczęła też patronować ludziom czułym na piękno, a także to piękno tworzącym. A łatwo było – bowiem miejsce, gdzie osiadła okazało się bogate w pokłady gliny, z której Cadina nauczyła ludzi lepić cudeńka. I w ten sposób siedziba średniej siostry stała się miejscem serdecznym, otoczonym miłością i opieką Wróżki. Tu było bezpiecznie i dobrze żyć.

Dzisiaj to miejsce na cześć owej średniej siostry nosi nazwę Kadyny.

Tyle legenda.

Naukowcy jak zwykle wszystko musza udowadniać, odrzeć z romantyzmu 😉

I tak – językoznawcy uważają, iż nazwa Kadyny – pochodzi od staropruskiego  albo od litewskiego – kudas, kuds. Znaczy to „jałowy”, „chudy” czy wręcz „biedę”, „niedolę”, a także „wygnanie”. Pewnie koledzy z forum Prusai będą wiedzieć lepiej, wszak wskrzeszają język…

Historia tego miejsca – ta ludzka – wspomina o miejscowości po raz pierwszy w 1255 roku. To czasy państwa krzyżackiego. Kadyny były siedzibą komornictwa, a później okręgu leśnego, który podlegał komturowi elblaskiemu. Znajdował się tu folwark zakonny i zameczek myśliwski. Potem Krzyżacy zbudowali tu dwór obronny.

W 1431 roku właścicielem Kadyn w został Jan Bażyński, który dobra te otrzymał w zamian za długi zakonu (jak zresztą większość na tych terenach). W roku 1605 ostatni z Bażyńskich – Ludwik z żoną Anną z Białobłockich sprzedali Kadyny miastu Elblągowi. W 1682 roku właścicielem Kadyn został Jan Teodor Schlieben. Warto o nim pamiętać w kontekście porwania i śmierci Christiana von Kalckstein, bowiem też należał do opozycji antyelektorskiej. Nawet schronił się w Koronie – tuż po egzekucji Christiana. Potem przeszedł na katolicyzm i ufundował klasztor bernardynów w Kadynach właśnie, za pełną aprobatą biskupa Radziejowskiego

Po jego śmierci w 1695 roku dobra kadyńskie odziedziczył jego najstarszy syn Ernest Zygmunt Schlieben, który odsprzedał wieś Stanisławowi Działyńskiemu (ten Działyński był starostą kiszewskim). Kadyny odziedziczył po nim Jan Ignacy Działyński. A potem znowu pojawiają się tu Schliebenowie – otóż wojewoda inflancki Jan Wilhelm Schlieben (młodszy syn Jana Teodora Schliebena) odkupił miejscowość od Ignacego Jana Działyńskiego.

W 1786 roku wieś kupił pruski generał hrabia Wilhelm von Schwerin.

Zatrzymam się przy Schwerinach, nie dlatego, że jakoś specjalnie ich lubię. Raczej robię to przez sentyment dla Wilhelma – i jego megalomanii. To on kazał wyrąbać szeroką przesiekę w lesie od przystani w Kadynach i tam jego prywatna armia rozpalała pochodnie, kiedy hrabia przybywał do majątku. Bo miał zwyczaj przybywać tam wyłącznie wodą.

Tenże hrabia lubił wino i był jego znawcą… Miał też swojego dostawcę w Szczecinie. Kiedyś zakwestionował jakość którejś z partii. I napisał do handlarza stosowny list. Na co dostał równie stosowną odpowiedź:

„Drogi mój Hrabio Schwerinie
Gdy jadasz ser, nie mocz go w winie,
Inaczej żadne z mych przednich win w Kadynie,
Nie zasmakuje Ci jak w Szczecinie…”

[Za: Dariusz Barton „Kadyn historia niezwykła”]

Następnym właścicielem Kadyn został kanonik kapituły warmińskiej Ignacy Stanisław Matthy.

Miejscowość była jeszcze kilkukrotnie sprzedawana, aż w roku 1817 jej właścicielem został Daniel Birkner – kupiec z Elbląga. Po nim, w 1827 Kadyny odziedziczył jego syn – Eduard Birkner.

I tu zaczyna się Wielka Historia Kadyn. Otóż Eduard Birkner zapisał wieś w testamencie cesarzowi Wilhelmowi II. Cesarz Wilhelm nakazał budowę w Kadynach letniej rezydencji cesarskiej (która to obecnie z roku na rok w coraz gorszym jest stanie…).

Tak pałac wyglądał kiedyś

tak wygląda dziś...

Jedynie herby wciąż sie pysznią

Przekazanie majątku przez Edwarda nastąpiło testamentem – co oprotestowała rodzina (Edward był ponoć skłócony z rodziną). Żaden jednak adwokat nie chciał podjąć się wystąpienia przeciw majestatowi cesarskiemu. I tak zostało. Ale ciekawie o kulisach transakcji można przeczytać TUTAJ.

Jakby nie było – 15 grudnia 1898 roku, Kadyny stały się własnością cesarza.

Cesarz Wilhelm II wybudował w Kadynach letnią rezydencję oraz nową wieś wg projektów berlińskich architektów w tzw. Stylu Zakonnym (Ordenstil). Zachwyca do dzisiaj świetna architektura, i doskonałe rozplanowanie wsi.

W latach 1937 – 1944 mieszkał tu wnuk Wilhelma II, ks. Ludwik Ferdynand z rodziną. Opuścił majątek uciekając przed Rosjanami ponoć w ostatniej chwili. Jak zeznał jego kamerdyner na procesie Gauleitera Forstera – Książę uciekł w dzień swych urodzin, wciskając się przez okno do przepełnionego wagonu kolejowego.  Żoną Ludwika Ferdynanda Pruskiego była księżna Kira, córka wielkiego księcia Cyryla Romanowa (było to małżeństwo z wielkiej miłości, ale to już inna historia).

W latach 1902-05 wybudowano w Kadynach szkołę.

A w roku 1905 z polecenia cesarza powstała w miejscowości manufaktura ceramiczna „Majolika-Werkstatt Cadinen”, specjalizująca się w produkcji majoliki na potrzeby dworu. Wykonano z niej również ceramiczne ozdoby w Gdańsku (w tym zachowany do dzisiaj wystrój sieni i sali operacyjnej dzisiejszego budynku NBP), a kadyńskie wyroby doceniano w kraju i za granicą. W Kadynach produkowano kopie ceramiki greckiej, czy etruskiej, a także kopiowano włoski renesans.

Z małej 9-osobowej fabryczki – manufaktura rozrosła się do zakładu zatrudniającego 50 osób. Wypracowano też własne charakterystyczne wzornictwo a także kolorystykę. Wyroby sprzedawano w sklepach firmowych w Berlinie, Elblągu, Hamburgu, czy Stuttgarcie.

„Kadyńska terakota charakteryzowała się naturalnym bladoczerwonym kolorem. Majolika była malowana i szlifowana, a fajans — pokrywany polewą cynową. Fabryka wypracowała własne receptury farb.

Z Kadynami współpracowała grupa znanych niemieckich artystów. Doradcą cesarza był berliński rzeźbiarz Ludwig Manzel. Projekty wyrobów wykonywali m. in. prof. rzeźby Karol Begas, malarz Paul Heydel, rzeźbiarz Albert Heinrich Haussmann, autor licznych figurek kadyńskich koni, medalier i rzeźbiarz August Vogel. Każdy projekt musiał zyskać osobistą akceptację Wilhelma II. Po pierwszej wojnie światowej cesarz musiał udać się na wygnanie, „Majolika” — przeszła na produkcję masową. Dzięki determinacji kierującego zakładem Wilhelma Dietricha, wychowanka Paula Heydela, kadyńska ceramika nie straciła na jakości. Obok naczyń, serwisów i innych użytkowych przedmiotów, zaczęła wytwarzać charakterystyczne figurki zwierząt — koni, byków, łosi, ptaków, psów w kolorze kadyńskiej glinki. Były figury w stylu art déco oraz ceramika łączona z bursztynem i srebrem.

W Kadynach powstała także ceramika architektoniczna, na wyposażenie budynków i pałaców. Do dzisiaj można ją oglądać na stacji metra berlińskiego przy Teodor Heuss Platz; w holu zakładu kąpielowego w Wiesbaden. Także kasetonowy strop w holu siedziby NBP w Gdańsku i płaskorzeźba z kogą na jednym z budynków w Tolkmicku pochodzi z kadyńskiej „Majoliki”.

Zakład pracował do wybuchu wojny. W Polsce kadyńskie wyroby zostały zapomniane. W fabryce mieściły się potem zakłady ceramiki zabytkowej. Brak katalogów, zniszczenia i powojenne grabieże spowodowały, że okadyńskiej ceramice niewiele wiemy, a ona sama rzadko gości na aukcjach i w antykwariatach.

Obecnie największy zbiór kadyńskiej ceramiki (ok. 40 dzieł) znajduje się w muzeum w niemieckim Münster.”

(za http://new-arch.rp.pl/artykul/201850_Zapomniane_bogactwo.html)

… kiedyś chciałam za ciężkie pieniądze odkupić popielnicę z jaszczurką… produkcja seryjna z lat 30-tych dla wojska,znaleziona … podobna do tej poniżej. Nie udało mi się 😦

Przeminęły lata świetności miejsca, pałac stoi pusty i z roku na rok coraz bardziej zaniedbany. W zabudowaniach stajennych mieści się hotel (z bardzo smacznym ciastem czekoladowym i przemiłą obsługą).

A wieś?  No cóż… boryka się z problemami typowymi dla wsi polskich dzisiaj. Czasem wydaje się, że mieszkańcy pozostawieni zostali sami sobie. Ale w tym wypadku – może to i lepiej… Widać zmiany – i są to zmiany na lepsze.

Zdecydowanie warto zajrzeć do Kadyn – choćby na kawę i ciastko do hotelu, a potem koniecznie iść do Dębu Bażyńskiego (ponoć w czasiach I wojny światowej mieściło się nim do 11 żołnierzy)… Koniecznie należy przejść się trasą wyrąbaną przez służbę dla szalonego megalomana i miłośnika wina.

Dąb Bażyńskiego w Kadynach, fot. © emazury.com

Kadyny zdecydowanie mają w sobie to „coś”. Może to historia wielkiej miłości, jaka połączyła Ludwika Ferdynanda i Kirę? Ale to materiał na osobną historię 😉

Stutthof i Sztutowo

Zeszłotygodniowy Wiadomy Zamek w styczniowej ciszy i mgle. Bez pośpiechu i bez tłumów.

A potem nagła decyzja – niedaleko jest Stutthof. Niecała godzina do zamknięcia. A gdyby tak zdążyć… Vitas wycisnął z autokaru „siódme poty”. Zdążyliśmy. Na 25 minut przed zamknięciem wkroczyliśmy na teren obozu.

Pomijam fakt, że to była chyba moja najkrótsza tura po obozie, ale tym razem mimo sprintu – wrażenie było może najpełniejsze. Grupa młodzieży, świetnej zresztą, ze Stanów, zareagowała przecieraniem oczu na widok i zapach baraków.

I jak zwykle pytania, czy bardzo przeżywam każdorazowe oprowadzanie po takich nieszczęściach i jak daję sobie z tym radę.

Nie oprowadzam po nieszczęściach. Ja oprowadzam po nadziei.

Gdybym miała oprowadzać po nieszczęściach tylko, zwłaszcza po tłumaczeniu tekstów do filmów tam wyświetlanych – to pewnie bym z krzykiem uciekła…

Miejsca martyrologii – przy całej tragedii zawartej w ich historii mają  w sobie właśnie Nadzieję na Przetrwanie.

Szkoda, że zniknęły plansze z opowieściami świadków historii. Była to niezmiernie ciekawa i pouczająca wystawa. Także dla malkontentów, wszędzie widzących przysłowiową szklankę pustą do połowy.

Niestety już nie istnieje w sieci kapitalna strona z monografią KL Stutthof! Można wprawdzie kupić ją (tzn. monografię) jeszcze w sklepiku muzealnym – ale… nie każdy przecież zapędza się na ten kraniec Polski.

Z innych rzeczy, których nie ma… otóż zniknęła tablica z zewnętrznej ściany krematorium nieopodal szubienicy – poświęcona działaczom konspiracji pomorskiej: St. Lesikowskiemu, L. Łanieckiem i L. Cylkowskiemu. Czemu?

Przy każdej wizycie zastanawia mnie, jak rzadko słychać ptaki na terenie obozowym i przyobozowym. Niedawno słyszałam i widziałam dzięcioła, ale to przy stosie całopalnym, czyli w lesie…

I zastanawia mnie człowiek o ciemnych włosach i raczej grubych rysach i południowej urodzie. Widać go na paru zdjęciach z początku wojny w Gdańsku. Jest w książkach, spotkamy go też na planszy na Westerplatte, a także w Muzeum Stutthof w baraku VIII.

Widziałam trzy zdjęcia z owym człowiekiem. Najpierw stoi wraz z innymi aresztowanymi – z podniesionymi rękami gdzieś na ulicy, przed witryną „Salon Schott”, i to samo miejsce, ale ręce mają wszyscy opuszczone. Potem widzimy go znowu – jak je posiłek na stercie cegieł podczas budowy obozu. Koszulka z krótkimi rękawami już nie jest biała, i Człowiek już nie ma szelek u spodni. Je z miski – jeszcze białej i jeszcze emaliowanej.  Kim jest ?

–        *       –

Stutthof ma skojarzenia jednoznaczne, i kiedy się przyznaję, że lubię tam jeździć (mimo rzadko słyszanych ptaków) – ludzie patrzą na mnie dziwnie…

A tymczasem historia tego miejsca sięga daaaaaaaaawnych czasów – bo tych sprzed naszej ery. A na początku naszej ery z Sambii przez Mierzeję i dalej do Rzymu prowadził słynny szlak bursztynowy.

Potem – to znaczy przeskakując kilka wieków – po zdobyciu tych terenów przez Krzyżaków, obficie zalesiony teren Mierzei stał się (w XIII i XIV wieku) terenem łowieckim. Panowie zakonni, jako właściciele ziemscy posiadali przywilej rybołówstwa w rzekach, przy ujściu Wisły i w Zalewie Wiślanym. No i dodatkowo Zakon pozyskiwał bursztyn – a mając na niego monopol, czerpał z handlu całkiem spore zyski. Sprawa bursztynu w państwie zakonnym to zresztą osobny i niezmiernie ciekawy temat (bodaj TV Discovery czas jakiś temu nakręciła świetny dokument o bursztynie w państwie zakonnym). Dość wspomnieć, że cały zebrany bursztyn musiał być sprzedawany Zakonowi. Za zatajenie posiadania tego „magicznego kamienia Bałtyku” groziła nawet śmierć. Ciekawe jest prześledzenie powiązania czasu powstania pierwszych cechów bursztynniczych na przykład w Gdańsku – z „odejściem” Zakonu z Pomorza Gdańskiego.

A wracając do Sztutowa – często nazywamy go po prostu Stutthof. Po staremu. I nieczęsto zastanawiamy się nad pochodzeniem nazwy. A to właśnie tu – Krzyżacy założyli hodowlę klaczy – i to dało nazwę Studhoff (dwór klaczy, Stude=Stute – kobyła, klacz).

Niedaleko istniał też Czerwony Dwór (Rotenhof lub Rotenhaus). Jego położenie określa się z dużym prawdopodobieństwem pomiędzy Sztutowem a Kobbelgrube (wschodnia część Stegny). Jako, że było to miejsce, które często odwiedzali wielcy mistrzowie, więc przypuszcza się, iż był raczej rezydencją, a nie ośrodkiem gospodarczym na większą skalę.  Tutaj wydawano między innymi dokumenty lokujące osady czy nadające karczmy. Wprawdzie dwór uległ zniszczeniu podczas wojny (trzynastoletniej), ale w jego pobliżu – najprawdopodobniej w namiotach – prowadzono pertraktacje polityczne przygotowujące do zawarcia pokoju kończącego wojnę trzynastoletnią. Owe rokowania toczyły się tutaj między 30 sierpnia a 3 września 1456 roku, w „przytomności” Jakuba z Szadka i niejakiego Jana Długosza. Dzisiaj przypuszcza się, że teren rokowań – położony był bliżej kościoła w Stegnie – czyli w Kobbelgrube.

W wieku XV Stutthof znalazł się na szlaku pocztowym z Gdańska do Królewca, kiedy to osady na Mierzei zyskały połączenie drogowe.

Problemem dla całej Mierzei stało się wycinanie porastających je lasów. Spowodowało to uruchomienie wydm i zasypywanie przez piasek miejscowości i lasów. Niebezpieczeństwo udało się zażegnać dzięki metodzie stopniowego opanowywania wydm przez sadzenie traw, a później lasów. Metodę tę zastosował w I połowie XIX w. Duńczyk Sören Biörn.”

Powyższy cytat pochodzi ze strony:

http://www.wrotapomorza.pl/pl/bip/gminy/stegna/gmina_stegna/strategia/dokumenty/strategia_dokumenty

(nie mogę znaleźć numeru Jantarowych Szlaków z całkiem ciekawym artykułem o pomyśle Duńczyka na unieruchomienie wydm).

W razie, gdyby komuś dane było oglądać mapę z roku 1600 – sporządzoną przez mierniczego gdańskiego Friedricha Berndta – to należy pamiętać, że to nie Czerwony Dwór tam można zobaczyć, a dwór, który wybudowano później. A związany jest z historią rodziny Schopenhauer (przypominam, to z tej rodziny wywodził się Artur Schopenhauer).

Potem, po wiekach zdecydowano, aby utworzyć tu fabrykę śmierci.

Dzisiaj z reguły rzadko komukolwiek przychodzi do głowy by zastanawiać się nad długą i ciekawą historią tego miejsca. Niemcy w 1939 roku, tworząc tu obóz koncentracyjny, skutecznie ujednolicili kryteria postrzegania tego terenu…

A jednak, jeśli ktokolwiek się zapędzi do Sztutowa, niech nie ogranicza się wyłącznie do terenów Muzeum KL Stutthof. Warto wybrać się na spacer nad morze. Tu plaża jest znacznie przyjemniejsza niż te w Trójmieście, bo nie jest tak tłoczno i gwarno, ani brudno… Tu jeszcze można odpocząć od zgiełku  i cywilizacji.  Jest się gdzie zatrzymać na noc – a i jedzonko podają niezłe… A ze Sztutowa można robić całkiem ciekawe wypady I nie mam tu wcale na myśli Krynicy Morskiej…

No i można poczuć się jak w Holandii. Ale o tym to trzeba już się samemu przekonać 😉

Dawne Prusy Wschodnie – Judyty i suplement po latach…

Suplement dopisany w bieżącym – 2015 – roku, znajduje się na końcu artykułu. Zam zaś artykuł pochodzi z roku 2010.

Właśnie wróciłam z kolejnej wyprawy do Prus Wschodnich… I po raz kolejny zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo te ziemie zostały skrzywdzone. Najpierw przez pochód „zwycięzców” w 1945 roku, a potem przez politykę. Osadzono tu nowych ludzi. Osadzono ich tutaj na siłę. Nie pozwolono im pokochać tej ziemi, wciąż strasząc duchami niedalekiej przeszłości. No i … Wciąż nie czują tej ziemi. Wciąż nie czują jej historii. I wciąż jej nie doceniają.

Jako, że podczas naszego mikro-urlopu zaopatrzeni byliśmy w mapę nie dość dokładną, w wielu wypadkach poruszaliśmy się na tzw. czuja.

Pogodzeni z faktem, że do słynnego Juditten jednak nie dojedziemy, postanowiliśmy odwiedzić swojsko brzmiące… Judyty.

Judyty to wieś położona jakieś 6, może 7 km od granicy z tworem, zwanym Obwodem Kaliningradzkim. Po II wojnie światowej granica przerwała wielowiekowe trwanie tych ziem. Bezduszna polityka skazała je na miejsce w klasie B, a może nawet C lub D…

Judyty kiedyś stanowiły majątek należący od XVI wieku do rodziny von Kunheim. Pośród bardziej i mniej znanych tego nazwiska – przewija nam się w XVI wieku niejaki Georg (syn Georga i Margarethy Truchsess von Wetzhausen z Łankiejm).

Ówże Georg urodził się w Welawie (tej od traktatów…). W dorosłym życiu znalazł się wśród dworzan Księcia Albrechta w Królewcu.  Był jego ulubionym dworzaninem, zaufanym i cennym. Na tyle cennym, że gdy zachorował, Książę Pan wezwał do niego znamienitego doktora – „szczególnie miłego pana”  Mikołaja Kopernika z Fromborka.

Georg Młodszy był zięciem samego doktora Marcina Lutra. Jak zdobył rękę jego najmłodszej córki, nie wiem (jeszcze), ale wyczuwam w tym wpływ Katarzyny von Bora. Po śmierci Margarethy drugą żoną Georga została  Dorothea von der Oelsnitz (ciekawe przemyślenia dotyczące innego członka tego rodu TUTAJ).

W skład dóbr należących do pacjenta Doktora Mikołaja –  wchodziły także Judyty.

Pałac judycki pozostał w rękach rodziny Kunheimów (czy jak się teraz piszą: Kuenheimów) do czasów wojny. Tutaj w roku 1928 urodził się słynny Eberhard von Kunheim. Dzisiaj powiedzielibyśmy o nim, że miał ciężkie dzieciństwo: ojciec zginął w wypadku samochodowym w roku 1935. Jak szemrano po cichu, kto wie, czy to nie była śmierć polityczna. Nie należał bowiem do zwolenników nowej polityki. Matka – jak podają wszystkie encyklopedie – przepadła w jednym obozów radzieckich już po wojnie. Jak często można przeczytać, historia ojca znacznie Eberhardowi pomogła w dostaniu się w powojennych Niemczech na studia. A pewnie i w znalezieniu potem pracy. Dość na tym, że trafił do koncernu BMW. Przez przeszło 20 lat był tam dyrektorem i prezesem, a potem przewodniczył radzie nadzorczej koncernu. Czasy jego „rządów” nazywano w BMW Erą Kuenheima.

Tutaj można przeczytać niezły artykuł,  poza drobnym szczegółem, że jeśli Judyty położone są w okolicach Elbląga, to autor artykułu zdecydowanie powinien wrócić na lekcje geografii… Chociaż wystarczy google maps, żeby rzetelnie przygotowć się do pisania artykułu. …

W Judytach też prowadzono jedną ze starszych hodowli słynnych Trakenów. Konie trakeńskie wciąż są hodowane w pobliskich Liskach. Obecnie już wolno oficjalnie tę rasę nazywać jej starą nazwą… A stało się to dopiero w roku 2005, kiedy to Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi zezwoliło na otwarcie księgi hodowlanej trakenów w Polsce. Zadziwiające, jak bardzo tzw. czynniki wciąż boją się tradycji… Niedouczenie, kołtuństwo i brak poszanowania historii. To chyba genetyczne ?

Dzisiaj Judyty nie są nawet w połowie tak wspaniałe jak niegdyś…

I te słowa odnoszą się do wszystkich dawnych majątków w Prusach Wschodnich. Można tylko wspominać opowieści rodzinne, o tym, jak niegdyś było czysto dokoła, i jak zadbane były wsie i majątki…

p.s. Kunheimów można „spotkać” tu i ówdzie, jeżdżąc po dawnych Prusach Wschodnich… Między innymi – w Kętrzynie (Rastembork) na zamku można obejrzeć portret Jana Ernesta von Kunheim. Jak większość z rodziny – i on spoczął po śmierci w rodzinnym grobowcu w Sępopolu.

Na potomków Georga i Margarethy de domo Luter natkniemy się czytając historię (a może raczej Historię). Tropiąc genealogię von Eulenburgów – spotkamy rezydentów Judyt… Także śledząc parantele Paula von Hindenburg trafimy na Kunheimów…

p.s. 2

dopiero kiedy się wpatrzyłam w zdjęcie pałacu – niewyraźne i ciemne – zauważyłam, że słynne lwy jednak są na miejscu!!!!!  Zostały zakupione w roku 1889 i wróciły na miejsce, po tym, jak nowy właściciel pałacu parę lat temu oddał je do stadniny w Liskach… Po protestach mieszkańców – lwy na szczęście wróciły na miejsce… Czas jakiś temu Pan Pięć Marek chciał odkupić lwy jako pamiątkę dzieciństwa. Lwy jednak pozostały przy pałacu….

TUTAJ zdjęcia obrazujące mizerię i marazm, albo właściwie agonię miejsca niegdyś tętniącego życiem! Jak można było doprowadzić do takiej ruiny ?? Nie warto tłumaczyć latami tzw. komuny. Bo ustrój się zmienił, mentalność (szczególnie decydentów) nie …

SUPLEMENT. styczeń 2015

I jak to bywa w życiu – właśnie ono dopisało suplement do opowieści o lwach Kuenheima. Po czterech latach.

Otóż pewnego późnego zimowego popołudnia zadzwonił telefon. Zjechałam autem na pobocze i odebrałam. To Pan Piotr H-S, domagał się, bym zmieniła swój wpis, bowiem był błędny….

No i opowiedział mi historię powrotu lwów z Lisek do Judyt. Trąciło to historią żywcem wyjętą z historii Radia Erewań

Otóż… powyżej, w 2010 roku, napisałam, że lwy wróciły do Judyt po protestach mieszkańców. No i nic bardziej błędnego. Otóż mieszkańcy (ciekawa jestem ilu tak naprawdę pozostało poza układem) byli zamieszani w spisek, którego efektem miała być doskonale przygotowana kradzież. Bo jedynym faktem z mojego p.s. 2 sprzed 4 lat  jest to, że Pan Pięć Marek zapragnął mieć lwy u siebie, jako pamiątkę dzieciństwa. Afera z tego wynikła niemała, bo okazało się, że chęć posiadania lwów była tak silna, że zorganizowano do tego celu całą siatkę osób. Zamieszanych w całą „imprezę” było parę znanych nazwisk, także w Polsce. No i owi mieszkańcy. Bynajmniej nie w zbożnym celu ochrony zabytku przed wywiezieniem. Całość tak przygotowań, jak i potem akcji stosownych służb – z pewnością nadawałaby się do nakręcenia filmu sensacyjnego. W każdym razie – na szczęście cały misternie opracowany plan kradzieży lwów spalił na panewce. Lwy wróciły przed pałac.

A tak na zakończenie, dodam tylko, że okropnie żal patrzeć, jak te tereny wciąż skazywane są na zagładę, na śmierć przez zapomnienie, i zaniedbanie. Tak fizyczne, jak i mentalne. Władze odnośne, wciąż nie widzą Historii, tej wielkiej, jaka przetoczyła się tędy nie tak przecież dawno. Nie widzą niesłychanych możliwości, i tego co tak brzydko nazywa się „potencjałem” tych ziem. Bo najlepszym i najmocniejszym „produktem turystycznym” (tfu, co za nazwa) – czy się komuś to podobam czy nie – jest wiek XIX i początek XX, z wielkimi nazwiskami, z I wojną światową, z hodowlą koni trakeńskich!!

Żaden tam jakiś nieznany poza Polską Ignacy Krasicki, ani nawet znany powszechnie mój ulubiony Doktor Mikołaj nie przyciągną turystów. Ale Kuenheim, Eulenburg, czy Hohenzollern tak… A do tego należy dodać wyśmienite jedzenie i znakomite otoczenie. I na tym powinno budować się markę…

Przecież przy odrobinie funduszy, można wykorzystać choćby właśnie Judyty – i zrobić z nich maszynkę do robienia pieniędzy. W końcu nie każdy kto jeździ BMW ma pojęcie, że to właśnie w Judytach urodził się ojciec sukcesu tej marki. Przy mądrym zainwestowaniu w budynki, i przystosowaniu ich do użytku, nic nie stałoby na przeszkodzie by organizować tu zjazdy BMW…  Oczywiście lwy na ten czas, na wszelki wypadek byłyby przykryte 😉

Grudziądzkie migawki

Grudziądz… Piękne miasto.

Widok spichlerzy nad Wisłą uzmysławia dziedzictwo średniowiecza. I nawet lata siermiężnej Polski Ludowej nie dały rady tej monumentalnej architekturze. Teraz wydaje się, że w Grudziądzu zaczęto sobie zdawać sprawę z tego, jak piękne to miasto. I jak ważne w historii!

Kibicuję Grudziądzowi w jego zmianach na lepsze, bo to miejsce, które ze wszech miar warte jest odwiedzenia. Tyle peanów – teraz zdjęcia.