Wyprawa do Ziemi Chełmińskiej

Cały dzień wolny 🙂

A to u nas znaczy, że poranna pobudka i wypad w trasę. Z aparatem koniecznie!

TUTAJ i TUTAJ a także TUTAJ i TUTAJ zdjęcia z wyprawy…

Tym razem zawiało nas do Grudziądza, Radzynia Chełmińskiego i Pokrzywna, zahaczając po drodze o Okonin (niestety kościół był zamknięty, a na plebanii nie było żywego ducha, obszczekały mnie tylko psy, kiedy zadzwoniłam do drzwi).

Autostrada znacznie skróciła czas dojazdu, i po godzinie byliśmy już za Wisłą, na światłach w Grudziądzu. Zanim jednak skręciliśmy do centrum – pojechaliśmy za miasto – 19 kilometrów na płd wschód – trasą 534 do Radzynia Chełmińskiego. Zawsze chciałam zobaczyć słynne ruiny tamtejszego zamku… No i zobaczyłam… moje największe rozczarowanie ostatnich czasów. No, przyznać należy, że wiele z tego rozczarowanie zawdzięczam Szwedom, którzy w roku 1628 znacznie przyczynili się do dzisiejszego wyglądu zamku. Moje rozczarowanie jednak wynikało bardziej z jego usytuowania. Na wszystkich zdjęciach widać monumentalną ruinę, pośród pól. A tymczasem – zamek usytuowany jest na wjeździe do miasta. Późnozimowe roztopy nie sprzyjały „obwąchaniu” wszystkich cegieł, i obmacaniu murów. Więc trzeba tam wrócić, w bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody. Natomiast koniecznie muszę wrócić do Radzynia – do kościoła Św. Anny, który niestety, tak jak okoniński, również był zamknięty, co akurat nie dziwi, zważywszy ilość kradzieży dzieł sztuki. Toteż trzeba tam będzie koniecznie wrócić, najlepiej w którąś sobotę. Wtedy bowiem odbywa się cotygodniowe wietrzenie i sprzątanie kościołów i łatwiej jest zwiedzić wnętrza, bo są otwarte.

Zamek w Pokrzywnie – a raczej to co z niego zostało, wygląda na skazane na zagładę… Na „ogryzku” bramy wjazdowej do całego założenia, ktoś (nie był to jednak Heinrich von Plauen, który tu spędził czas jakiś) przybił byle jaką tabliczkę, że teren jest prywatny. A więc – jak to zwykle w Polsce bywa, można się spodziewać, że po odczekaniu aż resztki murów runą, teren zostanie splantowany i powstanie albo osiedle, albo market, albo po prostu pozostanie smętnym wspomnieniem po krzyżackiej wielkości i świetnej organizacji państwowej…

Grudziądz od zawsze był w mojej rodzinie ważny, bo przecież to tutaj dwóch z moich pra-wujków służyło w kawalerii. I to tutaj, jeden chcąc się żenić, musiał przedstawić świadectwo naprawdę dobrego pochodzenia panny. Inna sprawa, że w domu panny posunięto się jeszcze dalej, bowiem wynajęto detektywa, który miał sprawdzić nieposzlakowane pochodzenie i prowadzenie się młodego oficera. Oboje widać zdali egzamin – bo rozłączyła ich dopiero czerwonoarmijna zawierucha. Tak więc – Grudziądz ma w moim sercu ciepły kąt. Wychowana na żurawiejkach zawsze chciałam do Grudziądza pojechać. I pojechałam. Po raz pierwszy – parę lat temu – objeżdżając Ziemię Chełmińską. Klimek jeszcze wtedy stanowił porozrzucane gruzowisko, z walającymi się nawet na alejkach cegłami. Wielkimi, gotyckimi palcówkami. Jako, że czas był wtedy jesienny, bury i deszczowy, Grudziądz wydał mi się smutny. Smutny zaniedbanymi domami, urywającymi się niemal balkonami, brudnymi ulicami. Objawił mi się jako miasto głęboko zaniedbane, niekochane. Zamieszkane, ale nie zawłaszczone… I nie pomogła widać tradycja ułańska, ani też szesnastowieczna wizyta Doktora Kopernika, kiedy tu prezentował swój traktat o monecie… Że nie wspomnę o czasach krzyżackich. Nie pomogła też świadomość obecności w tym mieście Wiktora Kulerskiego. Nic nie pomogło. Miasto zamilkło, chowając bogatą przeszłość za zaniedbanymi fasadami kamienic. Drugi raz zaglądnęłam do Grudziądza podczas tradycyjnego objazdu szkoleniowego, jakie organizujemy sobie w naszym wąskim gronie (M.H., A.S, E.H. D.L. i ja). Tym razem było wprawdzie znowu jesiennie, ale słonecznie i spichrze nad Wisłą czerwieniły się w słońcu, z ratusza zaś dochodził dźwięk hejnału. Klimek wprawdzie był wciąż w ruinie, ale już nie rozwłóczonej; widać było, że coś zaczyna się tam dziać… Jakieś prace porządkowe akurat prowadzono, i cegły już nie poniewierały się po okolicy. W Sali Ślubów obecnego Urzędu Stanu Cywilnego musiał odbywać się akurat ślub, bowiem przepiękne witraże sprzed niemal 100 lat  jaśniały kolorami, podświetlone wszystkimi światłami w pomieszczeniu. Miasto jednak wciąż sprawiało wrażenie zaniedbanego, niekochanego… Trzeci raz pojechałam na szkolenie PTTK-owskie, więc nie miałam wiele  czasu dla Grudziądza. Ale kiedy nas wypuścili na wycieczkę, skrzętnie porobiłam zdjęcia – jak zwykle tych samych miejsc, ale może z nieco innego ujęcia. Nadto dane mi było uczestniczyć w zwiedzaniu Twierdzy. Ten dzień więc dał mi do myślenia. Gdzie mieszkali ci moi pra… Jakie było ich życie codzienne, jak częstymi gośćmi byli w dzisiejszej Białej Karczmie w Michalu, czy jeździli do domu,  jak przeżyli 1 września, i gdzie zostali zakopani (bo przecież nie pochowani) po egzekucji przez Czerwonoarmiejców, i takie tam, typowe rodzinne sentymentalne dywagacje… Tym razem świeciło słońce, i Grudziądz przemówił (przynajmniej do mnie). Potem byłam jeszcze w Grudziądzu parę razy – przejazdem, i przy sposobności poszukiwań domu pewnym wspaniałym ludziom z mojej grupy mennonickiej. Dom znaleźliśmy, a nawet sąsiada, który pamiętał niemal wszystko. Grudziądz wciąż czekał na rewitalizację, ale niektóre domy już straciły brud i obtłuczone narożniki były wypełnione. Miasto sprawiało wrażenie nieco mniej burego, ba zachwyciło, po długim niewidzeniu. 😉

Dzisiaj część miasta zastałam rozkopaną – przy Pałacu Opatek, trwa remont torowiska tramwajowego. Rynek jaśnieje odnowionymi kamienicami (dalej już się nie zapędzałam, żeby nie psuć sobie nastroju). Na Klimku wrze robota, widać, że Społeczny Komitet Odbudowy działa… Grudziądz wciąż jest nie całkiem obłaskawiony, bo na obłaskawienie miejsca potrzeba gwałtownego spadku bezrobocia, nadziei i europejskich zarobków. Ale widać, że coś się ruszyło… Oby szło ku lepszemu, bo Grudziądz zdecydowanie na to zasłużył. Oczywiście – jak zwykle, ze złośliwą satysfakcją znowu zrobiłam zdjęcie tablicy mówiącej o „mściwym toporze krzyżackim” w Rynku, zastanawiając się, jak długo jeszcze kolejne pokolenia karmione będą papką sienkiewiczowskiej propagandy. 😉

Zjedliśmy pierogi w jednej z pierogarni, a właściwie „francuskiej” naleśnikarni, smętnie konstatując, że tam to nas już nie zobaczą (pierogi zdecydowanie nie zasługiwały na miano pierogów, a tzw. shake przypominał ów napój jedynie z nazwy) – i wróciliśmy do domu z mnóstwem zdjęć i postanowieniem powrotu do Radzynia i Okonina na wiosnę. Dzień był piękny, prawie wiosenny, i tylko kra na Wiśle przypominała o porze roku.

Refleksy i cienie – Orłowo

Dzisiaj od rana świeciło słońce. Nos i uszy jakoś nie czuły mrozu (dopóki nie znalazłam się pod klifem redłowskim… 🙂 ).

Ruszyłam więc na polowanie z aparatem. Ruszyłam do Orłowa.

A to co upolowałam jest TUTAJ i TUTAJ.

Dzień na Żuławach – leniwie

W końcu miałam wolne 😀

A więc tak, jak listonosz na urlopie idzie na dłuuuugi spacer – tak ja wybrałam się na Żuławy. Tam właśnie umiem najlepiej odpoczywać. Na Żuławy należy jechać w dobrym towarzystwie, bo wtedy smakują wspaniale. Wybrałyśmy się więc w trójkę – my, czyli Towarzystwo Zdecydowanej Wzajemnej i Absolutnej Adoracji (Marta Polak, sama będąca uosobieniem Dobrych Wiadomości, Marta Antonina Łobocka, zakochana w Żuławach i ja).

Wszystkie byłyśmy wyposażone w aparaty i  szeroko otwarte oczy, i z góry nastawione na TAK, każda jednak widziała inaczej i chyba co innego. 😉

TUTAJ to, co ja widziałam…

Rzemiennym dyszlem – przegryzając tradycyjne jajko na twardo, kanapki, drożdżówki i popijając kawę (ze śmietanką od Pani Sklepowej w Nowej Kościelnicy) – objechałyśmy zaplanowaną trasę.

Jeden z podcieni w Nowej Kościelnicy jest w remoncie (trzymam kciuki za Właścicieli!!), w Ostaszewie powstaje ciekawa Izba Pamięci (w Starej Szkole)…

Chyba zaczyna się „dziać” na Żuławach Wielkich. Może już mija czas bezmyślnej nienawiści do wszystkiego co dawne, „niemieckie” (nic mnie tak nie denerwuje, jak taka konstatacja), co obce. Wiem, że na zdecydowaną zmianę na lepsze (?) potrzeba kilku pokoleń. Oby jednak tylko w tzw. międzyczasie nie zniknęły z powierzchni ziemi dowody na niegdysiejsze prosperity tych ziem.

Ale dobre i to, co dzieje się już.

A więc będę odwiedzała Izbę Pamięci w Ostaszewie, i będę kibicowała Właścicielom dom podcieniowego w remoncie. Trzeba wielkiej odporności i samozaparcia, by porywać się na takie przedsięwzięcie, zwłaszcza w naszych realiach…  A propos, baaaaaaardzo żałuję, że lata temu, podczas jakiegoś zlotu garbusów, zawiozłam całą kolekcję żelazek na dusze do izby pamięci (?) w Wielu… Tam nie są w ogóle eksponowane, i pies z kulawą nogą ich nie widział (poza mną, kiedy je tam przywiozłam i panem, który je ode mnie odbierał). Mogłam je była zachować w domu i teraz miałabym co oddać do ostaszewskiej Izby. Tu z pewnością cieszyłyby oczy odwiedzających…

No cóż, jak mawiał Kochanowski:

„cieszy mię ten rym – Polak mądr po szkodzie” …

Harsz – dynie i jajecznica z tańczącym kotem w tle :)

I znowu, jak co roku – nadeszły wakacje.

Wakacje, czyli 4 dni wolnego na początku października. Bo przecież inaczej się nie da – sezon. Nie dość, że coraz wcześniej się zaczyna, to coraz później się kończy. Ale – od lat celebrujemy tę krótką przerwę. Wykorzystujemy ją na wyjazd, na zatracenie się w krajobrazach, na doładowanie akumulatorów psychicznych 😀

Zgodnie z naszym odwiecznym planem wycieczkowym – zawsze obieramy kierunek na dawne Prus Wschodnie. Dwie noce – każda w innym miejscu. Tym razem nasz wyjazd był nie tylko w celach wypoczynkowych, ale też w celu przygotowania trasy. Pod koniec miesiąca bowiem miałam mieć (i w końcu miałam…) grupę aż do Mariampola na Litwie…

Tym razem zatrzymaliśmy się w Starej Szkole w Harszu…

Stara szkoła, a więc skrzypiące schody, i zapach drewna w korytarzu…

Kocie skradanie się, i pomiaukiwanie, gdy nie wystarczało rąk do głaskania…

Przepyszna jajecznica na śniadanie, świeży chleb i zapach kawy w jadalni…

Poszukiwanie zasięgu na schodach ;)…

Ganek z dorodnymi dyniami, a między nimi tańczący kotek…

Przytulne pokoje BEZ telewizorów (wreszcie bez telewizorów!)…

Serdeczność przyjęcia i wrażenie pobytu w domu :)…

Ale przede wszystkim WIDOK na jezioro o zachodzie słońca….

Tak pokrótce mogłabym scharakteryzować nasz pobyt w tej maleńkiej miejscowości nad samym jeziorem…

O Harszu, którego  nazwa sugeruje pruskie korzenie, wiem niewiele: ot niegdyś czynszowa wieś mazurska, której zasadźcą w roku 1550 był niejaki Maciej Gut ze Świder… Położona nad jeziorem Harsz, mającym powierzchnię 216 ha (od którego to jeziora wieś wzięła nazwę).  Od roku 1886 wieś należała do parafii luterańskiej w Pozezdrzu. Do II wojny – znajdowała się w obrębie rejencji gąbińskiej. Niedaleko – bo dosłownie niecałe 3 kilometry na północ, w stronę Węgorzewa, znajduje się maleńka osada: Okowizna z pałacem z początku XIX wieku. Okowizna niegdyś należała administracyjnie do Harszu. Dla tropicieli wojennej historii to na pewno ciekawy adres – bowiem podczas II wojny we dworze mieściła się kwatera jednego z oddziałów Ministerstwa Spraw Zagranicznych III Rzeszy. Sam Joachim von Ribbentrop zaś mieszkał w nieodległym Sztynorcie.

Sam Harsz – dzisiaj jest niewielką wsią, ale do 1939 roku liczył około 800 dusz. W XVIII wieku we wsi wybudowano szkołę – najpierw drewnianą, a pod koniec wieku XIX rozbudowano ją i zmodernizowano. A raczej przebudowano – stąd dzisiaj ceglany, a nie drewniany budynek… W 2000 roku niestety szkoła została zlikwidowana – jakie to symptomatyczne w obecnych realiach…

Na szczęście budynek nie zniszczał, a trafił w dobre ręce…

To całe szczęście, bo już wiemy, gdzie będziemy nocować w przyszłym roku 🙂

Z cyklu Zaproszenia – Gdańsk – MHMG Wielka Sala Wety w Ratuszu

Dostałam niezmiernie ciekawą informację od Pana Dariusza Rybackiego z Działu Edukacji, Promocji i PR-u MHMG, oto ona:

Muzeum Historyczne Miasta Gdańska

pragnie serdecznie zaprosić na prezentację
postaci neohistorycznych mebli w stylu gdańskim, która odbędzie się
18 kwietnia 2012 roku o godzinie 13:00 w Wielkiej Sali Wety Ratusza Głównego Miasta.

   Termin prezentacji nie został wybrany przypadkowo. Od prawie trzydziestu lat 18 kwietnia obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Ochrony Zabytków, uznawany przez UNESCO za jedną z najważniejszych imprez kulturowych o zasięgu światowym. Nasza Instytucja otrzymała prezentowany komplet mebli w lutym 2012 roku. Darczyńcami są  Państwo Janine Polenthon-Steinert i Detlef Steinert, zamieszkali w Bonn.                         

     Stanowią one ciekawy przykład recepcji form historycznych, nawiązujących do bogatych dziejów naszego Miasta. Obiekty podarowane Muzeum były niegdyś częścią majątku krewnych Darczyńców, którzy w czasach międzywojennych mieszkali w Gdańsku. Opuścili Miasto pod koniec lat 40. ubiegłego wieku. Meble są więc kolejnymi pamiątkami po burzliwych dziejach Wolnego Miasta Gdańska, wchodzącymi w skład zbiorów MHMG.

     Jest to darowizna szczególnie ważna dla naszej Placówki. W sposób wymowny koresponduje bowiem z trwającą od lutego wystawą „Niniejszym przekazuję… Dary i zakupy w Muzeum Historycznym Miasta Gdańska” i jest potwierdzeniem jej fundamentalnego założenia – konieczności szczególnej ochrony nie tylko zabytkowych przedmiotów, ale też rodzinnych historii z nimi związanych. 

     Wyrażamy szczerze przekonanie, że prezentacja podarowanych MHMG mebli oraz ich historii będzie wydarzeniem, które nie tylko godnie wpisze się w obchody Międzynarodowego Dnia Ochrony Zabytków, lecz także podkreśli wagę ochrony dziedzictwa kulturowego Miasta Gdańska. 

Kompania Wschodnia

Moja trasa do Leeuwarden w Holandii wiodła przez Edynburg w Szkocji (jak większość moich tras „na skróty”).

Wychowana w otoczeniu Szkotów, słyszałam stale o Edynburgu, i zawsze ta nazwa wypowiadana była z zachwytem… Ciekawa więc byłam tego całego Edynburga, zwłaszcza, że krewny jednego ze znajomych mojego Taty zamieszany był w głośną kradzież słynnego Kamienia ze Scone. Przypomniałam sobie o tym, kiedy stałam przy gablocie z owym Kamieniem, żałując, że nie mogę zrobić zdjęcia…

Ale to było już PO tym, jak pełna oczekiwań – „capnęłam” aparat i po załatwieniu spraw służbowych, jakie mnie zwabiły do Edynburga – ruszyłam w miasto.

No i zobaczyłam… szarość. Kamień. Tam nie ma cegły!!! Uczciwie, tak by w domu potem móc pokazać zdjęcia wszystkich turystycznych atrakcji, zeszłam miasto w przysłowiową „tę i we w tę”. Zdjęć narobiłam około 3000. I … stęskniona za cegłą, szczęśliwa dopadłam taką dopiero w Berlikum 🙂

Ale, tak sobie wędrując po Edynburgu, metodycznie i systemowo zaliczając miejsce po miejscu, odhaczając je na spisie przygotowanym na palnie miasta – trafiłam na Ramsay Lane.

I chociaż na chwilę poczułam się raźniej… Niczym w domu, w Elblągu. Dlaczego? A to dzięki Jej Królewskiej Wysokości – Królowej Anglii, Elżbiecie I. A cóż ma królowa angielska do mojego dobrego samopoczucia? Już spieszę wyjaśnić.

Otóż na zaprzyjaźnionym świetnym blogu elbląskich Muzealników można przeczytać, że:

W 1579 roku królowa Elżbieta I wydała przywilej tworzący Angielską Kompanię Wschodnią i przyznała jej monopol na handel bałtycki. Po kilku miesiącach Elbląg stał się jedynym miejscem składu towarów angielskich, głównie sukna, które stanowiło 90% całego eksportu. Oficjalnie główna siedziba kantoru Kompanii została przeniesiona z Gdańska w 1583 roku.

            Kantor kupców angielskich znacznie wspomógł elbląską gospodarkę i przyczynił się do rozwoju miasta.

I właściwie tyle w temacie…

Tym razem zamiast mojego komentarza na temat Kompanii, polecam zajrzeć TUTAJ, bo ciekawy wpis. A także TUTAJ, po nieco więcej informacji o Kompanii (a nie jak błędnie napisano na stronie: Kampanii). Polecam też LINKA do angielskiej Wikipedii.

Ale czas też wyjaśnić mój uśmiech na widok tabliczki z nazwą ulicy.

Ramseyowie, czy Ramsayowie (bo obie formy nazwiska są używane i poprawne) byli jednym spośród znaczących rodów w Elblągu. Z dokumentów rodzinnych wynika, że elbląska linia Ramsayów istniała od przełomu wieków XVI/XVII (kiedy to urodzony w Dundee Charles Ramsay osiadł w Elbingu, zakładając rodzinę) – do roku 1863. Była też i gdańska gałąź rodziny. Wszak w ostatecznym rozrachunku, to Gdańsk wygrał wyścig do pieniędzy – przejmując działalność Kompanii w XVII wieku.

TUTAJ nieco o Ramsayach i TUTAJ też. Z tą jednak uwagą, że ród Ramsayów czy Ramseyów, jak kto woli, bierze swój początek nie w wieku XIV, a w wieku XII. Historia rodu jest niezmiernie ciekawa, jak większości rodów (nie tylko szkockich) osiadłych w Prusach na przestrzeni wieków.

O tym wszystkim myślałam, kiedy po wdrapaniu się po 287 stopniach na monument Sir Waltera Scotta, patrzyłam na pomnik Allana Ramsaya w parku… a potem przechodząc nieopodal Ramsay Gardens, jak zwykle „na skróty” do opactwa w Holyrood, także związanego z rodziną Ramsayów elbląsko-gdańskich.

Wietrznie – Wiadomy Zamek w sobotę – migawki

Kiedy wstawałam dzisiaj o 6:00, Koty Gremialne głębiej wcisnęły się w kołdrę. Malucha spod oka obserwowała moją poranną krzątaninę, ale kiedy zeszłam do kuchni na kawę, obie jednak przybiegły – prosto do misek 🙂

Powodem mojego porannego zerwania się w ten niesamowicie wietrzny dzień – było szkolenie w Wiadomym Zamku.

Umówiona byłam (wraz z Agą S. Asią K. i Daną L.) z zaprzyjaźnionymi elblążanami na szkolenie, jakie obiecał im niezmordowany B.J.

No i spędziłyśmy kolejny wspaniały dzień na Wiadomym Zamku, ganiając za B.J. po tarasach, krużgankach i piwnicach… Niby słyszałyśmy już co-nieco z tych ciekawostek podczas naszego kursu, a także podczas kolejnych szkoleń. Ale jak to Aga S. skwitowała – B.J. można słuchać, nawet jeśli czyta książkę telefoniczną 🙂

A, że podczas słuchania, Zamek Wiadomy sam pchał się w obiektyw – to załączam rezultat.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

No i jak zwykle – chodząc po Zamku (i marznąc niesłychanie w dzisiejszym przenikliwym wietrze) obie z Agą (po raz kolejny) zdałyśmy sobie sprawę z tego, jak cennym miejscem jest dla nas ta Największa Kupa Cegieł w Europie 🙂

Przezmark – z uśmiechem

… Zajechaliśmy nad jezioro tuż pod słynnym zamkiem w Przezmarku. Zaparkowaliśmy nieopodal bramy.

„Nie wchodzimy” powiedziałam i dodałam: „bo i tak nas zaraz przegonią…” (przemawiały przeze mnie doświadczenia z wielu wypraw i spotkań z nierzadko niesympatycznymi obecnymi właścicielami dawnych posiadłości). Ale mimo tego wzięłam z auta aparat… Po czym weszliśmy jednak na teren prywatny (brama była szeroko otwarta), gotowi wycofać się w razie potrzeby.

Dokoła słychać było odgłosy trzepania dywanów, szczekanie psów i ptaki. Wszystko oświetlało listopadowe słońce i czuć było dymy ognisk i palone liście.

Podeszliśmy kawałek pod górę dość stromym podjazdem, i nagle zza zakrętu wyłonił się dziedziniec. Był dosłownie zalany serdecznością. Naprzeciwko nam wybiegł pies merdający radośnie ogonem, a za nim – szedł Gospodarz – ze szczerym uśmiechem i gościnnym gestem, jakbyśmy byli długo oczekiwanymi, cennymi gośćmi…

Taki początek miała nasza wizyta w tym Wyjątkowym Miejscu.

Była to nasza pierwsza wizyta – ale na pewno nie ostatnia. Bowiem mimo jesieni głębokiej – tam akurat powiało wiosną 🙂 a to – zawsze przyciąga. Pan Ryszard – jakbyśmy znali się ze sto lat – zaraz zabrał nas na wieżę. Jakby wiedział, że nas to właśnie interesuje.

Nooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooo!!!!

Gawędziarzem jest przednim, wiedzę ma dużą i chętnie się nią dzieli, robiąc to z ogromną swadą. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności Gospodarzy, a nadto mieliśmy przed sobą jeszcze sporo kilometrów. Więc nasza wizyta nie była długa. Ale na pewno tam wrócimy, bo nie da się tak szybko – w drodze zwiedzić wszystkiego.

Nie byliśmy w chaszczach, które kiedyś były częścią zamku, nie usiedliśmy na chwilę, by wysłuchać dokładnie o zmaganiach Państwa v. Pilachowskich z szarą rzeczywistością. W naszym kraju, bowiem nie jest łatwo być „pozytywnie zakręconym”… Zostali Państwo von Pilachowscy docenieni przez Marszałka Województwa Pomorskiego stosowną plakietą… Szkoda, że nie stosowną kasą, ale jak wiemy – to problem ogólnopolski i wszyscy prywatni właściciele zabytków mają „pod górkę” (nie tylko finansowo zresztą). Tym bardziej cenni są tacy Pasjonaci.

Na razie więc – ograniczyliśmy się do wejścia na wieżę i zachłyśnięcia się pięknem miejsca, jak i serdeczną gościnnością Gospodarzy. Następnym razem z chęcią oglądnę raz jeszcze cudne cegły z inskrypcjami i wysłucham dokładnie historii zauroczenia Miejscem. Ale też chętnie wysłucham historii rodzinnej. Bo czasem wydaje mi się, że niektóre Miejsca z Historią mają moc przyciągania Ludzi z Historią. I Sercem do tejże.

🙂

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

a TUTAJ można przeczytać legendę o Zamku w Przezmarku.

P.S. niemal każdy Zamek piszę z dużej litery – raz, bo tak mi się podoba 😉 a dwa – z szacunku i sympatii dla Historii w Cegłach Zawartej)

Czekając na wiosnę…

Już niecałe 40 dni do wiosny, a tymczasem prognozy pogody zapowiadają nawrót chłodów. Toteż czekając na tę najpiękniejszą porę roku, wklejam trzy filmiki, jakie zrobiłam późną wiosną ( a może to już wczesne lato było) zeszłego roku.

Jakość samego filmików jest taka sobie, ale głównie dla ptasich śpiewów   nagrywałam 🙂

Filmik 1

Filmik 2

Filmik 3

 

 

Katedra w Kwidzynie – tajemnica krypt

Kwidzyńskie Centrum Kultury oddało nam do rąk świetną książkę pt. „Katedra w Kwidzynie – tajemnica krypt” pod redakcją Małgorzaty Grupy i  Tomasza Kozłowskiego.

Książka popełniona została przez znakomity zespół naukowców biorących udział w pracach, tak wykopaliskowych, jak i w późniejszym interdyscyplinarnym opracowywaniu materiałów pozyskanych z wykopalisk. I stanowi niejako uzupełnienie ciekawej konferencji, jaka miała miejsce w Kwidzynie, w grudniu 2008 r.

Wykopaliska zostały zapoczątkowane w roku 2006. A wszystko po to, by znaleźć pochówek Błogosławionej Doroty z Mątowów Wielkich (czasem słyszy się: Mątów Wielkich). To ważna postać dla średniowiecza. Wystarczy powiedzieć, że już Konrad von Jungingen był gorącym orędownikiem wyniesienia jej na ołtarze, a do jej grobu pielgrzymował przed bitwą pod Grunwaldem Władysław Jagiełło. Ważna także dla czasów współczesnych – jako wspólna patronka Niemców i Polaków.

Przy sposobności wykopalisk potwierdziły się zapiski J. U. Niemcewicza,  że podczas remontu, jaki przeprowadzono w wieku XIX kości porozrzucano, a część płyt zniszczono. Konkretnie użyto do zbudowania schodów. No, ale to akurat nie nowina, i często spotykany sposób traktowania starych płyt nagrobnych do dzisiaj…

Prace badawcze zapoczątkowane w roku 2006 dotyczyły nawy głównej, ale później skoncentrowały się w części prezbiterialnej. I tam właśnie natrafiono na kryptę z trzema męskimi pochówkami.

Wnikliwe badania szkieletów dały mnóstwo informacji. I to na temat nie tylko pożywienia, ale też na temat urazów, czy podatności na niektóre choroby . Tak więc na łamach publikacji dowiemy się, który z mistrzów nie miał zębów, który nie tolerował mleka, a który musiał z pewnością skarżyć się na bóle kręgosłupa.

Wiele też informacji uzyskano o sposobie ubioru. Czytając o około 30 rodzajach jedwabiu, jakiego próbki udało się pozyskać z krypty, można się zadumać nad tym, jak daleko Panowie Pruscy odeszli od ideału Reguły. („położyli się” w jedwabiach, a nie w płaszczach przewidzianych przez Regułę do pochówków).

Napisałam: Panowie Pruscy, bowiem z dużą dozą prawdopodobieństwa zespół naukowców określił tożsamość owych trzech szkieletów.

To trzej Wielcy Mistrzowie krzyżaccy – Werner von Orseln, Ludolf Koenig, Heinrich von Plauen. A więc potwierdza to i niejako sankcjonuje obecność malowideł (z pocz. XVI wieku) w górnej części prezbiterium.

Kiedy rekonstruowano płaszcze, w jakie mogli być odziani nasi domniemani trzej mistrzowie, narzekano na ubóstwo dzisiejszej oferty handlowej… Kolorystyka ubiorów średniowiecznych niejednego projektanta mody dzisiaj przyprawiłyby o zawał.

Ale nie na darmo mawia się, że średniowiecze to epoka kolorów.

Gdyby mogli – ludzie średniowiecza z pewnością pomalowaliby nawet Księżyc.

Nie sposób omówić tu całą publikację. Bowiem trzeba by ją zwyczajnie streścić. Układ artykułów pozwala na zapoznanie się z kolejnymi etapami prac, i ich specyfiką. To z kolei pozwala na czytanie książki zgodnie z własnym zainteresowaniem, czy aktualną potrzebą chwili.