Moja Praga

Byłam w Pradze. Ponownie.

To akurat nikogo nie powinno dziwić, bowiem można nie odwiedzić Paryża, ale Pragę trzeba. Dlaczego? Bo tak, i już 😉

Moja Praga tym razem była bez pośpiechu. I wreszcie z dobrym przewodnikiem. Z Dziewczyną zakochaną w swoim Mieście i umiejącą o nim opowiadać z przysłowiowym ogniem.

Kiedy się rozstałyśmy miałam dość czasu, żeby, niczym piesek spuszczony ze smyczy ruszyć przed siebie. Z przyjemnością zanurzyłam się w gwar i tłum (pamiętając jednakże, żeby kurczowo ściskać torbę w objęciach – wiadomo – złodzieje są wszędzie tam, gdzie turyści). Mapę miałam w torbie tak głęboko, że aby się do niej dokopać, musiałabym chyba przejść kurs archeologii. Więc poszłam na tzw. czuja. Oczywiście, głównym celem były Hradczany. Ale zanim tam dotarłam z drugiego końca miasta, „zahaczyłam” o niemal wszystkie kościoły. Wciąż nie lubię baroku, ale jak już gdzieś kiedyś na tym blogu pisałam, czasem trzeba lubić, choć na chwilę. Barok praski jest lekki, nieagresywny i pełen taktu. Już słyszę głosy fachowców, oburzających się na ten opis. Ale co tam…

Jednak moim ulubionym praskim kościołem jest Kościół Najświętszej Marii Panny przed Tynem. A portal północny, dzieło Petera Parlera, mogłabym fotografować nieustannie. No i oczywiście – skoro wreszcie miałam czas, „obniuchałam” ściany dokładnie i znalazłam dołki ogniowe. Na szczęście w Pradze niemal wszyscy są uśmiechnięci, więc mój uśmiech radości nikogo nie dziwił.

Po jakichś stu latach dotarłam wreszcie na Hradczany. Świadomość, że nie musiałam się nigdzie spieszyć, że najwyżej umrę po drodze z głodu, że mogę sobie przystanąć na zdjęcie, a nawet usiąść na krawężniku i gapić się na ludzi, sprawiła, że czułam się zupełnie jak na wakacjach. W głowie mi dźwięczał Smetana, ze swoją Wełtawą… Świeciło słońce, dokoła różnojęzyczny tłum popadał w ten sam dziecięcy zachwyt przed Złotą Bramą i żeberkiem Parlera. Było cudnie.

Na dodatek zaglądając w dostępne zaułki wzgórza zamkowego trafiłam na ślad ząbkowicki (śląski) – w postaci małego, niepozornego pomniczka Mistrza Benedykta Rejta nieopodal baszty prochowej…

No i – przecież wreszcie byłam w sali, słynnej z tzw. drugiej defenestracji praskiej. Sala jak sala… Niby nic takiego, ale wystarczy pomyśleć, do jakiego symbolu urosła wkrótce, i zupełnie inaczej zaczynamy się rozglądać po pomieszczeniu. Dlatego warto zwiedzanie Pragi połączyć ze zwiedzaniem Wrocławia (drugiego po Pradze miasta dynastii Luksemburgów, a poza tym ukochanego miasta cesarza Karola Luksemburga). I to nie wcale w związku z zainteresowaniem oknami, czyli tzw. defenestracją wrocławską, którą to wiążemy z wojnami husyckimi, a w związku z wojną trzydziestoletnią, będącą (znacznie upraszczając historię) niejako następstwem „zbiorowego wypadnięcia przez okno” na praskim zamku… A skoro Wrocław, to koniecznie Świdnica! Bo przecież to między innymi ten zachwycający Kościół z gliny, drewna i piasku, pełen Złotej Ciszy, stał się jednym z symboli pokoju westfalskiego.

I tak to, po niemal 8 godzinach zwiedzania Pragi, kiedy wreszcie usiadłam nad kufelkiem piwa – mimowolnie myślami wróciłam „do domu” 😉

Published in: on 1 października 2015 at 22:13  Dodaj komentarz  

Strzelno – na chwilę – po drodze

Nigdy nie byłam w Strzelnie.

Nie, nie tak. Powinno być: nigdy nie zatrzymywałam się w Strzelnie.

Ja tamtędy jedynie przejeżdżam. Tam i z powrotem. Na skrzyżowaniu, skręcam i jadę dalej, nie zatrzymując się w mieście mającym jedną z trzech na świecie sensacji architektonicznych (obok kościoła Św. Jakuba w Santiago di Compostela i weneckiej katedry Św. Marka).

Bo Strzelno słynie przede wszystkim z kolumn. Nie ma chyba nikogo w kraju, kto by nie słyszał o słynnych romańskich kolumnach strzelnieńskich. Ale, kiedy stanie się przed budynkiem kościoła skrywającego te cuda, ogarnia niezdecydowanie. No bo jak to: barokowy kościół, nie najcudniejszej urody (zwłaszcza dla tych, którzy nie przepadają za barokiem) ma być TYM miejscem?? Zaraz po sąsiedzku, po stronie północnej wznosi się następna sława tego miejsca – dostojna Rotunda Św. Prokopa. I to tam najpierw ucieka wzrok. Ale, zanim zajrzymy do Rotundy, warto poznać historię miejsca w sąsiednim Muzeum, i mimo wszystko wejść najpierw w barokowe mury. Bo to, co wita natychmiast po przekroczeniu progu, odbiera głos.

Kolumny! te słynne kolumny w całej okazałości.

TUTAJ moje impresje strzelnieńskie. Jakość zdjęć kiepska, ale robione były tzw. małpką. Niestety nie miałam ze sobą mojego dużego aparatu.

Ale Strzelno, mimo, że przede wszystkim kolumny i Rotunda, to jednak ma nieco więcej do zaoferowania. Przede wszystkim ciekawą architekturę, i tę wciąż wyczuwalną małomiasteczkową atmosferę, żywcem przeniesioną sprzed wojny.

Kiedy zaparkowałam tuż pod wzgórzem Św. Wojciecha (jakżeby inaczej 😉 ), zdawałam sobie sprawę, że wszystkie firanki w okolicznych oknach najpierw się uniosły, by po chwili opaść, dając osłonę obserwującym mnie – obcą, oczom. 😉

Sama nie wiem, czego oczekiwałam po tym miejscu. Czy tego, że owe słynne kolumny będą stały na dziedzińcu, czy też, że napotkam ogromną tablicę informacyjną o tych rewelacjach… Nic takiego. Weszłam na wzgórze i zastałam tam… kamienie. 4 duże granitowe głazy ze żłobieniami, porozmieszczane tu i ówdzie przed kościołem. Jedni dopatrują się w nich ingerencji diabła, co to niósł kamienie by zniszczyć kościół, ale zapiał pierwszy kur i jak to w legendach bywa – diabeł upuścił kamienie i uciekł… Inni zaś twierdzą, że kamienie mogły być ołtarzami ofiarnymi w czasach przedchrześcijańskich. Istnieje hipoteza, że obecne Wzgórze Św. Wojciecha, w owym czasie pełniło rolę ośrodka kultu przedchrześcijańskiego(*).

Oczywiście, kiedy założono tu klasztor norbertanek w wieku XII, trzeba było jakoś „oswoić” te głazy. No i wymyślono legendę o tym, jak to Św. Wojciech podróżował do Prusów (którzy to Prusowie wcale go nie oczekiwali), właśnie przez Strzelno. Według tej legendy, podczas burzy wóz konny, którym podróżował, najechał na kamień. Ale oczywiście podróżującemu nic się nie stało, bo kamień nagle zmiękł, i kolasa przejechała przezeń jak przez masło 😉 śladami tego wydarzenia mają być rowkowe wgłębienie i jakoby ślady kopyt końskich. 😀

Jakkolwiek by nie było, kamienie robią wrażenie. I całe wzgórze, mimo aż dwóch świątyń, wciąż tchnie atmosferą sprzed chrystianizacji.

Szperając w informacjach o Strzelnie, natknęłam się na informację, iż z miejscowością wiąże się Piotra Włodkowica, czy jak kto woli Własta. To właśnie on jakoby przeniósł klasztor norbertanek z Halina (Chalina, Chalna), nieopodal Izbicy Kujawskiej, do Strzelna. Polecam ciekawą lekturę z roku 1896r „Przyczynek do wyjaśnienia pierwotnych dziejów klasztoru norbertanek w Strzelnie” księdza Jana Łukowskiego.

O ile jednak z Włastem spotykamy się przy różnych okazjach i to w różnych miejscach w Polsce, to już zupełnym zaskoczeniem dla mnie była informacja, że ze Strzelna pochodził pierwszy amerykański laureat nagrody Nobla (fizyka, rok 1907 – konstrukcja interferometru). Nazywał się ów urodzony strzelnianin Albert Abraham Michelson.

Ciekawa postać, i ciekawy życiorys. A do tego polscy widzowie  powinni go pamiętać, bo w jednym z odcinków popularnego niegdyś westernowego, przelukrowanego tasiemca, pt. Bonanza (sezon 3, Look to the Stars) pojawiła się postać Michelsona, granego przez Douglasa Lamberta. Jeśli ktoś będzie miał cierpliwość, może sobie ten odcinek obejrzeć gdzieś tam w odmętach sieci. Dla tych, którzy nie mają cierpliwości, streszczenie epizodu: otóż Ben Cartwright pomaga Michelsonowi dostać się do US Naval Academy. Wątek znalazł się w filmie głównie po to, by przypomnieć Amerykanem historię młodego przecież kraju. Znamienne są słowa na końcu odcinka sławiące geniusz Alberta Abrahama Michelsona, który jako pierwszy w historii Amerykanin otrzymał nagrodę Nobla. Zdarzenie umieszczono w Ranczo Ponderosa, bowiem znajdowało się ono w pobliżu Virginia City, gdzie mieszkał Michelson.

Szalenie ciekawa jestem teraz reakcji moich amerykańskich grup, kiedy będziemy przez Strzelno przejeżdżali… 😉

(*Celowo unikam określenia „pogańskiego”. Bowiem to chrystianizacja ukuła to miano, odbierając jakiejkolwiek formie wierzeń statusu religii. A więc bez zagłębiania się czy i co i dla kogo jest jedyną prawdziwą religią, przypomnijmy przy sposobności, że dziś zupełnie błędnie używa się określenia „zbór” dla kościołów (np. luterańskich)… A przypominam, że zbór – to zbiorowisko ludzi. A więc zbór (każdy) modli się w kościele. 😉

Czas szkoleń – czas na Kwidzyn

Jako, że od szkolenia gotyckiego w Warszawie minęło nieco czasu, moja noga po wypadku w muzeum goi się, więc od jakiegoś czasu zaczęło nas znowu nosić… Nas – czyli Gdańsko-Gdyński Desant. Po różnych bliższych szkoleniach, które jakoś mi się udało zorganizować (jak to rewelacyjne w Zespole Przedbramia), zatęskniliśmy za… Kwidzynem.

Miasto lubię, i kiedyś naprawdę często tam jeździłam przy różnych okazjach. A to z grupami, a to po prostu tak, dla siebie – na wagary. Od jakiegoś czasu  jednak żadna z grup nie ma Kwidzyna w planach. Ale też niestety ostatnio nieczęsto jeżdżę z polskimi grupami, a zagraniczne w ogóle nie mają tego w programach.

A jako, że wiedza nie powtarzana – zanika, postanowiliśmy ją odświeżyć. No i pojechaliśmy… Oczywiście przez nowy most na Wiśle. Długo oczekiwany, a oprotestowywany latami przez pseudo „zielonych” – wreszcie powstał. Bodaj najgłupszym argumentem przeciw powstaniu mostu był ten, iż minogi pozabijają się o pylony mostu. Pozostaje pogratulować wiedzy i „rozsądku” owym biologom (?). Na szczęście mądrzy ludzie jeszcze u nas całkowicie nie wyginęli, toteż most jest! I cieszy, a nadto znacznie skraca drogę, łącząc obie strony rzeki. I na dodatek jest piękny. Jechało nam się świetnie, widoki przednie, i gdyby tylko słońce zechciało było wyjrzeć choć na chwilkę, to zdjęcia wyszłyby naprawdę ładne. Zajechaliśmy nawet do Marezy, a potem do Korzeniewa, tutaj smętnie rozważając nad losem miejsc zaniedbanych i wciąż niechcianych 😦 a także nad wszechobecną niegospodarnością…

I mimo szaroburego dnia – zdjęcia i tak porobiłam, jak zwykle seriami i w sumie wyszło tego ponad 1000. Po skasowaniu nieostrych, zostało około 700.

A więc miłego oglądania TUTAJ i TUTAJ – bo weszliśmy zobaczyć więźbę dachową,(nawet my z Ewą z naszym lękiem wysokości) jako, że przecież nieczęsto ma się taką okazję :). Warto też POSŁUCHAĆ brzmienia katedralnego… i zaglądnąć także TUTAJ – bo Mareza i Korzeniewo są może i nie po drodze, ale warte zobaczenia.

Published in: on 7 marca 2014 at 12:21  Dodaj komentarz  

Gotyku trochę – Warszawskie Muzeum Narodowe

Wobec praktycznej likwidacji galerii sztuki gotyckiej w gdańskim Muzeum Narodowym, i coraz gorszemu poziomowi, jaki owo muzeum prezentuje, chcąc zobaczyć ciekawe ekspozycje, należy z Gdańska wyjechać… Toteż z radością i zazdrością (!) przeczytaliśmy o nowej aranżacji galerii sztuki średniowiecznej w Warszawskim odpowiedniku gdańskiej uśpionej placówki.

Skrzyknęliśmy się więc ponownie, Ewa tradycyjnie zajęła się stroną praktyczną szkolenia i 12 lutego o 12:30 karnie podążyliśmy za Panią Karoliną, która swoją narracją zachwyciła nas już przy Jagellonice.

Nie będę się rozwodziła nad dziełami sztuki, jakie i czy powinny wrócić do Gdańska, czy Wrocławia, bo to szeroki temat. Zresztą, biorąc pod uwagę fatalną passę gdańskiej tzw. narodowej placówki muzealnej – lepiej żeby te dzieła siedziały spokojnie w stolicy. Bo tam przynajmniej można cieszyć oczy piękną ekspozycją.

Spędziliśmy na wystawie niemal 3 godziny, słuchając świetnej narracji pani Karoliny i dostając zbiorowego zeza rozbieżnego, starając się patrzeć we wszystkich kierunkach na raz i zauważać wszystkie detale. Te parę godzin, to stanowczo zbyt mało, by „napaść” oczy pięknem średniowiecznego artyzmu. Ja na szczęście będę z grupą tam już w kwietniu, więc na pewno tam zajdę, by ponownie zanurzyć się w bogactwo barw i form.

TUTAJ nieco zdjęć, jakie mi się udało zrobić, na poły słuchając ciekawego szkolenia, a na poły fotografując zawzięcie.

Teraz – pozostaje mi wrócić do Muzeum Narodowego – przy najbliższej okazji po to, by spokojnie obejrzeć resztę tego, co Muzeum ma do pokazania.

A więc do następnego razu 🙂

Published in: on 13 lutego 2014 at 12:09  Comments (1)  

Wyprawa do Ziemi Chełmińskiej

Cały dzień wolny 🙂

A to u nas znaczy, że poranna pobudka i wypad w trasę. Z aparatem koniecznie!

TUTAJ i TUTAJ a także TUTAJ i TUTAJ zdjęcia z wyprawy…

Tym razem zawiało nas do Grudziądza, Radzynia Chełmińskiego i Pokrzywna, zahaczając po drodze o Okonin (niestety kościół był zamknięty, a na plebanii nie było żywego ducha, obszczekały mnie tylko psy, kiedy zadzwoniłam do drzwi).

Autostrada znacznie skróciła czas dojazdu, i po godzinie byliśmy już za Wisłą, na światłach w Grudziądzu. Zanim jednak skręciliśmy do centrum – pojechaliśmy za miasto – 19 kilometrów na płd wschód – trasą 534 do Radzynia Chełmińskiego. Zawsze chciałam zobaczyć słynne ruiny tamtejszego zamku… No i zobaczyłam… moje największe rozczarowanie ostatnich czasów. No, przyznać należy, że wiele z tego rozczarowanie zawdzięczam Szwedom, którzy w roku 1628 znacznie przyczynili się do dzisiejszego wyglądu zamku. Moje rozczarowanie jednak wynikało bardziej z jego usytuowania. Na wszystkich zdjęciach widać monumentalną ruinę, pośród pól. A tymczasem – zamek usytuowany jest na wjeździe do miasta. Późnozimowe roztopy nie sprzyjały „obwąchaniu” wszystkich cegieł, i obmacaniu murów. Więc trzeba tam wrócić, w bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody. Natomiast koniecznie muszę wrócić do Radzynia – do kościoła Św. Anny, który niestety, tak jak okoniński, również był zamknięty, co akurat nie dziwi, zważywszy ilość kradzieży dzieł sztuki. Toteż trzeba tam będzie koniecznie wrócić, najlepiej w którąś sobotę. Wtedy bowiem odbywa się cotygodniowe wietrzenie i sprzątanie kościołów i łatwiej jest zwiedzić wnętrza, bo są otwarte.

Zamek w Pokrzywnie – a raczej to co z niego zostało, wygląda na skazane na zagładę… Na „ogryzku” bramy wjazdowej do całego założenia, ktoś (nie był to jednak Heinrich von Plauen, który tu spędził czas jakiś) przybił byle jaką tabliczkę, że teren jest prywatny. A więc – jak to zwykle w Polsce bywa, można się spodziewać, że po odczekaniu aż resztki murów runą, teren zostanie splantowany i powstanie albo osiedle, albo market, albo po prostu pozostanie smętnym wspomnieniem po krzyżackiej wielkości i świetnej organizacji państwowej…

Grudziądz od zawsze był w mojej rodzinie ważny, bo przecież to tutaj dwóch z moich pra-wujków służyło w kawalerii. I to tutaj, jeden chcąc się żenić, musiał przedstawić świadectwo naprawdę dobrego pochodzenia panny. Inna sprawa, że w domu panny posunięto się jeszcze dalej, bowiem wynajęto detektywa, który miał sprawdzić nieposzlakowane pochodzenie i prowadzenie się młodego oficera. Oboje widać zdali egzamin – bo rozłączyła ich dopiero czerwonoarmijna zawierucha. Tak więc – Grudziądz ma w moim sercu ciepły kąt. Wychowana na żurawiejkach zawsze chciałam do Grudziądza pojechać. I pojechałam. Po raz pierwszy – parę lat temu – objeżdżając Ziemię Chełmińską. Klimek jeszcze wtedy stanowił porozrzucane gruzowisko, z walającymi się nawet na alejkach cegłami. Wielkimi, gotyckimi palcówkami. Jako, że czas był wtedy jesienny, bury i deszczowy, Grudziądz wydał mi się smutny. Smutny zaniedbanymi domami, urywającymi się niemal balkonami, brudnymi ulicami. Objawił mi się jako miasto głęboko zaniedbane, niekochane. Zamieszkane, ale nie zawłaszczone… I nie pomogła widać tradycja ułańska, ani też szesnastowieczna wizyta Doktora Kopernika, kiedy tu prezentował swój traktat o monecie… Że nie wspomnę o czasach krzyżackich. Nie pomogła też świadomość obecności w tym mieście Wiktora Kulerskiego. Nic nie pomogło. Miasto zamilkło, chowając bogatą przeszłość za zaniedbanymi fasadami kamienic. Drugi raz zaglądnęłam do Grudziądza podczas tradycyjnego objazdu szkoleniowego, jakie organizujemy sobie w naszym wąskim gronie (M.H., A.S, E.H. D.L. i ja). Tym razem było wprawdzie znowu jesiennie, ale słonecznie i spichrze nad Wisłą czerwieniły się w słońcu, z ratusza zaś dochodził dźwięk hejnału. Klimek wprawdzie był wciąż w ruinie, ale już nie rozwłóczonej; widać było, że coś zaczyna się tam dziać… Jakieś prace porządkowe akurat prowadzono, i cegły już nie poniewierały się po okolicy. W Sali Ślubów obecnego Urzędu Stanu Cywilnego musiał odbywać się akurat ślub, bowiem przepiękne witraże sprzed niemal 100 lat  jaśniały kolorami, podświetlone wszystkimi światłami w pomieszczeniu. Miasto jednak wciąż sprawiało wrażenie zaniedbanego, niekochanego… Trzeci raz pojechałam na szkolenie PTTK-owskie, więc nie miałam wiele  czasu dla Grudziądza. Ale kiedy nas wypuścili na wycieczkę, skrzętnie porobiłam zdjęcia – jak zwykle tych samych miejsc, ale może z nieco innego ujęcia. Nadto dane mi było uczestniczyć w zwiedzaniu Twierdzy. Ten dzień więc dał mi do myślenia. Gdzie mieszkali ci moi pra… Jakie było ich życie codzienne, jak częstymi gośćmi byli w dzisiejszej Białej Karczmie w Michalu, czy jeździli do domu,  jak przeżyli 1 września, i gdzie zostali zakopani (bo przecież nie pochowani) po egzekucji przez Czerwonoarmiejców, i takie tam, typowe rodzinne sentymentalne dywagacje… Tym razem świeciło słońce, i Grudziądz przemówił (przynajmniej do mnie). Potem byłam jeszcze w Grudziądzu parę razy – przejazdem, i przy sposobności poszukiwań domu pewnym wspaniałym ludziom z mojej grupy mennonickiej. Dom znaleźliśmy, a nawet sąsiada, który pamiętał niemal wszystko. Grudziądz wciąż czekał na rewitalizację, ale niektóre domy już straciły brud i obtłuczone narożniki były wypełnione. Miasto sprawiało wrażenie nieco mniej burego, ba zachwyciło, po długim niewidzeniu. 😉

Dzisiaj część miasta zastałam rozkopaną – przy Pałacu Opatek, trwa remont torowiska tramwajowego. Rynek jaśnieje odnowionymi kamienicami (dalej już się nie zapędzałam, żeby nie psuć sobie nastroju). Na Klimku wrze robota, widać, że Społeczny Komitet Odbudowy działa… Grudziądz wciąż jest nie całkiem obłaskawiony, bo na obłaskawienie miejsca potrzeba gwałtownego spadku bezrobocia, nadziei i europejskich zarobków. Ale widać, że coś się ruszyło… Oby szło ku lepszemu, bo Grudziądz zdecydowanie na to zasłużył. Oczywiście – jak zwykle, ze złośliwą satysfakcją znowu zrobiłam zdjęcie tablicy mówiącej o „mściwym toporze krzyżackim” w Rynku, zastanawiając się, jak długo jeszcze kolejne pokolenia karmione będą papką sienkiewiczowskiej propagandy. 😉

Zjedliśmy pierogi w jednej z pierogarni, a właściwie „francuskiej” naleśnikarni, smętnie konstatując, że tam to nas już nie zobaczą (pierogi zdecydowanie nie zasługiwały na miano pierogów, a tzw. shake przypominał ów napój jedynie z nazwy) – i wróciliśmy do domu z mnóstwem zdjęć i postanowieniem powrotu do Radzynia i Okonina na wiosnę. Dzień był piękny, prawie wiosenny, i tylko kra na Wiśle przypominała o porze roku.

W biegu – moja Lubeka

Zawsze chciałam odwiedzić Lubekę, to znaczy jej Stare Miasto. W końcu przecież ma dla Gdańska znaczenie historyczne i to nie byle jakie.

No i poleciałyśmy sobie – D.L. i ja.

Wysiadłyśmy z samolotu o 17:30, pośrodku Nigdzie, a jako że to przecież styczeń, ciemności panowały już całkiem wieczorne. Atmosfera zapomnienia, niczym na końcu świata, jacyś pasażerowie śpieszący na transport do Hamburga, bo to przecież niemal rzut przysłowiowym beretem, i zero informacji, skąd odjeżdża autobus nr 6 do centrum Lubeki. Pani w informacji lotniskowej bardzo łamaną angielszczyzną wytłumaczyła mi w końcu gdzie jest przystanek. W tzw. międzyczasie rzeczona szóstka zwiała nam sprzed nosów, i na następną musiałyśmy poczekać pół godziny. 🙂

I tak zaczęła się nasza wizyta w Hanzeatyckim Mieście Lubece.

Dojechałyśmy do hotelu, z zupełnie innej strony niż zakładałyśmy – i kiedy nagle za oknami autobusu pojawiła się Brama Holsztyńska naprawdę zwątpiłyśmy w nasz zmysł orientacji. Bety-graty zostawiłyśmy w hotelu, i poszłyśmy do miasta. Na rekonesans, ustalić marszrutę na następny dzień. Zaczęłyśmy od Katedry, a skończyłyśmy na Bramie Zamkowej. Zeszłyśmy Stare Miasto wzdłuż i wszerz. I zabrało nam to 4 godziny. Przewodnicy mają to do siebie, że łażą. Łażą. Łażą…

Rano zaspałyśmy, bo żadna z nas nie nastawiła budzika. Ruszyłyśmy więc natychmiast po szybkim śniadaniu i plan zwiedzania wykonałyśmy.

A plan obejmował: przede wszystkim Katedrę – a tam absolutnie doskonały Krzyż Tryumfalny, którego autorem jest Bernt Notke (ten od słynnej Grupy Św. Jerzego w sztokholmskim Św. Mikołaju). Następny w kolejności był Kościół Mariacki, choćby po to by pogłaskać mysz na obramieniu XVI-wiecznej wspaniałej Ostatniej Wieczerzy Brabendera, a potem rewelacyjny Szpital Św. Ducha (wewnątrz nakręciłam krótki filmik, który TUTAJ). Wstąpiłyśmy też do Ratusza, gdzie „załapałyśmy” się na sympatyczne zwiedzanie z przewodnikiem (strażnikiem ratuszowym)… Dużo czasu spędziłyśmy też u Św. Jakuba. Wjechałyśmy na wieżę świętopiotrową, ale silny wiatr mało nam głów nie urwał. Następne było muzeum Św. Anny. Niestety nie wolno tam robić zdjęć… Ale TUTAJ widzę, że komuś się udało, więc można obejrzeć parę migawek. Dla tych, którzy się tam wybierają – informacja, że na szczęście przed ołtarzem Memlinga można usiąść. 🙂 W ogóle Św. Anna, to muzeum na parę godzin. Zbiory rewelacyjne! Za to Dom Buddenbrooków nas rozczarował i to bardzo! Chyba powinni przyjechać do Gdańska by nauczyć się w Domu Uphagena, JAK można pięknie zrekonstruować wnętrze mieszczańskie. Kto oglądał film Buddenbrookowie z 2008 roku, niech nacieszy oko wnętrzami, bo już ich nie ma. Samo muzeum też … takie sobie. Dom Gunthera Grassa opuściłyśmy, wychodząc z założenia, że on i tak jest gdański, a nie lubecki (nie lubię jego twórczości, więc z czystym sercem odpuściłam), zaś koło Domu Gdańskiego tylko przeszłyśmy. Ale za to weszłyśmy do budynku Gildii Żeglarzy (czy, jak kto woli Szyprów), w którym mieści się restauracja, jeszcze przed otwarciem, tak by zrobić zdjęcia wnętrza. Warto! No i oczywiście zwiedziłyśmy bardzo zaaranżowaną ekspozycję w Bramie Holsztyńskiej. Nie ma szału, ale opisy ciekawe i pewnie dla kogoś, kto nie ma pojęcia o Hanzie może być ciekawe. Nam spodobała się makieta dawnej Lubeki. Zacnie wykonana…

A skoro o zdjęciach mowa, to TUTAJ zdjęcia a TUTAJ w wersji składanki na youtube.

Nie wspomniałam nic o słynnych lubeckich marcepanach. Otóż, nie są to żadne rewelacje. Jadałam smaczniejsze. Ale – to moja subiektywna opinia, bo wiadomo, że nie lubię słodyczy. Ale że marcepany akurat lubię, toteż byłam bardzo zawiedziona wizytą w Cafe Niederegger. Natomiast zdecydowanie nie polecam pączków w owej słynnej marcepanowej „centrali” – mają się nijak do słynnych pączków w Gdyni. 😉

Parę informacji praktycznych:

Otóż w Lubece nie jest drogo, czego czasem obawiają się Podróżujący. Hotel najlepiej rezerwować przez booking.com. Bilet autobusowy (owa szóstka) kosztuje 3 Euro – kupowany u kierowcy.

Cena kawy zaczyna się już od 1,5 Euro, zaś najeść się można już za 4 Euro. Myśmy akurat przysiadły na chwilę w Campus Suite (duża bagietka, na życzenie przygotowana na ciepło, do tego herbata w pokaźnym kubeczku).

Wstępy do kościołów i muzeów wahają się od 3 do 6 Euro. * Kościół Mariacki – 3 Euro (nie wydają paragonu 😉 ), * Ratusz – 4 Euro (oprowadzanie o 11:00, 12:00, i 13:00, po niemiecku, ale można wypożyczyć anglojęzyczne opracowanie), * Muzeum Św. Anny to kwota 6 Euro. * Brama Holsztyńska 4 Euro, * wieża u Św. Piotra 3 Euro (wyłącznie winda). Szpital Św. Ducha jest bezpłatny, tak jak i kościół Św. Jakuba. Niestety nie pamiętam ile zapłaciłam za Katedrę.

W każdym muzeum w Lubece warto zapytać o bilet na dwa muzea. Wtedy za drugie płaci się pół ceny. Niestety o to trzeba samemu zapytać, bo nikt tego nie zaproponuje. Warto wstąpić do Welcome Center, nieopodal Bramy Holsztyńskiej, by dowiedzieć się wszystkiego. Ale tutaj – może przez to, że to nie sezon, musiałam dość długo czekać na to, by ktokolwiek się pojawił za kontuarem. Ale jak już się doczekałam, informację otrzymałam rzeczową.

Lubeka spełniła moje oczekiwania, nie zachwyciła jakoś nadzwyczajnie, ale spodobała mi się. Znalazłam nawet ślady paluchów na cegłach w Bramie Holsztyńskiej 😉 wiem też, skąd czerpały inspiracje autorki lwów w gdańskiej Fontannie Czterech Kwartałów (są niemal kopiami lwów lubeckich sprzed właśnie Bramy Holsztyńskiej).

Jednak , gdyby mnie ktoś zapytał czy tam chcę wrócić, to odpowiedź brzmi – nie. Jedyne miasto, do którego chcę i muszę wrócić, to Stockholm 🙂

Moja Szwecja – 5 wspaniałych dni

Właśnie nadszedł czas porządków w archiwum zdjęciowym. Czas wykasować część zdjęć, zwłaszcza tych nieostrych czy podwójnych. Zabrałam się za tę trudną pracę sceptycznie, bo przywiązana jestem do moich zdjęć – nawet jeśli są kiepskiej jakości… Ale szło mi nawet całkiem nieźle, dopóki nie trafiłam na plik pod tytułem „Moja Szwecja – 5 cudownych dni”…

No i od razu uszedł ze mnie cały zapał do robienia porządków. A w duszy nagle zrobiło mi się radośniej na wspomnienie wspaniałych chwil spędzonych z Dzieckiem Starszym i jego Przyjaciółmi. Nawet wspomnienie mojego pichcenia Dzieckom wywołało uśmiech w myślach. A zwłaszcza jak sobie przypomniałam moje starania by wytłumaczyć pannie sprzedającej, jakie mięso chcę kupić na gulasz. Jak się potem okazało, dziewczyna była… Polką. 🙂 I znacznie lepiej ode mnie znała się na kupnie mięsa na gulasz, myślę, że i na gotowaniu także. 😀

Ale od pieca: otóż jakieś 7 a może i 8 lat temu, Dziecko moje Starsze zafundowało mi podróż do Stockholmu. Wspominam tę podróż z uśmiechem. I sentymentem.

Jeszcze wtedy nie było połączenia lotniczego i trzeba było płynąć promem. No i popłynęłam. Obładowana polskimi wiktuałami (no bo jak może polska mamuśka  jechać do Dzieci BEZ polskich kiełbas, chleba i bez polskiego piwa?) wsiadłam na prom, i nazajutrz przed południem wpadłam w ramiona Dziecka Starszego.

Mieszkał u Przyjaciół. A jako, że wszyscy pracowali do późnego popołudnia, dostałam klucz od domu na szyję i bilet 5-dniowy na środki komunikacji miejskiej. No i aparat mi Dziecko pożyczyło, żebym mogła uwiecznić miejsca zwiedzane. Już wtedy byłam przewodnikiem i akurat przeżywałam szał zainteresowania historią kontaktów polsko-szwedzkich, i już wtedy zaczynała mnie opanowywać pasja fotografowania. Ale wtedy nie przypuszczałam jeszcze, że aż tak można wsiąknąć w pasję.

Niestety jakość niektórych zdjęć, jakie TUTAJ zamieszczam – nie jest rewelacyjna, ale też nie umiałam jeszcze obsługiwać tego „ustrojstwa”…

No a potem to „ustrojstwo” odmówiło współpracy w Muzeum Vasa. Tam też po raz pierwszy uwierzyłam, że można się popłakać ze złości! Nie przeklinam, a przynajmniej nie na głos, ale tam i wtedy – miałam na to wielką ochotę! Nie mam więc zdjęć okrętu budowanego na pohybel Rzeczypospolitej. 😉

Nie mam zdjęć z Pałacu jako, że na to nie pozwolono. Ale też nie kupiłam w sklepiku żadnego albumu z fotografiami… Kiedy stałam przy kasie, i pokazywałam po kolei wszystkie moje uprawnienia przewodnickie (jak każdy przewodnik, tak i ja miałam nadzieję na przynajmniej ulgowe wejście) – zupełnie nie zrobiła na nikim wrażenia licencja na Trójmiasto. Ale za to certyfikat na przewodnictwo po Zamku w Malborku wywołał tzw. szum w tłumie… No i jako przewodnik po Muzeum Zamkowym dostałam darmowy bilet, a także swojego przewodnika. Pani była świetna, dowcipna i z iście boską cierpliwością odpowiadała na miliardy moich pytań. Raz tylko nie zdzierżyła. Kiedy przy plakiecie bursztynowej z wizerunkiem tak nie lubianego przeze mnie Zygmunta III Wazy ujrzałam podpis „prezent od polskiego króla”, zapytałam niewinnie, czy to z czasów przed czy po Kircholmie – pani zrobiła minę karpia i odparła, żebym nie była drobiazgowa. Nie byłam przecież… Nie byłam drobiazgowa także w skarbcu, ale też po prostu mnie zatkało na widok odciśniętej obutej stopy w ceglanej posadzce… I to zanim zobaczyłam precjoza na wystawie. Zresztą precjozów nie pamiętam, ale do odciśniętej w cegle stopy trafię z zamkniętymi oczami.

No więc nie mam zdjęć – tak z Vasy jak i z Pałacu.

Ale za to mam migawki z miasta. Stockholm jest zwyczajnie piękny. Tak po prostu piękny. I niezmiernie ciekawy!

I koniecznie muszę tam wrócić. Mam parę miejsc, których nie skończyłam fotografować, i na dodatek takie, w których nie byłam (jak choćby w Kościele na Riddarholmen). Jednym z miejsc, które muszę dokończyć fotografować jest rynek na starym mieście. To tutaj przecież miała miejsce słynna Sztokholmska Krwawa Łaźnia, w której zagrożona była również i Krystyna Gyllenstierna (jej brzydka rzeźba stoi na dziedzińcu pałacowym), prawnuczka Karla Knutssona Bonde. Karl związany był z Gdańskiem przez jakiś czas, podczas Wojny Trzynastoletniej. Innym z miejsc, których nie dokończyłam fotografować, jest Kościół Św. Mikołaja. I nawet nie mam tu na myśli zachwycającej rzeźby Św. Jerzego, której twórcą był Bernt Notke (jeden z najlepszych rzeźbiarzy hanzeatyckich), ani ołtarza ze srebra i hebanu (!). Mam na myśli grobowiec rodziny gubernatora Rygi. Jest olśniewający i wciąż miałam nadzieję, że jednak uda mi się go sfotografować z góry… Właziłam na poskładane obok krzesła, ale niestety, mimo, że nie jestem wzrostu siedzącego psa, nie udało mi się. Po prostu muszę tam jechać raz jeszcze i już! W czasie tego mojego pobytu w tym cudnym mieście, wracałam do kościoła średnio po dwa razy dziennie 😉 i za każdym razem usiłowałam dowiedzieć się czegoś bliższego o postaciach uwiecznionych na grobowcu. Kiedy tak wracałam – aby zrobić więcej zdjęć, niemal do rozpaczy przywiodłam obsługę kościoła, zadając im chyba zbyt merytoryczne pytania. Miałam nawet takie wrażenie, że wprost się przede mną chowali, widząc mnie po raz kolejny. 😀

Jakoś zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia jacht Bogatego Biedactwa (czyli Barbary Hutton),  ale za to Pałac Wrangla (nie Wranglera, jak to napisano w Wikipedii 😀 ) spowodował odblokowanie wiadomości o wojnach szwedzkich. Postać Birgera jarla jeszcze mi się gdzieś kołacze po głowie, w końcu tytuł earl pochodzi od tego wyrazu… Znacznie więcej czasu powinnam była poświęcić tej postaci!

Spacerując z aparatem po uliczkach Starego Miasta, co i rusz przysiadałam na jakąś kawę, czy herbatę. Niedaleko Pałacu, idąc na spotkanie z Dziećmi, zdążyłam spałaszować przepyszne ciastko jagodowe z bitą śmietaną (mimo, że to nie był mój ukochany kotlet schabowy)… Właściciele kafejki wyposażyli mnie nawet w plan miasta z naniesionymi miejscami, jakie powinnam zobaczyć i koniecznie sfotografować. Trafiłam w ten sposób na placyk pośród domów, z drzewem pośrodku. Kiedy usiadłam na ławce, z któregoś z domów doszły  mnie dźwięki gry na pianinie. I śpiew. Ładny damski głos nucił Bolero Ravela. Kiedy muzyka ucichła, w liściach drzewa na placyku swój koncert dały wróble. Dokoła pachniało obiadem, i gdzieś tam słychać było dźwięk sztućców. Obok mnie przysiedli jacyś turyści i tak razem słuchaliśmy tych odgłosów w zaułku wielkiego miasta. Było błogo i ciepło. Bo nie napisałam, że popłynęłam do Szwecji w październiku. Oczywiście z wizją niemal białych niedźwiedzi na ulicach i śniegów po pas. A tymczasem jesień była wtedy wyjątkowo piękna i ciepła. Ciepła na tyle, że ja – naczelny zmarźluch – musiałam zdjąć kurtkę.

Chciałabym trafić na ten placyk raz jeszcze i sprawdzić, czy pianino wciąż słychać, i czy wróble wciąż rozrabiają w liściach rosnącego tam drzewa. No i teraz już wiem, co chce zobaczyć, i co zwiedzić. Vasę sobie już pewnie daruję, ale Pałac muszę koniecznie zwiedzić raz jeszcze. I tym razem już bez pytań o Kircholm.  Koniecznie muszę zwiedzić tak muzeum miejskie, jak i historyczne, zresztą całą listę MUST SEE już mam. No i muszę w końcu zrobić porządne zdjęcia tego gubernatora Rygi w Św. Mikołaju…

Ale na pewno następnym razem nie pojadę w wysokich obcasach. I to na pewno znacznie ułatwi mi zwiedzanie…

Tak więc – pożytek z porządków w fotograficznych archiwach jest duży, bo można wrócić z sentymentem do chwil serdecznych… (nie muszę chyba dodawać, że porządki leżą i kwiczą – do następnego razu).

🙂

Rzemiennym dyszlem – kawałek Chełmna z czekoladą i Torunia z pierogami…

Wolne…

To słowo nauczyłam się smakować niczym najlepszą delicję. Tym bardziej, że jak mi się coś zdaje, mój sezon skończy się dopiero w styczniu.

No więc… wolne mieliśmy akurat w tym samym dniu i w niemal tym samym składzie. Ruszyliśmy rano. To znaczy – dobrze po 9:00 zdecydowaliśmy się ruszyć. Celem był Toruń, a po drodze Chełmno. Niestety – jako, że dni są bardzo krótkie (dzięki idiotycznej zmianie czasu na zimowy, która nic nie daje, poza właśnie wcześniejszym zmrokiem), a na dodatek – że zrezygnowaliśmy z jazdy autostradą – w Chełmnie weszliśmy tylko do Fary. Argumentem był brak czasu po drodze do Torunia. Bo przecież to Toruń był naszym celem…

Ale, to wcale nie znaczy, że odmówiliśmy sobie ciastka czekoladowego i szarlotki w Vanilla Cafe (mieszczącą się nad kwiaciarnią Jarzębina). Na to nam jakoś nie zabrakło czasu. 😉  Ale też Chełmno to miejsce na cały dzień. No bo jak tu spokojnie przejść obok detali na budynkach, które – choć wciąż czekają na lepsze czasy – mają swój urok. Jak tu nie „zapaść” się w kojącą ciszę kościołów, czy nie przespacerować się ulicami, wciąż tęskniącymi do starych dobrych czasów rentiersko-urzędniczych plotek u progu domów. Toteż, do Chełmna wrócimy wiosną, kiedy to nie będzie wiatru wciskającego się przejmującym zimnem pod kurtkę, i mżawki skutecznie zniechęcającej do aktywności fotograficznej.

Tak więc – obiecując sobie dłuższą wiosenną wizytę, ruszyliśmy do Torunia.

A tam… No cóż, jak zwykle – nieśpiesznie, i właściwie bez celu. No bo tak trudno zdecydować się na czym zawiesić oko najpierw. Czy na Krzywej Wieży, czy na Świętych Janach, a może na Jakubie, skąpanym w purpurowym zachodzie słońca, czy też może raczej na Ratuszu. Jak zwykle – skończyło się na Mariackim. No i na spacerze w zapadającym zmroku. Jako, że Toruń to także doskonałe pierogi, nie obeszło się bez wizyty w Leniwej przy Ślusarskiej. Niezmiennie pyszne. Tym razem rzuciliśmy się na te z fetą i szpinakiem i na mięso ze szpinakiem. No i mniam!

Tak z rękę na sercu mogę powiedzieć, że ta włóczęga była absolutnie bez celu i jakiegokolwiek programu. Ot, tak. Po prostu, dla samego bycia tam. A dlatego, że w Toruniu bywamy często i nie musimy czegoś konkretnego dotknąć, zobaczyć, zachwycić się czymś, by wiedzieć, że oto jesteśmy w Miejscu Wyjątkowym.

Upolowałam parę widoczków zacnych tak w Chełmnie, jak i w Toruniu.

Niestety OCZYWIŚCIE zapomniałam statywu. Przepraszam za niektóre rozmazane fotki…

🙂

Na skróty – migawki z Polski

Sezon wciąż trwa. Na szczęście jednak teraz nieco zwolnił. Nie narzekam, ale w takim pędzie i to już od marca nie da się żyć. Zwłaszcza, że stosy nieuporządkowanych książek rosną. Robią się z tego Okopy Św. Trójcy niemal. Zdjęcia nieposegregowane, zapychają dysk w komputerze. Notatki piętrzą się na biurku, które bardziej przypomina skład makulatury niż biurko.

No i wreszcie – zachorowałam. Dopadło mnie i musiałam odleżeć swoje. I odkryłam, że to nie jest wcale takie straszne (jak już doszłam do siebie), bo jest czas na segregację notatek, na przeglądnięcie zdjęć… Na zmontowanie migawek z Polski. W ten sposób zmontowałam część pierwszą migawek. A więc leci – niestety na razie tylko wrzesień i październik, ale dobre i to 🙂

A więc proszszszsz, oto zbieranina z września i października 

Published in: on 30 października 2013 at 20:41  Dodaj komentarz  

W biegu – sezonowe usprawiedliwienie z Olsztynem w tle

Bardzo wszystkich Szanownych i Drogich Czytaczy przepraszam za milczenie !

Sezon trwa w najlepsze i nie mam nawet czasu myśli poukładać, a co dopiero przelać je na bloga…

Mam mnóstwo notatek, jakieś zdjęcia nieposegregowane… I wciąż wszystko odkładam na potem. Ciągnie mnie już do Prus Wschodnich, bo dawno nie byłam. Ciągnie mnie do miejsc serdecznych, bo też dawno do nich nie zaglądałam…

Ostatnio wpadłam z D.Ł. do Olsztyna – na chwilę, na moment i przy sposobności na pierogi. 😉 Nawet nie zadzwoniłam do Znajomego, bo w biegu byłyśmy – niemal przelotem. Ale parę zdjęć wywiozłam – jak zwykle zachwycona miastem. Bo ja lubię Olsztyn, i już.

A więc – raz jeszcze przepraszam za brak wpisów, obiecuję poprawę… wkrótce.

A w ramach przeprosin – TUTAJ zamieszczam parę zdjęć olsztyńskich – ostatnich.

 

 

Published in: on 15 sierpnia 2013 at 19:23  2 Komentarze