Moja Szwecja – 5 wspaniałych dni

Właśnie nadszedł czas porządków w archiwum zdjęciowym. Czas wykasować część zdjęć, zwłaszcza tych nieostrych czy podwójnych. Zabrałam się za tę trudną pracę sceptycznie, bo przywiązana jestem do moich zdjęć – nawet jeśli są kiepskiej jakości… Ale szło mi nawet całkiem nieźle, dopóki nie trafiłam na plik pod tytułem „Moja Szwecja – 5 cudownych dni”…

No i od razu uszedł ze mnie cały zapał do robienia porządków. A w duszy nagle zrobiło mi się radośniej na wspomnienie wspaniałych chwil spędzonych z Dzieckiem Starszym i jego Przyjaciółmi. Nawet wspomnienie mojego pichcenia Dzieckom wywołało uśmiech w myślach. A zwłaszcza jak sobie przypomniałam moje starania by wytłumaczyć pannie sprzedającej, jakie mięso chcę kupić na gulasz. Jak się potem okazało, dziewczyna była… Polką. 🙂 I znacznie lepiej ode mnie znała się na kupnie mięsa na gulasz, myślę, że i na gotowaniu także. 😀

Ale od pieca: otóż jakieś 7 a może i 8 lat temu, Dziecko moje Starsze zafundowało mi podróż do Stockholmu. Wspominam tę podróż z uśmiechem. I sentymentem.

Jeszcze wtedy nie było połączenia lotniczego i trzeba było płynąć promem. No i popłynęłam. Obładowana polskimi wiktuałami (no bo jak może polska mamuśka  jechać do Dzieci BEZ polskich kiełbas, chleba i bez polskiego piwa?) wsiadłam na prom, i nazajutrz przed południem wpadłam w ramiona Dziecka Starszego.

Mieszkał u Przyjaciół. A jako, że wszyscy pracowali do późnego popołudnia, dostałam klucz od domu na szyję i bilet 5-dniowy na środki komunikacji miejskiej. No i aparat mi Dziecko pożyczyło, żebym mogła uwiecznić miejsca zwiedzane. Już wtedy byłam przewodnikiem i akurat przeżywałam szał zainteresowania historią kontaktów polsko-szwedzkich, i już wtedy zaczynała mnie opanowywać pasja fotografowania. Ale wtedy nie przypuszczałam jeszcze, że aż tak można wsiąknąć w pasję.

Niestety jakość niektórych zdjęć, jakie TUTAJ zamieszczam – nie jest rewelacyjna, ale też nie umiałam jeszcze obsługiwać tego „ustrojstwa”…

No a potem to „ustrojstwo” odmówiło współpracy w Muzeum Vasa. Tam też po raz pierwszy uwierzyłam, że można się popłakać ze złości! Nie przeklinam, a przynajmniej nie na głos, ale tam i wtedy – miałam na to wielką ochotę! Nie mam więc zdjęć okrętu budowanego na pohybel Rzeczypospolitej. 😉

Nie mam zdjęć z Pałacu jako, że na to nie pozwolono. Ale też nie kupiłam w sklepiku żadnego albumu z fotografiami… Kiedy stałam przy kasie, i pokazywałam po kolei wszystkie moje uprawnienia przewodnickie (jak każdy przewodnik, tak i ja miałam nadzieję na przynajmniej ulgowe wejście) – zupełnie nie zrobiła na nikim wrażenia licencja na Trójmiasto. Ale za to certyfikat na przewodnictwo po Zamku w Malborku wywołał tzw. szum w tłumie… No i jako przewodnik po Muzeum Zamkowym dostałam darmowy bilet, a także swojego przewodnika. Pani była świetna, dowcipna i z iście boską cierpliwością odpowiadała na miliardy moich pytań. Raz tylko nie zdzierżyła. Kiedy przy plakiecie bursztynowej z wizerunkiem tak nie lubianego przeze mnie Zygmunta III Wazy ujrzałam podpis „prezent od polskiego króla”, zapytałam niewinnie, czy to z czasów przed czy po Kircholmie – pani zrobiła minę karpia i odparła, żebym nie była drobiazgowa. Nie byłam przecież… Nie byłam drobiazgowa także w skarbcu, ale też po prostu mnie zatkało na widok odciśniętej obutej stopy w ceglanej posadzce… I to zanim zobaczyłam precjoza na wystawie. Zresztą precjozów nie pamiętam, ale do odciśniętej w cegle stopy trafię z zamkniętymi oczami.

No więc nie mam zdjęć – tak z Vasy jak i z Pałacu.

Ale za to mam migawki z miasta. Stockholm jest zwyczajnie piękny. Tak po prostu piękny. I niezmiernie ciekawy!

I koniecznie muszę tam wrócić. Mam parę miejsc, których nie skończyłam fotografować, i na dodatek takie, w których nie byłam (jak choćby w Kościele na Riddarholmen). Jednym z miejsc, które muszę dokończyć fotografować jest rynek na starym mieście. To tutaj przecież miała miejsce słynna Sztokholmska Krwawa Łaźnia, w której zagrożona była również i Krystyna Gyllenstierna (jej brzydka rzeźba stoi na dziedzińcu pałacowym), prawnuczka Karla Knutssona Bonde. Karl związany był z Gdańskiem przez jakiś czas, podczas Wojny Trzynastoletniej. Innym z miejsc, których nie dokończyłam fotografować, jest Kościół Św. Mikołaja. I nawet nie mam tu na myśli zachwycającej rzeźby Św. Jerzego, której twórcą był Bernt Notke (jeden z najlepszych rzeźbiarzy hanzeatyckich), ani ołtarza ze srebra i hebanu (!). Mam na myśli grobowiec rodziny gubernatora Rygi. Jest olśniewający i wciąż miałam nadzieję, że jednak uda mi się go sfotografować z góry… Właziłam na poskładane obok krzesła, ale niestety, mimo, że nie jestem wzrostu siedzącego psa, nie udało mi się. Po prostu muszę tam jechać raz jeszcze i już! W czasie tego mojego pobytu w tym cudnym mieście, wracałam do kościoła średnio po dwa razy dziennie 😉 i za każdym razem usiłowałam dowiedzieć się czegoś bliższego o postaciach uwiecznionych na grobowcu. Kiedy tak wracałam – aby zrobić więcej zdjęć, niemal do rozpaczy przywiodłam obsługę kościoła, zadając im chyba zbyt merytoryczne pytania. Miałam nawet takie wrażenie, że wprost się przede mną chowali, widząc mnie po raz kolejny. 😀

Jakoś zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia jacht Bogatego Biedactwa (czyli Barbary Hutton),  ale za to Pałac Wrangla (nie Wranglera, jak to napisano w Wikipedii 😀 ) spowodował odblokowanie wiadomości o wojnach szwedzkich. Postać Birgera jarla jeszcze mi się gdzieś kołacze po głowie, w końcu tytuł earl pochodzi od tego wyrazu… Znacznie więcej czasu powinnam była poświęcić tej postaci!

Spacerując z aparatem po uliczkach Starego Miasta, co i rusz przysiadałam na jakąś kawę, czy herbatę. Niedaleko Pałacu, idąc na spotkanie z Dziećmi, zdążyłam spałaszować przepyszne ciastko jagodowe z bitą śmietaną (mimo, że to nie był mój ukochany kotlet schabowy)… Właściciele kafejki wyposażyli mnie nawet w plan miasta z naniesionymi miejscami, jakie powinnam zobaczyć i koniecznie sfotografować. Trafiłam w ten sposób na placyk pośród domów, z drzewem pośrodku. Kiedy usiadłam na ławce, z któregoś z domów doszły  mnie dźwięki gry na pianinie. I śpiew. Ładny damski głos nucił Bolero Ravela. Kiedy muzyka ucichła, w liściach drzewa na placyku swój koncert dały wróble. Dokoła pachniało obiadem, i gdzieś tam słychać było dźwięk sztućców. Obok mnie przysiedli jacyś turyści i tak razem słuchaliśmy tych odgłosów w zaułku wielkiego miasta. Było błogo i ciepło. Bo nie napisałam, że popłynęłam do Szwecji w październiku. Oczywiście z wizją niemal białych niedźwiedzi na ulicach i śniegów po pas. A tymczasem jesień była wtedy wyjątkowo piękna i ciepła. Ciepła na tyle, że ja – naczelny zmarźluch – musiałam zdjąć kurtkę.

Chciałabym trafić na ten placyk raz jeszcze i sprawdzić, czy pianino wciąż słychać, i czy wróble wciąż rozrabiają w liściach rosnącego tam drzewa. No i teraz już wiem, co chce zobaczyć, i co zwiedzić. Vasę sobie już pewnie daruję, ale Pałac muszę koniecznie zwiedzić raz jeszcze. I tym razem już bez pytań o Kircholm.  Koniecznie muszę zwiedzić tak muzeum miejskie, jak i historyczne, zresztą całą listę MUST SEE już mam. No i muszę w końcu zrobić porządne zdjęcia tego gubernatora Rygi w Św. Mikołaju…

Ale na pewno następnym razem nie pojadę w wysokich obcasach. I to na pewno znacznie ułatwi mi zwiedzanie…

Tak więc – pożytek z porządków w fotograficznych archiwach jest duży, bo można wrócić z sentymentem do chwil serdecznych… (nie muszę chyba dodawać, że porządki leżą i kwiczą – do następnego razu).

🙂