Z cyklu Zaproszenia – spacer śladami Von Wintera

Parę lat temu zainteresowałam się bardzo wyjątkową postacią w historii Gdańska. Chodzi o Leopolda von Wintera, nadburmistrza, czynnego w XIX wieku.

Nawiązując do mojego artykułu, zdecydowanie nie ma szans na to, by pojawiła się jakakolwiek tablica na budynku przy ul. Garbary, gdzie mieszkał. Oczywiście, ktoś zakrzyknie, że przecież ten prawdziwy budynek legł w gruzach w 1945 roku, jak i cały Gdańsk. Ale wypadałoby by odpowiednie agendy miasta WRESZCIE porozumiały się ze wspólnotą, czy też właścicielem sklepu, celem posadowienia na murze stosowanej tabliczki. Ciekawe, że w Toruniu jakoś potrafią…

Tłumaczenia, że von Winter Prusakiem był, i że lepiej poszukać jakichś polskich, słowiańskich bohaterów, a nie tych „Niemców polakożerców” (bo i takie infantylne maile także dostawałam po moim artykule!!!) – doprawdy są rodem z piaskownicy i dobitnie świadczą o poziomie wypowiadających się.

Tym bardziej więc cieszy, że Arek Zygmunt wymyślił, a Ewa Jaroszyńska rozpropagował, kolejny spacer.

Po sukcesie spaceru Primaaprilisowego, teraz kolej na świętowanie urodzin Leopolda.

A więc – trójmiejscy przewodnicy licencjonowani zapraszają na spacer w sobotę, 24 stycznia, o godzinie 11:00. Spotkanie w Gdańsku oczywiście, na skrzyżowaniu ulic Ogarnej i Garbary. 

Warto tam być, bo po prostu wypada 😉

Wypada złożyć hołd Człowiekowi, który wprowadził Gdańsk w nowoczesność. A o jego współpracowniku – Edwardzie Wiebe też będzie można się co nieco dowiedzieć 🙂

W biegu – moja Lubeka

Zawsze chciałam odwiedzić Lubekę, to znaczy jej Stare Miasto. W końcu przecież ma dla Gdańska znaczenie historyczne i to nie byle jakie.

No i poleciałyśmy sobie – D.L. i ja.

Wysiadłyśmy z samolotu o 17:30, pośrodku Nigdzie, a jako że to przecież styczeń, ciemności panowały już całkiem wieczorne. Atmosfera zapomnienia, niczym na końcu świata, jacyś pasażerowie śpieszący na transport do Hamburga, bo to przecież niemal rzut przysłowiowym beretem, i zero informacji, skąd odjeżdża autobus nr 6 do centrum Lubeki. Pani w informacji lotniskowej bardzo łamaną angielszczyzną wytłumaczyła mi w końcu gdzie jest przystanek. W tzw. międzyczasie rzeczona szóstka zwiała nam sprzed nosów, i na następną musiałyśmy poczekać pół godziny. 🙂

I tak zaczęła się nasza wizyta w Hanzeatyckim Mieście Lubece.

Dojechałyśmy do hotelu, z zupełnie innej strony niż zakładałyśmy – i kiedy nagle za oknami autobusu pojawiła się Brama Holsztyńska naprawdę zwątpiłyśmy w nasz zmysł orientacji. Bety-graty zostawiłyśmy w hotelu, i poszłyśmy do miasta. Na rekonesans, ustalić marszrutę na następny dzień. Zaczęłyśmy od Katedry, a skończyłyśmy na Bramie Zamkowej. Zeszłyśmy Stare Miasto wzdłuż i wszerz. I zabrało nam to 4 godziny. Przewodnicy mają to do siebie, że łażą. Łażą. Łażą…

Rano zaspałyśmy, bo żadna z nas nie nastawiła budzika. Ruszyłyśmy więc natychmiast po szybkim śniadaniu i plan zwiedzania wykonałyśmy.

A plan obejmował: przede wszystkim Katedrę – a tam absolutnie doskonały Krzyż Tryumfalny, którego autorem jest Bernt Notke (ten od słynnej Grupy Św. Jerzego w sztokholmskim Św. Mikołaju). Następny w kolejności był Kościół Mariacki, choćby po to by pogłaskać mysz na obramieniu XVI-wiecznej wspaniałej Ostatniej Wieczerzy Brabendera, a potem rewelacyjny Szpital Św. Ducha (wewnątrz nakręciłam krótki filmik, który TUTAJ). Wstąpiłyśmy też do Ratusza, gdzie „załapałyśmy” się na sympatyczne zwiedzanie z przewodnikiem (strażnikiem ratuszowym)… Dużo czasu spędziłyśmy też u Św. Jakuba. Wjechałyśmy na wieżę świętopiotrową, ale silny wiatr mało nam głów nie urwał. Następne było muzeum Św. Anny. Niestety nie wolno tam robić zdjęć… Ale TUTAJ widzę, że komuś się udało, więc można obejrzeć parę migawek. Dla tych, którzy się tam wybierają – informacja, że na szczęście przed ołtarzem Memlinga można usiąść. 🙂 W ogóle Św. Anna, to muzeum na parę godzin. Zbiory rewelacyjne! Za to Dom Buddenbrooków nas rozczarował i to bardzo! Chyba powinni przyjechać do Gdańska by nauczyć się w Domu Uphagena, JAK można pięknie zrekonstruować wnętrze mieszczańskie. Kto oglądał film Buddenbrookowie z 2008 roku, niech nacieszy oko wnętrzami, bo już ich nie ma. Samo muzeum też … takie sobie. Dom Gunthera Grassa opuściłyśmy, wychodząc z założenia, że on i tak jest gdański, a nie lubecki (nie lubię jego twórczości, więc z czystym sercem odpuściłam), zaś koło Domu Gdańskiego tylko przeszłyśmy. Ale za to weszłyśmy do budynku Gildii Żeglarzy (czy, jak kto woli Szyprów), w którym mieści się restauracja, jeszcze przed otwarciem, tak by zrobić zdjęcia wnętrza. Warto! No i oczywiście zwiedziłyśmy bardzo zaaranżowaną ekspozycję w Bramie Holsztyńskiej. Nie ma szału, ale opisy ciekawe i pewnie dla kogoś, kto nie ma pojęcia o Hanzie może być ciekawe. Nam spodobała się makieta dawnej Lubeki. Zacnie wykonana…

A skoro o zdjęciach mowa, to TUTAJ zdjęcia a TUTAJ w wersji składanki na youtube.

Nie wspomniałam nic o słynnych lubeckich marcepanach. Otóż, nie są to żadne rewelacje. Jadałam smaczniejsze. Ale – to moja subiektywna opinia, bo wiadomo, że nie lubię słodyczy. Ale że marcepany akurat lubię, toteż byłam bardzo zawiedziona wizytą w Cafe Niederegger. Natomiast zdecydowanie nie polecam pączków w owej słynnej marcepanowej „centrali” – mają się nijak do słynnych pączków w Gdyni. 😉

Parę informacji praktycznych:

Otóż w Lubece nie jest drogo, czego czasem obawiają się Podróżujący. Hotel najlepiej rezerwować przez booking.com. Bilet autobusowy (owa szóstka) kosztuje 3 Euro – kupowany u kierowcy.

Cena kawy zaczyna się już od 1,5 Euro, zaś najeść się można już za 4 Euro. Myśmy akurat przysiadły na chwilę w Campus Suite (duża bagietka, na życzenie przygotowana na ciepło, do tego herbata w pokaźnym kubeczku).

Wstępy do kościołów i muzeów wahają się od 3 do 6 Euro. * Kościół Mariacki – 3 Euro (nie wydają paragonu 😉 ), * Ratusz – 4 Euro (oprowadzanie o 11:00, 12:00, i 13:00, po niemiecku, ale można wypożyczyć anglojęzyczne opracowanie), * Muzeum Św. Anny to kwota 6 Euro. * Brama Holsztyńska 4 Euro, * wieża u Św. Piotra 3 Euro (wyłącznie winda). Szpital Św. Ducha jest bezpłatny, tak jak i kościół Św. Jakuba. Niestety nie pamiętam ile zapłaciłam za Katedrę.

W każdym muzeum w Lubece warto zapytać o bilet na dwa muzea. Wtedy za drugie płaci się pół ceny. Niestety o to trzeba samemu zapytać, bo nikt tego nie zaproponuje. Warto wstąpić do Welcome Center, nieopodal Bramy Holsztyńskiej, by dowiedzieć się wszystkiego. Ale tutaj – może przez to, że to nie sezon, musiałam dość długo czekać na to, by ktokolwiek się pojawił za kontuarem. Ale jak już się doczekałam, informację otrzymałam rzeczową.

Lubeka spełniła moje oczekiwania, nie zachwyciła jakoś nadzwyczajnie, ale spodobała mi się. Znalazłam nawet ślady paluchów na cegłach w Bramie Holsztyńskiej 😉 wiem też, skąd czerpały inspiracje autorki lwów w gdańskiej Fontannie Czterech Kwartałów (są niemal kopiami lwów lubeckich sprzed właśnie Bramy Holsztyńskiej).

Jednak , gdyby mnie ktoś zapytał czy tam chcę wrócić, to odpowiedź brzmi – nie. Jedyne miasto, do którego chcę i muszę wrócić, to Stockholm 🙂

Moja Szwecja – 5 wspaniałych dni

Właśnie nadszedł czas porządków w archiwum zdjęciowym. Czas wykasować część zdjęć, zwłaszcza tych nieostrych czy podwójnych. Zabrałam się za tę trudną pracę sceptycznie, bo przywiązana jestem do moich zdjęć – nawet jeśli są kiepskiej jakości… Ale szło mi nawet całkiem nieźle, dopóki nie trafiłam na plik pod tytułem „Moja Szwecja – 5 cudownych dni”…

No i od razu uszedł ze mnie cały zapał do robienia porządków. A w duszy nagle zrobiło mi się radośniej na wspomnienie wspaniałych chwil spędzonych z Dzieckiem Starszym i jego Przyjaciółmi. Nawet wspomnienie mojego pichcenia Dzieckom wywołało uśmiech w myślach. A zwłaszcza jak sobie przypomniałam moje starania by wytłumaczyć pannie sprzedającej, jakie mięso chcę kupić na gulasz. Jak się potem okazało, dziewczyna była… Polką. 🙂 I znacznie lepiej ode mnie znała się na kupnie mięsa na gulasz, myślę, że i na gotowaniu także. 😀

Ale od pieca: otóż jakieś 7 a może i 8 lat temu, Dziecko moje Starsze zafundowało mi podróż do Stockholmu. Wspominam tę podróż z uśmiechem. I sentymentem.

Jeszcze wtedy nie było połączenia lotniczego i trzeba było płynąć promem. No i popłynęłam. Obładowana polskimi wiktuałami (no bo jak może polska mamuśka  jechać do Dzieci BEZ polskich kiełbas, chleba i bez polskiego piwa?) wsiadłam na prom, i nazajutrz przed południem wpadłam w ramiona Dziecka Starszego.

Mieszkał u Przyjaciół. A jako, że wszyscy pracowali do późnego popołudnia, dostałam klucz od domu na szyję i bilet 5-dniowy na środki komunikacji miejskiej. No i aparat mi Dziecko pożyczyło, żebym mogła uwiecznić miejsca zwiedzane. Już wtedy byłam przewodnikiem i akurat przeżywałam szał zainteresowania historią kontaktów polsko-szwedzkich, i już wtedy zaczynała mnie opanowywać pasja fotografowania. Ale wtedy nie przypuszczałam jeszcze, że aż tak można wsiąknąć w pasję.

Niestety jakość niektórych zdjęć, jakie TUTAJ zamieszczam – nie jest rewelacyjna, ale też nie umiałam jeszcze obsługiwać tego „ustrojstwa”…

No a potem to „ustrojstwo” odmówiło współpracy w Muzeum Vasa. Tam też po raz pierwszy uwierzyłam, że można się popłakać ze złości! Nie przeklinam, a przynajmniej nie na głos, ale tam i wtedy – miałam na to wielką ochotę! Nie mam więc zdjęć okrętu budowanego na pohybel Rzeczypospolitej. 😉

Nie mam zdjęć z Pałacu jako, że na to nie pozwolono. Ale też nie kupiłam w sklepiku żadnego albumu z fotografiami… Kiedy stałam przy kasie, i pokazywałam po kolei wszystkie moje uprawnienia przewodnickie (jak każdy przewodnik, tak i ja miałam nadzieję na przynajmniej ulgowe wejście) – zupełnie nie zrobiła na nikim wrażenia licencja na Trójmiasto. Ale za to certyfikat na przewodnictwo po Zamku w Malborku wywołał tzw. szum w tłumie… No i jako przewodnik po Muzeum Zamkowym dostałam darmowy bilet, a także swojego przewodnika. Pani była świetna, dowcipna i z iście boską cierpliwością odpowiadała na miliardy moich pytań. Raz tylko nie zdzierżyła. Kiedy przy plakiecie bursztynowej z wizerunkiem tak nie lubianego przeze mnie Zygmunta III Wazy ujrzałam podpis „prezent od polskiego króla”, zapytałam niewinnie, czy to z czasów przed czy po Kircholmie – pani zrobiła minę karpia i odparła, żebym nie była drobiazgowa. Nie byłam przecież… Nie byłam drobiazgowa także w skarbcu, ale też po prostu mnie zatkało na widok odciśniętej obutej stopy w ceglanej posadzce… I to zanim zobaczyłam precjoza na wystawie. Zresztą precjozów nie pamiętam, ale do odciśniętej w cegle stopy trafię z zamkniętymi oczami.

No więc nie mam zdjęć – tak z Vasy jak i z Pałacu.

Ale za to mam migawki z miasta. Stockholm jest zwyczajnie piękny. Tak po prostu piękny. I niezmiernie ciekawy!

I koniecznie muszę tam wrócić. Mam parę miejsc, których nie skończyłam fotografować, i na dodatek takie, w których nie byłam (jak choćby w Kościele na Riddarholmen). Jednym z miejsc, które muszę dokończyć fotografować jest rynek na starym mieście. To tutaj przecież miała miejsce słynna Sztokholmska Krwawa Łaźnia, w której zagrożona była również i Krystyna Gyllenstierna (jej brzydka rzeźba stoi na dziedzińcu pałacowym), prawnuczka Karla Knutssona Bonde. Karl związany był z Gdańskiem przez jakiś czas, podczas Wojny Trzynastoletniej. Innym z miejsc, których nie dokończyłam fotografować, jest Kościół Św. Mikołaja. I nawet nie mam tu na myśli zachwycającej rzeźby Św. Jerzego, której twórcą był Bernt Notke (jeden z najlepszych rzeźbiarzy hanzeatyckich), ani ołtarza ze srebra i hebanu (!). Mam na myśli grobowiec rodziny gubernatora Rygi. Jest olśniewający i wciąż miałam nadzieję, że jednak uda mi się go sfotografować z góry… Właziłam na poskładane obok krzesła, ale niestety, mimo, że nie jestem wzrostu siedzącego psa, nie udało mi się. Po prostu muszę tam jechać raz jeszcze i już! W czasie tego mojego pobytu w tym cudnym mieście, wracałam do kościoła średnio po dwa razy dziennie 😉 i za każdym razem usiłowałam dowiedzieć się czegoś bliższego o postaciach uwiecznionych na grobowcu. Kiedy tak wracałam – aby zrobić więcej zdjęć, niemal do rozpaczy przywiodłam obsługę kościoła, zadając im chyba zbyt merytoryczne pytania. Miałam nawet takie wrażenie, że wprost się przede mną chowali, widząc mnie po raz kolejny. 😀

Jakoś zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia jacht Bogatego Biedactwa (czyli Barbary Hutton),  ale za to Pałac Wrangla (nie Wranglera, jak to napisano w Wikipedii 😀 ) spowodował odblokowanie wiadomości o wojnach szwedzkich. Postać Birgera jarla jeszcze mi się gdzieś kołacze po głowie, w końcu tytuł earl pochodzi od tego wyrazu… Znacznie więcej czasu powinnam była poświęcić tej postaci!

Spacerując z aparatem po uliczkach Starego Miasta, co i rusz przysiadałam na jakąś kawę, czy herbatę. Niedaleko Pałacu, idąc na spotkanie z Dziećmi, zdążyłam spałaszować przepyszne ciastko jagodowe z bitą śmietaną (mimo, że to nie był mój ukochany kotlet schabowy)… Właściciele kafejki wyposażyli mnie nawet w plan miasta z naniesionymi miejscami, jakie powinnam zobaczyć i koniecznie sfotografować. Trafiłam w ten sposób na placyk pośród domów, z drzewem pośrodku. Kiedy usiadłam na ławce, z któregoś z domów doszły  mnie dźwięki gry na pianinie. I śpiew. Ładny damski głos nucił Bolero Ravela. Kiedy muzyka ucichła, w liściach drzewa na placyku swój koncert dały wróble. Dokoła pachniało obiadem, i gdzieś tam słychać było dźwięk sztućców. Obok mnie przysiedli jacyś turyści i tak razem słuchaliśmy tych odgłosów w zaułku wielkiego miasta. Było błogo i ciepło. Bo nie napisałam, że popłynęłam do Szwecji w październiku. Oczywiście z wizją niemal białych niedźwiedzi na ulicach i śniegów po pas. A tymczasem jesień była wtedy wyjątkowo piękna i ciepła. Ciepła na tyle, że ja – naczelny zmarźluch – musiałam zdjąć kurtkę.

Chciałabym trafić na ten placyk raz jeszcze i sprawdzić, czy pianino wciąż słychać, i czy wróble wciąż rozrabiają w liściach rosnącego tam drzewa. No i teraz już wiem, co chce zobaczyć, i co zwiedzić. Vasę sobie już pewnie daruję, ale Pałac muszę koniecznie zwiedzić raz jeszcze. I tym razem już bez pytań o Kircholm.  Koniecznie muszę zwiedzić tak muzeum miejskie, jak i historyczne, zresztą całą listę MUST SEE już mam. No i muszę w końcu zrobić porządne zdjęcia tego gubernatora Rygi w Św. Mikołaju…

Ale na pewno następnym razem nie pojadę w wysokich obcasach. I to na pewno znacznie ułatwi mi zwiedzanie…

Tak więc – pożytek z porządków w fotograficznych archiwach jest duży, bo można wrócić z sentymentem do chwil serdecznych… (nie muszę chyba dodawać, że porządki leżą i kwiczą – do następnego razu).

🙂

Z cyklu Zaproszenia – wykłady w Domu Uphagena

Już 27 marca o godzinie 17:00 w gdańskim Domu Uphagena (ul. Długa 12), można będzie się doweidzieć, Czy Gdańszczanie zbudowali pół miasta na wodzie.

A potem – następny niezmiernie ciekawy wykład (co nie dziwi zważywszy osobę prelegenta) odbędzie się w dniu 24 kwietnia.

To także środa (jak zwykle zresztą) a i godzina ta sama co zawsze – 17:00.

Tematem będą „Gospodarcze podstawy konfliktu między wielkimi miastami pruskimi a zakonem krzyżackim w XV w.” A opowie o nich prof. Roman Czaja

Kto chce zaplanować sobie każdą ostatnią środę miesiąca, niech zerknie TUTAJ. Tym bardziej, że wstęp wolny, i tematy ciekawe.

Kolory wody – marzec

Do wiosny pozostało tylko 18 dni. Na dodatek dzisiaj jest niedziela, pełna słońca i wiatru – a więc aż się prosiło, by wziąć aparat i potowarzyszyć Dziecku Młodszemu podczas jego szaleństw na SKIMIE. :)Przy sposobności „wpadły mi w obiektyw” kolory wody. Jak zwykle – przy takiej okazji – zachwyca mnie zmienność kolorów Zatoki Gdańskiej. Ale już o tym już było TU i ÓWDZIEwięc teraz wklejam kolejne ZDJĘCIA WODY w słońcu. Tradycyjnie kończąc słowem: lubię! 🙂

Kronika Filmowa z 1947 roku

Na YouTube można znaleźć wiele ciekawych materiałów, w tym materiały archiwalne WFDiF. Między innymi są tam kroniki filmowe z lat powojennych. Kiedy odrzuci się całą otoczke propagandową – wyłania się obraz kraju tuż po wojnie. Dlatego też polecam jedną z kronik filmowych z roku 1947 (32/47), szczególnie kawałek od 3.minuty – a dotyczący osuszania Żuław Wiślanych po działaniach wojennych.

Ciekawe spojrzenie oczami ówczesnego dziennikarza. Znamienne są liczby opisujące zniszczenia: przeszło 120 tys. ha ziemi pod wodą, i około 60% budynków mieszkalnych i gospodarczych jakie „uległy” zniszczeniu.

Zawsze zastanawia mnie enigmatyczność owego ulegania… Nie wymagajmy jednak zbyt wiele, czasy nie sprzyjały prawdzie bezwzględnej (a i teraz nie zawsze jest ku temu klimat).

Zaintersowanych trudną historią powojenną Żuław, odsyłam do niezłego filmu pt. „Pan na Żuławach”, a nadto do kulis tzw. „Sprawy inż. Homana” – TUTAJ odnośnik do strony z zarysem historii inżyniera…

Styczniowe życzenia – plaża – reda i skim

Wiem, wiem, już kiedyś TUTAJ pisałam o pewnym styczniowym sztormie…

Dzisiaj nie było sztormu, ale noworocznie mnie wzięło na wspomnienia, kiedy fotografowałam Konrada inaugurującego 2013 rok kąpielą w wodzie mającej około +3⁰ C…

* / *

Dobrego 2013 roku wszystkim – aby każdy miał swój statek – święcący jasno i wyraźnie

😀

statek1

Harsz – dynie i jajecznica z tańczącym kotem w tle :)

I znowu, jak co roku – nadeszły wakacje.

Wakacje, czyli 4 dni wolnego na początku października. Bo przecież inaczej się nie da – sezon. Nie dość, że coraz wcześniej się zaczyna, to coraz później się kończy. Ale – od lat celebrujemy tę krótką przerwę. Wykorzystujemy ją na wyjazd, na zatracenie się w krajobrazach, na doładowanie akumulatorów psychicznych 😀

Zgodnie z naszym odwiecznym planem wycieczkowym – zawsze obieramy kierunek na dawne Prus Wschodnie. Dwie noce – każda w innym miejscu. Tym razem nasz wyjazd był nie tylko w celach wypoczynkowych, ale też w celu przygotowania trasy. Pod koniec miesiąca bowiem miałam mieć (i w końcu miałam…) grupę aż do Mariampola na Litwie…

Tym razem zatrzymaliśmy się w Starej Szkole w Harszu…

Stara szkoła, a więc skrzypiące schody, i zapach drewna w korytarzu…

Kocie skradanie się, i pomiaukiwanie, gdy nie wystarczało rąk do głaskania…

Przepyszna jajecznica na śniadanie, świeży chleb i zapach kawy w jadalni…

Poszukiwanie zasięgu na schodach ;)…

Ganek z dorodnymi dyniami, a między nimi tańczący kotek…

Przytulne pokoje BEZ telewizorów (wreszcie bez telewizorów!)…

Serdeczność przyjęcia i wrażenie pobytu w domu :)…

Ale przede wszystkim WIDOK na jezioro o zachodzie słońca….

Tak pokrótce mogłabym scharakteryzować nasz pobyt w tej maleńkiej miejscowości nad samym jeziorem…

O Harszu, którego  nazwa sugeruje pruskie korzenie, wiem niewiele: ot niegdyś czynszowa wieś mazurska, której zasadźcą w roku 1550 był niejaki Maciej Gut ze Świder… Położona nad jeziorem Harsz, mającym powierzchnię 216 ha (od którego to jeziora wieś wzięła nazwę).  Od roku 1886 wieś należała do parafii luterańskiej w Pozezdrzu. Do II wojny – znajdowała się w obrębie rejencji gąbińskiej. Niedaleko – bo dosłownie niecałe 3 kilometry na północ, w stronę Węgorzewa, znajduje się maleńka osada: Okowizna z pałacem z początku XIX wieku. Okowizna niegdyś należała administracyjnie do Harszu. Dla tropicieli wojennej historii to na pewno ciekawy adres – bowiem podczas II wojny we dworze mieściła się kwatera jednego z oddziałów Ministerstwa Spraw Zagranicznych III Rzeszy. Sam Joachim von Ribbentrop zaś mieszkał w nieodległym Sztynorcie.

Sam Harsz – dzisiaj jest niewielką wsią, ale do 1939 roku liczył około 800 dusz. W XVIII wieku we wsi wybudowano szkołę – najpierw drewnianą, a pod koniec wieku XIX rozbudowano ją i zmodernizowano. A raczej przebudowano – stąd dzisiaj ceglany, a nie drewniany budynek… W 2000 roku niestety szkoła została zlikwidowana – jakie to symptomatyczne w obecnych realiach…

Na szczęście budynek nie zniszczał, a trafił w dobre ręce…

To całe szczęście, bo już wiemy, gdzie będziemy nocować w przyszłym roku 🙂

Frombork – znakomita kawa i ciasto w Wieży Wodnej

O mojej sympatii do tego wyjątkowego miejsca „na końcu świata” – jak pisał o Fromborku Mikołaj Kopernik – nie muszę nikogo przekonywać. To widać po moich wpisach na blogu. Zresztą to sympatia do Fromborka była powodem mojego podejścia do egzaminu na przewodnika terenowego po województwie warmińsko-mazurskim.

Samo miasteczko – zamieszkałe przez około 2,5 tysiąca mieszkańców jest nazywane Perłą Warmii, Świętej Warmii.

Od lat dziwi mnie, że wciąż jest miastem „na końcu świata”, i że wciąż trudno namówić biura turystyczne na wplecenie tego zakątka kraju do programów wycieczek. A przecież jest tu co zwiedzać, tak jak jest co oglądać poza Fromborkiem.

I najlepszym dowodem tego jest fakt, że często miewam do Fromborka grupy – moje prywatne. Nawet jeśli nie oprowadzam ich po Wzgórzu Katedralnym (bo nie zawsze jest na to czas), to przynajmniej zajeżdżamy do miasta.

Ale w lecie – kiedy mam tzw. „rutynowe” grupy do Katedry i Muzeum – to po zwiedzaniu – idziemy obowiązkowo na kawę i ciastko do Wieży Wodnej.

Letnie leniwe popołudnia, smaczna kawa i przepyszne ciastko na talerzu – i widok na Wzgórze Katedralne.

Czegóż więcej potrzeba ?

Gospodarze Wieży Wodnej świetnie trafiają w gust gości, a dbałość o klientów jest prawdziwie staropolska. Dlatego od lat … nie pamiętam ilu – zaglądam tam chętnie. Nie tylko na kawę i ciastko, ale też na odpoczynek psychiczny.

Wieży Wodnej nie można nie zauważyć, bo jest położona vis a vis Wzgórza Katedralnego. A od wiosny przed wejściem wystawiony jest ogródek kawiarniany, chętnie odwiedzany przez turystów. Sama Wieża – wybudowana w latach 70. XVI wieku za zadanie miała ułatwiać dostarczanie wody na Wzgórze Katedralne. I dzięki systemowi czerpaków – istotnie tę rolę spełniała znakomicie. Mawia się, iż było to drugie takie urządzenie na świecie. Dzisiaj na szczycie znajduje się punkt widokowy, a w przyziemiu – wspomniana kawiarnia i sklep z pamiątkami i wydawnictwami.

A więc – do zobaczenia we Fromborku na kawie i ciastku po zwiedzeniu Katedry i Szpitala Św. Ducha.

Żuławskie zauroczenia

Pamiętam, jak kiedyś powiedziałam, że na Żuławach nie ma niczego ciekawego. Że płasko, pusto, nudno…

A potem… najpierw z rodzinnej historii wylazł mi jakiś pra-szczur na Żuławach, a następnie –  zostałam przewodnikiem…

😀

Konkludując – nigdy już tak nie powiem. Bo im więcej wiem o Żuławach i ich dawnych mieszkańcach, i im serdeczniejsze mam  z nimi kontakty, tym bardziej bliski staje mi się ten Niski Kraj nad Wisłą.

Znalazłam klucz do Ojczyzny dla Przybyszów (bo tak właśnie nazwał ten kawałek świata Peter J. Klassen).

Trudno słowami opisać piękno tego kawałka Polski, który obejmuje około 2,5 tysiąca kilometrów kwadratowych (piszę około, bo nigdy nie pamiętam, ile dokładnie).

A wszystko zaczęło się w latach 1540-tych, kiedy to dwie wielkie powodzie zniszczyły okolice w pobliżu bogatego Gdańska. Rada miejska postanowiła zaprosić ekspertów do pomocy przy zalanych gruntach, a zarazem przeprowadzić akcję osiedleńczą nagle wyludnionych terenów.

A któż mógł zrobić to lepiej niż ludzie z Niskich Krajów?

Tak więc, z ramienia Rady Miasta Gdańska do Niderlandów wybrał się Filip Edzema (sam był z pochodzenia Fryzyjczykiem), celem znalezienia chętnych do osiedlenia się w delcie Wisły –  na wschód i na południowy wschód od Gdańska.

I w ten sposób rozpoczęła się historia osadnictwa Mennonitów nad Wisłą.

Znalazłam w internecie niezmiernie ciekawą książkę Petera J. Klassena, którą bardzo polecam:  Mennonites in early modern Poland & Prussia.

Nie ma dobrych polskich książek dających pełny obraz życia tej grupy społecznej, poza jedną, jedyną rzetelnie napisaną pozycją.

Mam tu na myśli książkę profesora Edmunda Kizika pt. Menonici w Gdańsku, Elblągu i na Żuławach Wiślanych w drugiej połowie XVII i w XVIII wieku.

Chcąc dowiedzieć się więcej, i poznać prawdziwe informacje, należy sięgnąć do lektury książek pisanych przez samych Mennonitów.  A już najlepsze są z nimi spotkania. 🙂

Jestem wielką admiratorką Żuław i ich krajobrazów.

Powojenne władze i administracja (a często i wciąż sami mieszkańcy) robiły i robią wiele, by zupełnie zeszpecić te tereny, a poprzednich mieszkańców skazać na zapomnienie. Modne stało się nawet zaprzeczanie dorobku Menonitów.

Żuławy jednak wciąż zachwycają pięknem, spokojem i ponadczasową harmonią.