Kraciasta sobota…

Sobota 22 lutego upłynęła mi na dwóch arcyciekawych szkoleniach…

Zapraszam do lektury wpisu i do obejrzenie zdjęć – do Tutivillusa.

 

Gdańsk śladami legend i duchów – O diable z Bramy Wyżynnej

Jest w Gdańsku wiele miejsc z mroczną historią. Jest też wiele legend nie napawających radością.  Jak każde miasto o długim rodowodzie tak i Gdańsk ma swój baśniokrąg wywodzący się z plotek, przekazów mniej lub bardziej rzetelnych, czy wreszcie ze sparafrazowanych kronik miejskich.

Profesor Jerzy Widacki powiedział (przy sposobności badań domniemanych szczątków Kniazia Jaremy na Św. Krzyżu), że z legendą się nie walczy, legendę się opowiada.

Zapraszam więc na spacer śladami legend po Gdańsku.

Kiedy wysiadamy z tramwaju na przystanku Brama Wyżynna, siłą rzeczy nasz wzrok pada albo na paskudny budynek dawnego LOTu, co może skutkować silnym wstrząsem natury estetycznej, albo na sąsiedni budynek o ciekawym boniowaniu, dziś mieszczącym Pomorskie Centrum Informacji Turystycznej.

Jako, że ten drugi budynek stanowczo ma więcej do „opowiedzenia”, przyjrzyjmy mu się dokładniej.

Jest to Brama Wyżynna. Brama strzegąca zachodniego wjazdu do miasta, otwierająca z tej strony Drogą Królewską. Jako, że na szczęście doczekaliśmy się wreszcie portalu o Gdańsku, nie muszę tu nudzić detalami historycznymi, bo o Bramie można przeczytać TUTAJ.

Nas interesuje legenda związana z budynkiem bramnym.

Otóż, działo się to dawno temu, a może wcale nie… A może wydarzyło się to w XVII wieku.

Dość na tym, że pewnej mroźnej zimy, tuż przed sylwestrową nocą straż przed bramą pełnił niejaki Kuba Dorsz.

Czas mu się dłużył, dokuczał mróz, a przenikliwy wiatr przeciskał się przez, zdawałoby się, grube ubranie. Dodatkową torturą były odgłosy bawiącego się miasta, z wesołymi krzykami i muzyką. I wyobraźnia podsuwająca co rusz obrazy jadła i napitku.

Kuba czekał na zmianę warty niemal jak na zbawienie, przytupując i rozcierając zgrabiałe dłonie.

Marzył mu się napitek gorący, albo po prostu mocny.

Z tęsknotą przeczytał jedną z sentencji wykutych na zachodniej fasadzie bramy pod triadą herbową. Sentencja brzmi IUSTITIA ET PIETAS DUO SUNT REGNORUM OMNIUM FUNDAMENTA  – co znaczy: „Sprawiedliwość i pobożność to dwie podstawy wszystkich królestw”…

1

Rzeźbiarz jednak chcąc zmieścić tekst, „zawinął” go na całym gzymsie, i oczom patrzącego prosto ukazuje się nie cała fraza, a tekst okrojony: RUM OMNIUM FUNDAMENTAByło to zresztą stałym przedmiotem kpin i dowcipów w mieście.

Teraz jednak Kubie nie do śmiechu było, na wspomnienie ognistego smaku, aż mu się ślinka zbierała, przywodząc gorzkie myśli. No bo jak tu być radosnym w taki wieczór, kiedy w domu zimno, siennik już dawno nie widział świeżego wsadu, a sakiewka z żołdem stale pokazywała dno. Jak tu myśleć o jakimkolwiek ustatkowaniu się, o rodzinie, o pomocy starym rodzicom na wsi pod Gdańskiem…

Ech, westchnął Kuba i poirytowany swoim losem, zaklął siarczyście, kończąc przekleństwo wykrzyknął jeszcze w mroźną ciemność: „i niech tę całą służbę diabli porwą

Nagle coś obok niego zatrzeszczało, zaiskrzyło, snop iskier wzbił się w powietrze, zapachniało siarką, i oto stanął przed nim niewielki człowieczek w obszernym płaszczu, spod którego widać było kaftan ze złotymi lamówkami, i spodnie wiązane purpurowymi troczkami. Mimo iż płaszcz był naprawdę obszerny i bardzo długi, człowieczkowi wystawało spod niego kopytko, zamiast jednej nogi.

Zaś kapelusz jaki miał ów przybysz na głowie, mimo, że nasunięty niemal na uszy, ledwo zakrywał rogi.

Diabeł to był niewątpliwie. Diabeł jak malowanie.

Skłonił się Kubie bardzo dworsko i powiedział. „Oto jestem, gotów do służby”.

Strażnik wcale się nie przestraszył, bo po przeżyciu paru bitew i wielu rejsów, już nic go nie było w stanie przerazić.

Diabeł? A niechby nawet, grunt, że uwolni go od uciążliwej i nudnej służby. 

I może on, zwykły strażnik, znajdzie wreszcie czas na rozpoczęcie nowego życia.

Z chęcią więc zaczął zdejmować swój „służbowy” strój, jednocześnie, „kątem oka” obserwował diabła.

Ten zaś zza pazuchy wyjął dobrze zaostrzone gęsie pióro i rulon pergaminu. Rozwinął go z namaszczeniem, i spojrzał na Kubę.

Wiesz co to jest? zapytał.

No pewnie, odparł Kuba, każdy wie, że to cyrograf. Przecież spotkanie z diabłem nigdy nie kończy się inaczej.

No właśnie, mruknął diabeł, podpisz mi tu, i możesz sobie iść, gdzie zechcesz.- to mówiąc podsunął pergamin pod nos wartownika.

Ten jednak powstrzymał biesa gestem dłoni, – Chwila, muszę przeczytać, czego chcą ode mnie piekielne czeluści w zamian za moją wolność.

To ty umiesz czytać? Zdumiał się Diabeł…

– No pewnie, że umiem, Kuba aż się obruszył, byłem pilnym uczniem w mojej szkole parafialnej (na dźwięk słowa parafialna, Diabeł skurczył się i skrzywił).

– Wracajmy do rzeczy… Nie masz co czytać, podpisz, my zawsze chcemy tego samego – duszy. Diabeł mimowolnie zatarł dłonie.

No dobrze… Kuba mamrotał czytając cyrograf wnikliwie. – Niech będzie – po czym szybko skaleczył się nożem, jaki zawsze nosił ze sobą, odkąd przy Bramie Nizinnej pobiło go paru obcych i nielegalnych żebraków, których osobiście wyganiał z miasta parę dni wcześniej.

Kiedy z rany popłynęła krew, Kuba zażądał od diabła pióro, przyłożył go do rany, i zanim złożył podpis na pergaminie, dopisał koślawymi literami:

ja Kuba Dorsz zgadzam się na warunki piekielne. I na to, że za siedem lat wrócę, by oddać duszę. Przez te siedem lat Diabeł będzie za mnie pełnił służbę przy Bramie Wyżynnej na Prawym Mieście. Ale tylko ja będę mógł zwolnić go ze służby. Nikt inny nie ma do tego prawa. Nawet sam władca piekieł. Tylko ja. Jeśli nie wypowiem słów – zwalniam cię ze służby – wszystko nieważne.”

I zamaszyście się podpisał.

Diabeł poczekał aż podpis wyschnie, i nawet nie spojrzawszy na dopisek, zwinął pergamin na powrót w rulon, i schował go ostrożnie do tuby a tę – za pazuchę.

Następnie sięgnął po strój strażnika, i szybko się weń przebrał. Wyprostował się i rzekł do Kuby: „No, to idź i ciesz się wolnością, bo siedem lat minie jak z bicza trzasnął”

Młodzieniec nawet nie czekał aż Diabeł dokończy zdanie. Pobiegł, jak tylko mógł, najszybciej w stronę Żurawia. Nie czuł zimna, ani przenikliwego wiatru. Na szczęście, statek, który widział tu wczoraj stał jeszcze zacumowany przy nabrzeżu. Odnalazł marynarza, z którym był zaprzyjaźniony jeszcze z czasów swojego pływania…

I tak zaczęła się długa, paroletnia przygoda Kuby Dorsza na morzu.

Legenda mówi, że dorobił się na rejsach niezłego majątku. A że z legendą się nie walczy – pozostaje nam w to uwierzyć 

Wrócił nasz śmiałek po siedmiu latach, mężniejszy, bogatszy nie tylko w doświadczenia i jeszcze bardziej hardy niż kiedyś. Schodząc ze statku, rozejrzał się po swoim Mieście, odetchnął „znajomym” powietrzem. Tu jednak oddycha się najlepiej, pomyślał. Dobrze mieć pieniądze i plany na przyszłość…

I już wiedział, że nie wróci do wartowania przed Bramą. Jakąkolwiek bramą. Zanim jednak ruszył „zluzować” swojego niecodziennego zastępcę, na wszelki wypadek zawiesił sobie na szyi kupiony przed chwilą w warsztacie znajomego bursztynnika wisior z nieszlifowanego bursztynu. Według tradycji bowiem – bursztyn miał chronić od mocy piekielnych. W końcu stanął przed diabłem wciąż pełniącym straż przy zachodnim wjeździe do Miasta.

No jesteś, ucieszył się bies. – Nudno tu, a i ludziska gapią się na mnie stale, i palcami wytykają. Czas najwyższy byś mnie zluzował. Zapraszam do… – dokończył puszczając do niego szelmowskie oko.

Kuba stanął w bezpiecznej odległości od Diabła i powiedział: – Chętnie Cię zwolnię z posterunku. Ale – nie ciesz się tak mój kolego… Bo nie pójdę z tobą nigdzie.

Jak to?! – wykrzyknął bies. – Przecież cyrograf podpisany!

No tak, podpisany, ale przeczytaj dopisek, spokojnie odparł Kuba

Diabeł wyszarpnął pergamin zza pazuchy, rozwinął go i przeczytał na głos. – No jest że siedem lat… o co ci chodzi człowieku?

Przeczytaj dopisek, odparł Kuba spokojnie.

Diabeł przeczytał i podniósł pytający wzrok na młodzieńca. A ten spokojnie odparł: – Tylko ja mogę cię zwolnić…

Co kombinujesz ? w głosie Diabła wyczuć można było niepokój

Ano, nic takiego. Ot muszę wypowiedzieć słowa jakie napisałem w dopisku odparł spokojnie nasz bohater. –I jeszcze jedno – jak chcesz żebym cię zwolnił, musisz dać mi do ręki cyrograf. Bo nie pamiętam słów.

Co? Nie wolno nam oddawać cyrografu nikomu, za wyjątkiem pana piekieł! zagrzmiał rogaty wartownik, aż ziemia zadudniła

No, to będziesz tu stał do końca świata, uśmiechnął się Kuba.

Zapadła cisza, w literaturze zwana ciężką. Diabeł drapał się po głowie, sapał, tupał nogą uzbrojoną w kopytko. Marszczył brwi – widać było że toczy wewnętrzną walkę.

Kuba wzruszył ramionami:

Nie, to nie. Ja tam nie muszę cię wcale teraz zwalniać, bo wobec diabła nie muszę być uczciwy… Najwyżej sczeźniesz tu przy bramie. Decyduj. Masz wybór. Albo mi podasz mój cyrograf albo zostaniesz tu na zawsze…

Diabeł ze złości aż tupnął nogą. Tą z kopytkiem. Kuba pozostał niewzruszony. W końcu po kolejnym ataku furii, wysłannik Piekieł podał cyrograf swojej niedoszłej ofierze. – Masz i szybko czytaj – i zaraz mi oddaj pergamin!!!! mruknął

Młodzieniec kiwnął głową z uśmiechem. Wziął podany pergamin i nagle przy użyciu swojego nieodłącznego noża pociął cyrograf na drobne paseczki, po czym wrzucił je do kosza z rozpalonym ogniskiem.

Diabeł obserwował to z niedowierzaniem. W końcu krzyknął – Co ty zrobiłeś człowieku?????

Kuba poczekał aż wszystko się spali dokładnie, a następnie spojrzał na diabła. – Ano, nie mam zamiaru wracać pod bramę. Ani tę ani żadną inną. Bogaty jestem, wolny też. I taki pozostanę. A ty – możesz pilnować miasta. Bo zdaje się dobrze to dotychczas robiłeś…

Kuba Dorsz skłonił się diabłu uprzejmie i oddalił się w głąb miasta, z postanowieniem rozpoczęcia nowego życia.

Na darmo diabeł złościł się i wykrzykiwał przekleństwa. Cyrografu nie było, świadków także… Został biedak przed bramą na wieki…

Tak kończy się legenda o sprytnym Kubie Dorszu i nierozgarniętym diable spod Bramy Wyżynnej.

I tylko czasem zimą, wieczorem, podczas śnieżycy, kiedy wieje przenikliwie zimny wiatr, można w okolicach Bramy ujrzeć zgarbioną figurę przestępującą z nogi na nogę.

Czy to ów Diabeł, który połakomił się na duszę Gdańszczanina, czy też to ktoś próżno czekający na umówione spotkanie?

Nie wiem, samemu trzeba sprawdzić. Tylko niczego nie podpisujcie 🙂 

Published in: on 19 lipca 2015 at 15:01  Dodaj komentarz  

Gdańsk śladami legend i duchów…

Ostatnie spotkanie z Panią Aleksandrą Kozłowską z Gazety Wyborczej Trójmiasto zainspirowało mnie do opisania Gdańska z jego baśniowej strony. Często można usłyszeć, że przewodnik powinien podawać  li tylko suche fakty i mówić o tym, co się widzi, a już tzw. sampizacja historii Gdańska jest niedopuszczalna.

Dla niewtajemniczonych: „sampizają” nazwano powoływanie się na zmarłego niedawno profesora Jerzego Sampa, którego świetne opowieści gdańskie zainspirowały niejednego miłośnika Gdańska do sięgnięcia po tzw. poważną naukową lekturę. Pomijam już fakt, że zwyczajnie Profesora lubiłam, za Jego wyjątkową życzliwość i absolutny brak zadęcia. On po prostu umiał pisać o historii (niełatwej przecież) Miasta. Robił to w taki, sposób, że prowokował do poszukiwań i własnych wniosków. Toteż nazywanie Jego pracy i twórczości „sampizają” wszyscy (licencjonowani przewodnicy gdańscy) uważaliśmy zawsze za głębokie niezrozumienie tak Gdańska jak i istoty Miasta.

Poza tym – warto pamiętać, że z metodycznego punktu widzenia, nic tak nie zniechęca słuchacza jak bombardowanie suchymi faktami. Co niejeden sam pamięta z lekcji historii choćby.

Poniższy mini serial o duchach i legendach jest więc naszym małym hołdem złożonym wyjątkowej postaci Profesora, jak i baśniokręgowi gdańskiemu.

Oczywiście, każdy pewnie zna owe legendy inaczej, bo i wersji jest całe mnóstwo. Pisali o nich różni autorzy, i każdy też dodawał coś od siebie. To jednak tylko wzbogaca zbiór Magii Miasta 🙂

Zapraszam więc na mini serial – śladami duchów i legend Gdańska.

1. O duchu komendanta z Przedbramia Ulicy Długiej (czyli popularnej Wieży Więziennej i Katowni)

2. O diable z Bramy Wyżynnej

3. O murarzu z Bramy Taczkarzy

4. O smoku z Dworu Bractwa Św. Jerzego

5. O pewnych mieszkańcach ulicy Długiej

6. O niedoszłym pielgrzymie z Mariackiego

Published in: on 16 lipca 2015 at 10:21  Comments (1)  

W piwnicach u dominikanów w Gdańsku – niestety krytycznie

No i stało się, „piwnice romańskie” pod dawnym klasztorem dominikańskim w Gdańsku otwarte.

Dzisiaj, czyli 31 grudnia – odtrąbiony w mediach wstęp wolny, okazał się być wstępem tylko dla pracowników… Aczkolwiek, z braku jakichś spektakularnych tłumów, udało nam się wejść. Nam, czyli Ewie J. i mnie. A że spodziewając się się dzikiego tłoku, nie wzięłam aparatu, więc ZDJĘCIA są kiepskiej jakości – tzw. komórkowce… nb. było nas raptem 4 osoby wszystkiego 😉

Wrażenia?

hm…. Baaaaaardzo mieszane.

Otóż – sam pomysł świetny, sam fakt otwarcie wnętrza dla tzw. publiczności przedni. Samo założenie – rewelacja, i sposób rekonstrukcji brakujących detali zasługują na najwyższy szacunek!

Ale….

No właśnie – ALE.

Ktoś nie przemyślał oprawy świetlnej. Ba – właśnie wprowadzając psychodeliczne kolory zniwelował pracę, jaką włożono w całe założenie.

JAK można było wprowadzić tak agresywną kolorystykę wnętrza, które POWINNO się odbierać całościowo??? Kto na to zezwolił? I te malutkie ledowe (?) „M&M’sy” na styku ścian i posadzki, wołają o pomstę do nieba. Punktowe kolorowe światełka, doskonale sprawdzają się w dyskotekach. Chyba jednak projektantowi ekspozycji miejsca się nieco pomyliły 😦

Nadto głos prowadzący (zresztą bardzo dobrze zrobione nagranie i rzetelnie prowadzące po całym wnętrzu), nie przystaje czasowo do punktów świetlnych. I jeśli ktokolwiek zapatrzy się w/na którykolwiek detal, nie nadąży za głosem i nie będzie wiedział o co chodzi. Straci wątek, bowiem całe wnętrze oświetlane jest narracyjnie. Czyli światło pada na element/detal akurat omawiany.

Koszmarne kolory – zwłaszcza agresywny niebieski i czerwony – skutecznie niwelują wrażenie potęgi murów, i niweczą wzrokowy odbiór precyzji prac zabezpieczających i rekonstrukcyjnych.

Dla takich wnętrz sprawdza się WYŁĄCZNIE oświetlenie neutralne. A tego tam jak na lekarstwo.

Podsumowując – miało być doskonale, a wyszło niestety – jak zwykle.

Miejmy nadzieję, że oświetlenie zostanie zmienione i pozwoli się „zwykłym oglądaczom” (bo chyba na tych także tu się stawia?) na kontemplację wnętrza, i na chwilę zadumy nad zdolnościami średniowiecznych muratorów, a także nad umiejętnościami współczesnych konserwatorów. Nie każdy zwiedzający tę tak długo oczekiwaną atrakcję Gdańska ma przygotowanie historyczne. Krótki filmik na wstępie tego nie nadrobi, toteż zaleca się tablice informacyjne. Nie musi to być tablica na pół ściany 😉 no i co zrobić z zagranicznymi zwiedzającymi ? Głos męski, aczkolwiek bardzo seksowny 😉 opowiada po polsku…

I na koniec – proponuję Muzeum Archeologicznemu, aby wybrało się do Podziemi Rynku w Krakowie, obejrzeć ekspozycję, i podejrzeć oświetlenie… Naprawdę warto kopiować dobre wzory!

Zakłamywacze Historii

Ewa Jaroszyńska wpadła na genialny pomysł.

Oto co napisała do nas (czyli do Gdańskiego Desantu: Danki Lietke, Arka Zygmunta, Agi Syroki i mnie. )

„primo: 1. kwietnia zbliża się wielkimi krokami. Gdańszczanie obchodzili Prima Aprilis bardzo dowcipnie.

secundo: brać przewodnicka łapie się za głowę, słysząc samozwańczych oprowadzaczy nazywających np. Ratusz Głównomiejski Kościołem Mariackim czy opowiadających historie o usypywaniu Biskupiej Górki, itp., itd.

Zróbmy primaaprilisowy spacer z przewodnikami, opowiadającymi wymyślone, absolutnie nieprawdziwe historie, z nadaniem tytułu bajarza roku, co wy na to?”

Oczywiście byliśmy natychmiast na tak!

Zresztą nam akurat niewiele potrzeba, by się skrzyknąć (czy do wyjazdu w Polskę na szkolenie, czy na wyprawę całkiem niedaleko, czy na spotkanie ot, dla przyjemności)…  Jak  w popularnym powiedzeniu: „mówisz, masz”.

Natychmiast też Ewa utworzyła na niezawodnym facebook-u wydarzenie:

Tuesday, April 1, 2014       godz. 17:00

Start: Wielka Zbrojownia (od ul. Piwnej)

Całkowicie nieodpowiedzialnie i zupełnie bez troski o fakty grupa założona ad hoc „Zakłamywacze Historii” zaprasza na primaaprilisowy spacer z przewodnikiem i partaczem po Głównym Mieście

Postanowiliśmy, że nie zachowamy tego wariactwa dla siebie tylko, ale rozpropagujemy. Poprzez Facebook-a, maile, i sms-y zaprosiliśmy do udziału nasze Rodziny, Znajomych bliskich i dalszych, także nasze ulubione Koło PTTK w Elblągu… Ewa dokooptowała także paru innych przewodników.

Odzew był niemal natychmiastowy. Zrobiła nam się pokaźna grupka zaciekawionych i chętnych posłuchania. I także współopowiadania.

I tylko jedna osoba zapytała mnie mailowo dlaczego – czemu ma to służyć… Czemu my akurat – przewodnicy z długim stażem i tzw. „nazwiskami” chcemy robić z siebie „pośmiewisko”.

Już wyjaśniam:

Otóż, czas jakiś temu pewien kolejny minister zderegulował zawody. (N.B. sam był wybitnym przykładem na to, że NIE powinno się zatrudniać na odpowiedzialnym stanowisku człowieka absolutnie nie przygotowanego do tak ważnej funkcji…)

W tym amoku deregulacji wszystkiego, ówże zderegulował też zawód przewodnika. Turystycznego przewodnika.  Teraz, aby oprowadzać, nie trzeba licencji, wiedzy, lat nauki, szkoleń, kursów, nie trzeba wydawać ciężkiej kasy na książki, czy kolejne kursy dokształcające… Nie trzeba też ogłady ani żadnej metodyki… Teraz wystarczy „pasja” (jak bardzo się zdeprecjonowało to słowo dzięki indolencji urzędniczej).

W związku z tym – na ulicach wszystkich miast Polski można obecnie usłyszeć, co tacy samoistni oprowadzacze plotą. A często plotą jak przysłowiowy Piekarski na mękach.

Owszem, ktoś powie, że słynny Christoph Maucher  też był partaczem.

Ale – Maucherów ci u nas niewielu, oj niewielu 😀 za to partaczy z krwi i kości (w najgorszym tego słowa znaczeniu) – wprost przeciwnie.

Jednego wszakże nie wziął ów deregulator pod uwagę.

Ci z tzw. nazwiskami są sprawdzeni, mają markę. Można im zaufać, że nie powiedzą np. w Muzeum Stutthof, że tu zagazowano miliony (wskazując przy tym na Krematorium) – podając pierwszy przykład, jaki podsłuchałam. Można im też powierzyć kasę imprezy, wiedząc, że będą wiedzieli jak się z tego rozliczyć, można zaufać ich zawodowej uczciwości, że turysta dowie się prawdy, a nie usłyszy „Bajki z Mchu i Paproci”… Można im powierzyć tzw. trudną grupę, z którą sobie poradzą, bo mają lata praktyki.

No i niebagatelna sprawa, na licencjonowanego przewodnika można złożyć skargę w razie rażących uchybień (tak, jak to można zrobić w wypadku nieuczciwych  biur podróży). A na takiego bez licencji – już nie, bo nie figuruje w żadnej ewidencji (podatkowej także 😉 ). No, chyba, że ktoś lubi robić interesy z przysłowiową firmą „Krzak” 😉

Mogłabym wymieniać całą listę – ale nie czas i miejsce po temu.

I znowu od razu zaznaczam, że i wśród licencjonowanych przewodników trafiają się czarne owce, które niestety przekłamują obraz prawdziwego przewodnictwa. Jak wszędzie, w każdym zawodzie. Jeśli napiszę że nauczyciele to dno, 5 m mułu i szuwarki, czy że każdy lekarz to konował, lub że każdy ksiądz to klecha… to natychmiast dostanę stos maili z pretensjami. I słusznymi. Ale niestety widzi się przeważnie to, co złe, bo bardziej się rzuca w oczy.

A więc – 1 kwietnia chcemy pokazać CZYM grozi deregulacja. I jakie ma skutki. To, co będziemy opowiadali, będzie kompilacją rewelacji, jakie podsłuchaliśmy w biegu, po drodze, natknąwszy się na takich właśnie samozwańczych deregulacyjnych oprowadzaczy.

Zdziwicie się Państwo, CO potrafi taki ktoś przekazywać grupie, która przecież przyjeżdża zwiedzić, i niekoniecznie zna historię tak miejsca jak i obiektu.

W imieniu Ewy Jaroszyńskiej, Danki Lietke, Agi Syroki, Ewy Heliosz, Arka Zygmunta, Koleżanek i Kolegów Przewodników Licencjonowanych, a także swoim:

ZAPRASZAM na niezapomnianą wyprawę po Gdańsku.

😀

Sentymentalne poszukiwania z mennonitami – wywiad: Katarzyna Czaykowska

Nie mogłam się oprzeć i rebloguję ciepły tekst, jaki napisała Marta Antonina Łobocka na swoim blogu Kochamy Żuławy. Dość dużo jej cierpliwości zużyłam, zanim zerknęłam w ogóle na pytania, jakie mi przesłała mailem. Nie ze złośliwości, tylko z lenistwa, potem nie mogłam ich w mailach znaleźć, a potem zwyczajnie był sezon. Teraz – podczas jednego ze spotkań – dopadła mnie 😉 i zmobilizowała.

Zmobilizowała mnie też do znalezienia starych zdjęć. Tych jeszcze z Nigerii. Jak to zwykle bywa – szukałam pudła, a znalazłam dużą torbę ze zdjęciami z Wtedy i Tam 🙂 No i w końcu udało się. Zeskanowałam te stare, te niedawne przesłałam mailem i doczekałam się ciepłego tekstu, pisanego z sympatią do interlokutora.

Dziękuję 🙂

Kochamy Żuławy

okladka - z logo - blogZapewne nie raz słyszeliście o mennonitach na Żuławach. Zapewne też nie raz historia tych owianych tajemnicą ludzi, rozpaliła Waszą wyobraźnię. Większość z nas tylko podziwia ocalone dziedzictwo tych przybyszów z Niderlandów, niektórzy biorą udział w ich corocznym, żuławskim zjeździe, ale są i tacy, którzy z nimi spędzają bardzo wiele czasu. Taką osobą jest Pani Katarzyna Czaykowska, przewodniczka i podróżniczka, która, oprowadzając wielu mennonitów po Żuławach, poznała ich i  zaprzyjaźniła się z nimi.
Zapraszam do lektury wywiadu z Panią Katarzyną Czaykowską.


__________________________________________________________________

View original post 2 520 słów więcej

Kuryer Gdański

Od początku – czyli od roku 2009 – czytuję Kuryera Gdańskiego wydawanego przez Piekarnię Pellowski. Lubię – bo krótko i zwięźle, a na dodatek ciekawie. Mam też niemal wszystkie numery.

W każdym z numerów jest coś o pieczywie czy słodkościach Pellowskiego, jest też o zdrowiu. Ale też w każdym numerze po artykule pisują Panowie Jerzy Samp i Andrzej Januszajtis.

(Pan Samp niestety już nie pisuje… w roku 2015 zmarł, a zatem pozostają nam tylko ciepłe wspomnienia Jego serdeczności, i cudnych opowieści)

I tu dygresja 🙂

Wieki temu, jeszcze na kursie przewodnickim zakazano nam opowiadać legendy, czy anegdoty. Bardzo często wręcz straszono sampizacją historii Gdańska, krzywiono się także na Andrzeja Januszajtisa, pobłażliwie machając ręką… Stanowczo oponowano przeciwko jakimkolwiek barwom w suchej, i co tu dużo mówić – przez to NUDNEJ narracji przewodnickiej. A tymczasem to właśnie lokalne legendy i plotki (często pochodzące z dawnych ksiąg kasowych, czy dokumentów rady, albo klasztornych zapisków) nadają owym opowieściom barwę, pokazują ludzi i ich naturę. Dodają kolorytu „zimnym murom”. Na szczęście z tego strachu przed opowieściami wyleczył mnie Wiadomy Zamek, gdzie aż roi się od ciekawostek, plotek, legend i opowieści znacznie bardziej przybliżających Największą Kupę Cegieł w Europie, niż wyłącznie suche daty i fakty klepane bez oddechu i emocji. Na dodatek dzięki osobowości naszych wykładowców przestaliśmy się bać (przynajmniej niektórzy 😉 ) dodawać do naszych narracji owej szczypty przypraw – jakimi niewątpliwie są właśnie owe historie zasłyszane, zapisane i „odkopane”.

Do suchej daty – powinno się więc dodać ciekawostkę, jakiej nie wyczyta się w często (przepraszam historyków 😉 ) nudnych książkach. Najlepszym tego przykładem była wspaniała konferencja w Zamku Bierzgłowskim, jakiej miałyśmy zaszczyt się przysłuchiwać w roku 2009.

Toteż każdy, kto chce zainteresować bądź siebie, bądź swoich znajomych historią, niech zdecydowanie sięgnie po Kuryera Gdańskiego, jeśli już nie chce  (lub nie ma okazji) sięgać do fundamentalnej pozycji pod redakcją Edmunda Cieślaka.

A już wyszedł numer przyszłoroczny styczniowy Kuryera. I w tym to numerze 1(60)2014 wyczytałam bardzo obiecujące słowa Pana Januszajtisa. Oto one (cytuję za gazetką, która w archiwum pokaże się niebawem i cały tekst będzie można tam przeczytać).

Rzecz jest o Zegarze Astronomicznym w Bazylice Mariackiej. Pan Andrzej Januszajtis pisze:

30 kwietnia 2014 roku będziemy mieli 550 rocznicę urodzin naszego zegara. Chcemy (tzn. Towarzystwo „Horlogium” zorganizować w tym dniu międzynarodową konferencję na temat „Wielkie zegary astronomiczne – historia, teoria, praktyka”.

Pozostaje nam teraz śledzić wszystkie wiadomości i wszelkie informacje, żeby takiej kapitalnej okazji nie przegapić.

Jak widać  -Kuryer Gdański to niezwykła kopalnia informacji.

🙂

Published in: on 30 grudnia 2013 at 15:30  Comments (1)  

Oliwskie refleksje

W ramach szukania tematów zastępczych (do końca tłumaczenia mam wciąż 105 stron), skorzystałam dzisiaj z okazji, i pojechałam na szkolenie do katedry w Oliwie. Lubię katedrę, bardzo lubię. To jest jedno z tych miejsc, które samo mówi. Pod warunkiem jednak, że się je lubi. 😉

Idąc dzisiaj przez jeszcze wcale nie wiosenny park oliwski, przypomniałam sobie, jak polubiłam katedrę… Sympatia i przede wszystkim zrozumienie tego niełatwego kościoła pojawiły się dopiero jakieś 11 lat temu, czyli – kiedy zostałam przewodnikiem. Zanim to nastąpiło, musiałam to miejsce jakoś oswoić. No, bo JAK oprowadzać po tym, czego się nie lubi??? Mam takich parę miejsc nielubianych i tam po prostu nie jeżdżę; odmawiam tam wycieczek, bo nie chcę oszukiwać moich grup.

Ale Oliwa? Nie wypadało tu nie bywać z grupami.

Nie miałam pomysłu na katedrę. Aż w końcu pojechałam tam któregoś poranka. Zwlokłam się rano, skoro świt, i przed drzwiami katedry byłam już o 6:30. Słońce wschodziło, a może już wzeszło, nie pamiętam, ale świeciło i nawet było ciepło. Zostałam wpuszczona do prezbiterium. Szukałam jakiegoś powodu do polubienia tego kościoła, czegoś, co by mnie przekonało, że tu warto… I wtedy odwróciłam się w stronę organów. „Świeże” poranne słońce grało kolorami przez wschodni witraż rzucając plamy światła po całym wnętrzu, i do tego, organista właśnie rozpoczął ćwiczenia przed wieczornym koncertem.

Przez moment stałam wsłuchana w poranne dźwięki tak organów, jak i sprzątania kościoła, szurania ławkami, kubłami z wodą, wszystkiego tego, czego potem w trakcie oprowadzania się już nie słyszy, nie zauważa. Usłyszałam życie. 🙂

Od tego momentu LUBIĘ katedrę, bardzo lubię. 🙂

A jeszcze od kiedy zaczęłam zgłębiać życie zakonne, wiem co opowiadać moim gościom, by w tych murach (pięknych, ale bez ludzi, którzy je budowali) słyszeli życie zakonne, żeby Te Deum trzeciomajowe (1660 roku) nie było dla nich pustym zapisem historycznym.

Oto co „ustrzeliłam” w katedrze (nie tylko podczas dzisiejszego szkolenia)….

Kolory wody – marzec

Do wiosny pozostało tylko 18 dni. Na dodatek dzisiaj jest niedziela, pełna słońca i wiatru – a więc aż się prosiło, by wziąć aparat i potowarzyszyć Dziecku Młodszemu podczas jego szaleństw na SKIMIE. :)Przy sposobności „wpadły mi w obiektyw” kolory wody. Jak zwykle – przy takiej okazji – zachwyca mnie zmienność kolorów Zatoki Gdańskiej. Ale już o tym już było TU i ÓWDZIEwięc teraz wklejam kolejne ZDJĘCIA WODY w słońcu. Tradycyjnie kończąc słowem: lubię! 🙂

Kolory wody – Gdańsk

Lubię morze. No – ale wychowana na morzu, nie mogę go nie lubić. Tato miał zwyczaj budzenia mnie bardzo wcześnie rano, i wyganiał mnie na mostek, bym podziwiała kolory wody. Wszędzie. Gdzie tylko płynęliśmy. Czasem takie poranne „kolorowanie morza” kończyło się z rybką latającą w garści, a czasem obserwacją delfinów „brykających” dokoła statku.

Za każdym razem, gdy wpływaliśmy do Zatoki Gdańskiej, wiedziałam, że mogę bezkarnie stać na mostku obok Taty – bez względu na porę. Dostawałam na szyję wielką lornetkę (zabawne jak traciła na wadze, w miarę jak ja rosłam 🙂 ) i mogłam się gapić w bezkres bez końca.

Kolory wody wyłaniały się z ciemności powolutku, przybierając różne odcienie błękitu, błękitnego różu, grafitu, czy wreszcie zieleni… Wtedy nie było takich aparatów jak dziś. Więc zostały mi wyłącznie wspomnienia z tych chwil uchwyconych na mostku, czy pokładzie.

Dzisiaj na szczęście mam aparat – poszłam więc na plażę „złapać” parę kolorów wody. W oddali na horyzoncie wisiał ciemny cień, nie wiem – deszczu czy śnieżycy. Zaś woda w Zatoce miała odcień grafitowy. I tak na dobrą sprawę nie wiadomo było, gdzie ten horyzont jest – gdzie kończy się woda a gdzie zaczyna niebo… Potem kolory się zmieniły i nagle woda stała się zielona. Spędziłam więc nieco czasu „zdejmując” między innymi badyla w wodzie, malowniczo zalewanego falą. Uchwyciłam łabędzie, jakaś mewa przeleciała mi  przed obiektywem – psując kadr. Słowem woda, woda, woda…

Lubię 🙂

Published in: on 8 lutego 2013 at 17:56  3 Komentarze