Sątopy

Sątopy, To kolejna miejscowość, w której się zatrzymaliśmy na chwilkę, oczywiście, po to by zajrzeć do kościoła. Posadowiony na wzniesieniu, widoczny jest z daleka, poza tym – umiejscowiony jest prawie jak kapliczka na rozdrożu.

Znajdowała się tu niegdyś druga po Smolajnach letnia rezydencja biskupów warmińskich. A wieś lokowana została w lutym roku 1337. Tutaj – jak w wielu innych miejscach Dominium Warmińskiego – pojawia nam się wójt krajowy Henryk z Luter.
Kościół wzniesiony został w połowie wieku XIV, a w wieku XVI świątynia otrzymał ołtarz Św. Jodoka (pentaptyk). Niestety w roku 1930 (?) ołtarz zabrano ze świątyni i przekazano do Muzeum Warmińskiego w Lidzbarku (Warmińskim). W 1953 po konserwacji przekazany został do Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie.

Warto pamiętać (co nie przychodzi łatwo, zwłaszcza jak się pomyśli jak daleko to jest od tzw. wielkiego świata) że tutaj część swojej młodości spędził aktor Paul Wegener (nie mylić z Paulem Wegenerem, gauleiterem rejencji Weser-Ems).

Paul Wegener – aktor – znany jest głównie z reżyserii i głównej roli w Golemie (z roku 1915).

(dygresja!!!  mówiąc o Golemie, jak mantrę powtarza się Pragę, jako to miejsce, gdzie wszystko się rozgrywa. A tymczasem figa proszę Państwa, Golem to Chełm. I rabin Eliasz ben Aaron Jehuda. A cała historia jakoby rozegrała się w Chełmie właśnie, w drugiej połowie wieku XVI.  Proszę, oto odnośnik do stosownego – ciekawego artykułu pana Roberta Kuwałka.

Ale też pamięta się Wegenerowi grę w filmach propagandowych w czasach III Rzeszy, całkowicie zapominając o wsparciu finansowym jakiego udzielał opozycji anty-hitlerowskiej. Tuż po wojnie to on właśnie wskrzesił i był animatorem życia kulturalnego w Berlinie. W tzw. towarzystwie pamięta się jednak głównie o jego sześciu małżeństwach, z czego aż dwa z tą samą partnerką. Zadumani nad niegdysiejszym znaczeniem tych ziem, zastanawiając się, gdzie stał dom, w którym Wegener mieszkał, wdrapaliśmy się na wzniesienie, do kościoła p.w. Św. Jodoka.

Wystrój tej świątyni wprawia w zdumienie. I jest wart obejrzenia – zdecydowanie polecam!

A który to Jodok jest patronem kościoła – można znaleźć w ciekawym artykule Andrzeja Rzempołucha na stronie Muzeum w Olsztynie. Dość powiedzieć, że już 600 lat przed pojawieniem się Św. Franciszka, Jodok rozmawiał ze zwierzętami i uzdrawiał ludzi w swojej pustelni. Potem był autorem wielu cudów, i kiedy zmarł w swojej pustelni, w roku 668, na tym miejscu wybudowano klasztor. Niestety nie przetrwał do naszych czasów (klasztor, nie przetrwał), zniszczony podczas szaleństwa rewolucji. Ale w miejscowym kościele Św. Piotra, (w miejscowości Saint-Josse-sur-Mer) zachowały się relikwie świętego, a „szmatka” zwana całunem Świętego Jodoka, znajduje się w Luwrze, gdzie „pojechała” do konserwacji (znamy to także i z naszego, gdańskiego podwórka… jak choćby trójząb Neptuna przy Chlebnickiej, czy pęk kluczy u bezgłowego komendanta Katowni i Wieży Więziennej).

Święty Jodok okrzyknięty został patron pielgrzymów (do dzisiaj do jego relikwii odbywają się liczne pielgrzymki), także niewidomych, ale też i piekarzy i żeglarzy (to do niego modlą się Wilki Morskie podczas sztormów). Opiekuje się szpitalami i przytułkami. To do niego poiwnni się modlić małżonkowie a wieczną miłość małżeńską, i o potomstwo, bowiem jest patronem płodności (sam jednak wybrał życie pustelnika).  To Jodok strzegł od zarazy (podobniej jak Roch), chornił przed pożarem, pożaru, burzy i gradobicia.

Czczony głównie we Francji i Nadrenii; także w Hesji, Szwabii i Bawarii. Na ziemiach polskich kult Jodoka potwierdzony jest już w XIII w. na Śląsku, Pomorzu i w Prusach

(z postacią Św. Jodoka spotkamy się w innym miejscu na Warmii – we Fromborku. Wystarczy wejść do kruchty zachodniej i spojrzeć na wspaniały portal – prawa strona archiwolty – od strony zewnętrznej. Nad Pannami Głupimi Św. Jodok przedstawiony został w krótkiej tunice z kijem 3-sękowym)

Szestno – cz. 1

Jak zwykle, w biegu, po drodze. Tym razem – Szestno… I tym razem nasza trasa została starannie zaplanowana. I było to jedno z moich największych zdumień ostatnich czasów.

Zdumienie na TAK.

Że TAK można zadbać o miejsce „niebliskie”, że TAK można z zachwytem opowiadać o już przecież nieistniejącym świecie, że TAK można wrosnąć w ziemie przecież nie genetyczne, i wreszcie, że TAK można stać się synonimem miejsca.

Ale od pieca…

Na początku grudnia, przez trzy dni, czteroosobowy Desant Gdański uczestniczył w konferencji na temat dziedzictwa historycznego i teraźniejszości Zakonu Krzyżackiego w Rynie. Mieszkałyśmy w Hotelu Cesarskim, w niedalekim Giżycku.

Ten hotel polecam, z czystym sercem. Miło, czysto, za hotelem jest parking, dodatkowo wszędzie blisko no i smaczne śniadania w sąsiadującej z hotelem restauracji Kuchnie Świata. W samej restauracji jadłam już kiedyś z grupą, więc spokojnie mogę polecić ich menu.

Z Giżycka dojeżdżałyśmy na wykłady konferencyjne. O samej konferencji nie warto się za bardzo rozpisywać. Dość na tym, że niestety, słynne powiedzenie Johanna  Georga  Forstera pozostaje wciąż aktualne 😦 Jako, że kilka wykładów wygłaszanych było po niemiecku, zatrudniono tłumaczy. No i to była jedna z największych porażek tej konferencji. Tłumacze niby symultaniczni, ale jedyne co robili naprawdę symultanicznie, to dłubali w zębach, stękali, mlaskali i chrumkali… Oprawa merytoryczna także pozostawiała wiele do życzenia. Niestety, konferencja poza sferą rzeczową, także w sferze kultury zarówno osobistej, jak i przekazu pozostawiała bardzo wiele do życzenia. Dość wiedzieć, że z rozrzewnieniem myślałyśmy o konferencji w Zamku Bierzgłowskim.

No i na dodatek, niewiele było prelekcji wartych wysłuchania. Jedną z nich była na pewno ta, wygłoszona przez dra Franka Bayarda, dyrektora archiwum zakonnego. I na szczęście dostałyśmy ją od samego referenta. Poza więc przysłowiową słodką fotką z Wielkim Mistrzem, i degustacją obiadu (którego, nota bene, na pewno nikomu z naszych grup nie polecimy), tak naprawdę radość z bycia na konferencji wynikała z możliwości bycia razem. Po sezonie. Bez pośpiechu.

* / * 

Po ustaleniu, dokąd* pędzący Św. Brunon nawracał w dzisiejszym Giżycku, ostatniego dnia pojechałyśmy jednak do Rynu na zakończenie konferencji. Niestety, dwóch najciekawszych prelekcji tego dnia nie było. Bez wyrzutów sumienia więc ulotniłyśmy się mając w planie Bezławki. Ale jako, że do Bezławek jedzie się przez Szestno, a żadna z nas tam nigdy nie była, zadecydowałyśmy o trasie właśnie tamtędy. Na dodatek okazało się, że Ewa J. właśnie w Szestnie ma Znajomego niemal od zawsze, więc tym bardziej musiałyśmy tam zajechać.

* / * 

Szestno (Seehesten), to wieś, (według statystyk) licząca w roku 2006 około 830 mieszkańców. Położona 7, a może 8km na północ od Mrągowa. To dzisiaj. A kiedyś?

Na kartach historii Szestno zagościło na dobre w II połowie wieku XIV. Właśnie wtedy południowe tereny komturii bałgijskiej objęte zostały planową akcją kolonizacyjną. Nie znaczy to wcale, że do tego czasu była tam tylko Wielka Puszcza. Już 100 lat wcześniej zaczęli osiedlać się tam ludzie. Jednak w XIV wieku właśnie, w związku z planową akcją osadniczą, niezbędne było zapewnienie napływającej ludności bezpieczeństwa. Nadto, teren położony był bezpośrednio na trasie głównych wypraw litewskich, kierowanych w głąb Prus. W związku z tym zamek szestnieński „wpasowany” został w sieć, a raczej łańcuch twierdz obronnych na południe od Wielkich Jezior. W owym wspomnianym wieku XIV zamek oblegał książę Kiejstut Giedyminowicz, niszcząc jednak wyłącznie przedzamcze. Między początkiem XV wieku a rokiem 1525, zamek był rezydencją prokuratorów krzyżackich, podległych komturom bałgijskim, i czas jakiś także ryńskim.

Kim był prokurator w Państwie Krzyżackim? Był to urzędnik odpowiedzialny za sądownictwo i zawiadujący administracją okręgu sobie podległego (czyli prokuratorii). Prokurator odpowiadał też za sprawy wojskowe na swoim terenie, a więc pełnił rolę dowódcy okręgu. I jako taki dysponował tak braćmi zakonnymi, jak i okolicznymi Prusami, czy osadnikami. Prokuratorzy, jako urząd, podlegali komturom. Tu wyjątek stanowił prokurator kętrzyński, ale nie o nim tu mowa 😉

Odwiedzając Prusy, warto zajechać do dawnych siedzib prokuratorskich, czyli (podaję w kolejności alfabetycznej): Barcian, Bytowa, Działdowa, Ełku, Giżycka, Kętrzyna, Morąga, Nidzicy, Nowego, Nowego Jasińca, Osieka, Pasłęka, Pnia, Przezmarka, Skarszew, Szczytna, Szestna czy Węgorzewa.

W wieku XVI zamek szestnieński stał się siedzibą starostów pruskich. Jednym, z nich był Fabian von Lehndorff, którego płytę nagrobną można podziwiać wmurowaną w północną ścianę miejscowego kościoła. Od początków wieku XIX zamek stopniowo rozbierano, a materiał rozbiórkowy stał się materiałem budowlanym w odległym o ok. 20 km na północ Kętrzynie. Na terenie dawnego folwarku postawiono dwór, i ten można dziś oglądać jedynie zza gęstych krzaczorów, jako, że obecnie jest prywatną własnością. I dobrze, bo po II wojnie spotkał go los wielu innych może nawet cenniejszych – czyli najpierw grabież przez Armię Czerwoną, potem PGR, i gdyby nie prywatny właściciel, który zjawił się jakoś tak w latach 90. – pewnie podzieliłby los na przykład Prosny…

TUTAJ można przeczytać o zamku w Szestnie, TUTAJ zaś znajdują się informacje o historii wsi.

Nie zajrzałabym jednak na te strony, gdybym nie dostała dużej i świetnie podanej dawki tak historii, jak i czasów współczesnych, od Znajomego Ewy J.

I to było właśnie najcenniejsze podczas naszej wizyty – rzetelna wiedza naszego Cicerone, ale podana w tak ciekawy sposób, że aż chciało się słuchać.

A na zakończenie części pierwszej wpisu, TUTAJ nieco zdjęć z naszej wizyty.

* przykro mi, ale to akurat zrozumieją wyłącznie moje drogie Koleżanki, AS, EH i EJ 😉

O Westerplatte – w dwóch tomach

Westerplatte wciąż wzbudza emocje. I wciąż krążą o nim mity i opowieści „z mchu i paproci”.

Dotychczas jedyną rzetelną pozycją godną przeczytania i rozwagi był książka Jarosława Tuliszki pt. „Westerplatte 1926-1939. Dzieje Wojskowej Składnicy Tranzytowej w Wolnym Mieście Gdańsku”. Książka ta – już raczej biały kruk, wydana została w roku 2002 przez Wydawnictwo Adam Marszałek. Mam szczęście być posiadaczką tego wydania i strzegę go jak oka w głowie. Bowiem na w sumie 287 stronach Autor podał zarys sytuacji przed i w czasie działań wojennych, zamieścił szkice i rysunki a także tabele i zdjęcia. Bez zadęcia, bez komentarzy, bez ulegania nowomodzie komentatorskiej, profesjonalnie podszedł do wciąż rozpalającego emocje półwyspu. Ale, jak napisałam, było to jedyne rzetelne opracowanie. Inne – to właśnie „bajki z mchu i paproci” grające na typowych dla przysłowiowego magla emocjach, pełne insynuacji, tudzież informacji z trzeciej czy nawet z czwartej ręki.

Cieszy więc nowa, dwutomowa publikacja pióra Andrzeja Drzycimskiego, pt. „Westerplatte – Reduta w budowie 1926-1939” i „Westerplatte – Reduta wojenna 1939”, wydana przez Fundację Gdańską.

Andrzej Drzycimski należy do tych autorów, którzy nie ulegają modzie ani histerii, czy też wpływom tzw. czynników. Badania swoje prowadzi według własnego rytmu i bardzo szczegółowo, można by rzec sposobem benedyktyńskim. Ale też temat wymaga podejścia specyficznego. Rolą bowiem historyka nie jest kreowanie opinii, a przekazanie faktów. I to w sposób jak najmniej prowokujący do późniejszych nadużyć interpretacyjnych.

I Autor ten cel osiągnął.

Dodatkowym atutem książki jest obszerny wykaz źródeł i literatury, indeks osobowy, a także bogata ilustracja zdjęciowa.

Bardzo żałuję, że nie mogłam być na promocji książki, bo mimo specyficznej osobowości Autora, lubię go słuchać. Mówi jasno i klarownie, co nieczęsto zdarza się wśród historyków 😉 no i przede wszystkim – wie co mówi, a także mówi co wie…

Na szczęście moje Drogie Koleżanki ulitowały się nade mną i kupiły mi książkę podczas spotkania. Mogę więc teraz spokojnie zagłębić się w lekturze, która jest niełatwa. Niełatwa, bo w ogóle tematy okołogdańskie są takie. Nawet dla Gdańszczan. W nazwie Miasta Niepokornego wciąż zawarty jest ogromny ładunek emocji. Tym bardziej więc cieszy, że za temat zabrał się wytrawny nie tylko historyk ale też dawny rzecznik Prezydenta RP, a także doradca ds. komunikacji społecznej.

Bo tematem Westerplatte nie może zajmować się każdy, kto poczuje „wenę”.

😉

Zakłamywacze Historii

Ewa Jaroszyńska wpadła na genialny pomysł.

Oto co napisała do nas (czyli do Gdańskiego Desantu: Danki Lietke, Arka Zygmunta, Agi Syroki i mnie. )

„primo: 1. kwietnia zbliża się wielkimi krokami. Gdańszczanie obchodzili Prima Aprilis bardzo dowcipnie.

secundo: brać przewodnicka łapie się za głowę, słysząc samozwańczych oprowadzaczy nazywających np. Ratusz Głównomiejski Kościołem Mariackim czy opowiadających historie o usypywaniu Biskupiej Górki, itp., itd.

Zróbmy primaaprilisowy spacer z przewodnikami, opowiadającymi wymyślone, absolutnie nieprawdziwe historie, z nadaniem tytułu bajarza roku, co wy na to?”

Oczywiście byliśmy natychmiast na tak!

Zresztą nam akurat niewiele potrzeba, by się skrzyknąć (czy do wyjazdu w Polskę na szkolenie, czy na wyprawę całkiem niedaleko, czy na spotkanie ot, dla przyjemności)…  Jak  w popularnym powiedzeniu: „mówisz, masz”.

Natychmiast też Ewa utworzyła na niezawodnym facebook-u wydarzenie:

Tuesday, April 1, 2014       godz. 17:00

Start: Wielka Zbrojownia (od ul. Piwnej)

Całkowicie nieodpowiedzialnie i zupełnie bez troski o fakty grupa założona ad hoc „Zakłamywacze Historii” zaprasza na primaaprilisowy spacer z przewodnikiem i partaczem po Głównym Mieście

Postanowiliśmy, że nie zachowamy tego wariactwa dla siebie tylko, ale rozpropagujemy. Poprzez Facebook-a, maile, i sms-y zaprosiliśmy do udziału nasze Rodziny, Znajomych bliskich i dalszych, także nasze ulubione Koło PTTK w Elblągu… Ewa dokooptowała także paru innych przewodników.

Odzew był niemal natychmiastowy. Zrobiła nam się pokaźna grupka zaciekawionych i chętnych posłuchania. I także współopowiadania.

I tylko jedna osoba zapytała mnie mailowo dlaczego – czemu ma to służyć… Czemu my akurat – przewodnicy z długim stażem i tzw. „nazwiskami” chcemy robić z siebie „pośmiewisko”.

Już wyjaśniam:

Otóż, czas jakiś temu pewien kolejny minister zderegulował zawody. (N.B. sam był wybitnym przykładem na to, że NIE powinno się zatrudniać na odpowiedzialnym stanowisku człowieka absolutnie nie przygotowanego do tak ważnej funkcji…)

W tym amoku deregulacji wszystkiego, ówże zderegulował też zawód przewodnika. Turystycznego przewodnika.  Teraz, aby oprowadzać, nie trzeba licencji, wiedzy, lat nauki, szkoleń, kursów, nie trzeba wydawać ciężkiej kasy na książki, czy kolejne kursy dokształcające… Nie trzeba też ogłady ani żadnej metodyki… Teraz wystarczy „pasja” (jak bardzo się zdeprecjonowało to słowo dzięki indolencji urzędniczej).

W związku z tym – na ulicach wszystkich miast Polski można obecnie usłyszeć, co tacy samoistni oprowadzacze plotą. A często plotą jak przysłowiowy Piekarski na mękach.

Owszem, ktoś powie, że słynny Christoph Maucher  też był partaczem.

Ale – Maucherów ci u nas niewielu, oj niewielu 😀 za to partaczy z krwi i kości (w najgorszym tego słowa znaczeniu) – wprost przeciwnie.

Jednego wszakże nie wziął ów deregulator pod uwagę.

Ci z tzw. nazwiskami są sprawdzeni, mają markę. Można im zaufać, że nie powiedzą np. w Muzeum Stutthof, że tu zagazowano miliony (wskazując przy tym na Krematorium) – podając pierwszy przykład, jaki podsłuchałam. Można im też powierzyć kasę imprezy, wiedząc, że będą wiedzieli jak się z tego rozliczyć, można zaufać ich zawodowej uczciwości, że turysta dowie się prawdy, a nie usłyszy „Bajki z Mchu i Paproci”… Można im powierzyć tzw. trudną grupę, z którą sobie poradzą, bo mają lata praktyki.

No i niebagatelna sprawa, na licencjonowanego przewodnika można złożyć skargę w razie rażących uchybień (tak, jak to można zrobić w wypadku nieuczciwych  biur podróży). A na takiego bez licencji – już nie, bo nie figuruje w żadnej ewidencji (podatkowej także 😉 ). No, chyba, że ktoś lubi robić interesy z przysłowiową firmą „Krzak” 😉

Mogłabym wymieniać całą listę – ale nie czas i miejsce po temu.

I znowu od razu zaznaczam, że i wśród licencjonowanych przewodników trafiają się czarne owce, które niestety przekłamują obraz prawdziwego przewodnictwa. Jak wszędzie, w każdym zawodzie. Jeśli napiszę że nauczyciele to dno, 5 m mułu i szuwarki, czy że każdy lekarz to konował, lub że każdy ksiądz to klecha… to natychmiast dostanę stos maili z pretensjami. I słusznymi. Ale niestety widzi się przeważnie to, co złe, bo bardziej się rzuca w oczy.

A więc – 1 kwietnia chcemy pokazać CZYM grozi deregulacja. I jakie ma skutki. To, co będziemy opowiadali, będzie kompilacją rewelacji, jakie podsłuchaliśmy w biegu, po drodze, natknąwszy się na takich właśnie samozwańczych deregulacyjnych oprowadzaczy.

Zdziwicie się Państwo, CO potrafi taki ktoś przekazywać grupie, która przecież przyjeżdża zwiedzić, i niekoniecznie zna historię tak miejsca jak i obiektu.

W imieniu Ewy Jaroszyńskiej, Danki Lietke, Agi Syroki, Ewy Heliosz, Arka Zygmunta, Koleżanek i Kolegów Przewodników Licencjonowanych, a także swoim:

ZAPRASZAM na niezapomnianą wyprawę po Gdańsku.

😀

Z cyklu Zaproszenia – nowodworskie wykłady dra Dariusza Piaska w ŻPH

W nowodworskim Żuławskim Parku Historycznym dzieje się wiele. I dobrze się dzieje. To jedno z miejsc życzliwych a na dodatek – ciekawych ( a poza tym, ja ich lubię i już) !

Ileż to razy wpadałam znienacka z grupami większymi lub mniejszymi, by im pokazać tradycję i ich korzenie… Ileż to razy dzwoniłam, że jestem w trasie i pewnie nieco się spóźnię… Tu – (inaczej niż w wielu innych tzw. placówkach muzealnych) – naprawdę rozumieją, co oznacza (jak to się szumnie nazywa) „służebna rola wobec społeczeństwa”.

Moje Mennonickie grupy uwielbiały spotkania z (niestety już śp.) Panem Bolesławem Kleinem, a każdorazowa wizyta w Muzeum zawsze daje im powody i bodziec do ożywionych dyskusji, trwających często do późnej nocy po powrocie do hotelu ;). Podczas jednej z wizyt – okazało się, że egzemplarz Biblii wystawiony w jednej z sal został przetłumaczony przez pana z mojej grupy. To, obok odnalezienia zabudowań gospodarczych farmy, na której się urodził i wychował, było jednym ze wspanialszych momentów naszej wycieczki… Sama także dałam się wciągnąć w zagwozdki muzealne, przy sposobności pomocy w odszyfrowywaniu pewnego kartusza herbowego.

Ale ŻPH to nie tylko Ludzie Życzliwi i Pozytywnie Uparci wbrew codziennemu marazmowi. To także spotkania. Może bardziej wykłady :).

Wczorajszy – dra Dariusza Piaska – zgromadził naprawdę wielu słuchaczy. Było – jak zwykle na Jego wykładach – niezmiernie ciekawie, tym bardziej, że tym razem było o osadnictwie w delcie. O tym rzadko się mówi, z tym więc większą ciekawością wszyscy słuchali 🙂

Z przyjemnością więc – zapowiadam następne spotkania z dr Piaskiem – w dwie kolejne pierwsze soboty miesiąca…

2 marca, godz. 17:00 – Zamki i dwory żuławskie – wykład dr Dariusza Piaska

6 kwietnia, godz. 17:00 – Sztuka protestancka na Żuławach – wykład dr Dariusza Piaska


Z cyklu Zaproszenia – Promocja książki w Domu Uphagen

Wklejam żywcem ze strony Domu Uphagena

 

Z cyklu Ciekawe – o kłamstwie historycznym

Bardzo ciekawy tekst. Może wreszcie skończy się wpływ Sienkiewicza i wreszcie będzie czytany prawidłowo – czyli tak, jak czyta się powieścidła, i że nie będzie więcej postrzegany jako wykładnia historyczna…

Wieczornie…

Od jakiegoś czasu w modzie jest nocne zwiedzanie…

Spacer ulicami w pięknym oświetleniu, nawet podczas chłodów, daje niezapomniane wrażenia (żeby posłużyć się wytartym sloganem reklamowym). Od lat niezmierną popularnością cieszy się nocny Wiadomy Zamek – i coraz częściej widać także zapotrzebowanie na nocny (czy raczej wieczorny) Gdańsk, Toruń czy Elbląg…

Jako dodatkową atrakcję takiego spaceru wieczornego po mieście, warto by poddać pod rozwagę kierownictwom muzeów udostępnienie danego obiektu podczas takiego spaceru. Każdy zabytek zyskuje niewątpliwie na atrakcyjności właśnie wieczorem. Niejednokrotnie prowadzę grupy do mojego Ulubionego Kościoła, gdzie w przytłumionym świetle, czasem podczas ćwiczeń głosowych rewelacyjnej organistki, mogą podziwiać ogrom budowli. Po latach wciąż wspominają te spacery, twierdząc, że dopiero wieczorem „usłyszeli” historię.

Zapraszam więc na spacer po wieczornym Gdańsku i do wieczornego zamglonego Torunia.

Kompania Wschodnia

Moja trasa do Leeuwarden w Holandii wiodła przez Edynburg w Szkocji (jak większość moich tras „na skróty”).

Wychowana w otoczeniu Szkotów, słyszałam stale o Edynburgu, i zawsze ta nazwa wypowiadana była z zachwytem… Ciekawa więc byłam tego całego Edynburga, zwłaszcza, że krewny jednego ze znajomych mojego Taty zamieszany był w głośną kradzież słynnego Kamienia ze Scone. Przypomniałam sobie o tym, kiedy stałam przy gablocie z owym Kamieniem, żałując, że nie mogę zrobić zdjęcia…

Ale to było już PO tym, jak pełna oczekiwań – „capnęłam” aparat i po załatwieniu spraw służbowych, jakie mnie zwabiły do Edynburga – ruszyłam w miasto.

No i zobaczyłam… szarość. Kamień. Tam nie ma cegły!!! Uczciwie, tak by w domu potem móc pokazać zdjęcia wszystkich turystycznych atrakcji, zeszłam miasto w przysłowiową „tę i we w tę”. Zdjęć narobiłam około 3000. I … stęskniona za cegłą, szczęśliwa dopadłam taką dopiero w Berlikum 🙂

Ale, tak sobie wędrując po Edynburgu, metodycznie i systemowo zaliczając miejsce po miejscu, odhaczając je na spisie przygotowanym na palnie miasta – trafiłam na Ramsay Lane.

I chociaż na chwilę poczułam się raźniej… Niczym w domu, w Elblągu. Dlaczego? A to dzięki Jej Królewskiej Wysokości – Królowej Anglii, Elżbiecie I. A cóż ma królowa angielska do mojego dobrego samopoczucia? Już spieszę wyjaśnić.

Otóż na zaprzyjaźnionym świetnym blogu elbląskich Muzealników można przeczytać, że:

W 1579 roku królowa Elżbieta I wydała przywilej tworzący Angielską Kompanię Wschodnią i przyznała jej monopol na handel bałtycki. Po kilku miesiącach Elbląg stał się jedynym miejscem składu towarów angielskich, głównie sukna, które stanowiło 90% całego eksportu. Oficjalnie główna siedziba kantoru Kompanii została przeniesiona z Gdańska w 1583 roku.

            Kantor kupców angielskich znacznie wspomógł elbląską gospodarkę i przyczynił się do rozwoju miasta.

I właściwie tyle w temacie…

Tym razem zamiast mojego komentarza na temat Kompanii, polecam zajrzeć TUTAJ, bo ciekawy wpis. A także TUTAJ, po nieco więcej informacji o Kompanii (a nie jak błędnie napisano na stronie: Kampanii). Polecam też LINKA do angielskiej Wikipedii.

Ale czas też wyjaśnić mój uśmiech na widok tabliczki z nazwą ulicy.

Ramseyowie, czy Ramsayowie (bo obie formy nazwiska są używane i poprawne) byli jednym spośród znaczących rodów w Elblągu. Z dokumentów rodzinnych wynika, że elbląska linia Ramsayów istniała od przełomu wieków XVI/XVII (kiedy to urodzony w Dundee Charles Ramsay osiadł w Elbingu, zakładając rodzinę) – do roku 1863. Była też i gdańska gałąź rodziny. Wszak w ostatecznym rozrachunku, to Gdańsk wygrał wyścig do pieniędzy – przejmując działalność Kompanii w XVII wieku.

TUTAJ nieco o Ramsayach i TUTAJ też. Z tą jednak uwagą, że ród Ramsayów czy Ramseyów, jak kto woli, bierze swój początek nie w wieku XIV, a w wieku XII. Historia rodu jest niezmiernie ciekawa, jak większości rodów (nie tylko szkockich) osiadłych w Prusach na przestrzeni wieków.

O tym wszystkim myślałam, kiedy po wdrapaniu się po 287 stopniach na monument Sir Waltera Scotta, patrzyłam na pomnik Allana Ramsaya w parku… a potem przechodząc nieopodal Ramsay Gardens, jak zwykle „na skróty” do opactwa w Holyrood, także związanego z rodziną Ramsayów elbląsko-gdańskich.

Stutthof i Sztutowo

Zeszłotygodniowy Wiadomy Zamek w styczniowej ciszy i mgle. Bez pośpiechu i bez tłumów.

A potem nagła decyzja – niedaleko jest Stutthof. Niecała godzina do zamknięcia. A gdyby tak zdążyć… Vitas wycisnął z autokaru „siódme poty”. Zdążyliśmy. Na 25 minut przed zamknięciem wkroczyliśmy na teren obozu.

Pomijam fakt, że to była chyba moja najkrótsza tura po obozie, ale tym razem mimo sprintu – wrażenie było może najpełniejsze. Grupa młodzieży, świetnej zresztą, ze Stanów, zareagowała przecieraniem oczu na widok i zapach baraków.

I jak zwykle pytania, czy bardzo przeżywam każdorazowe oprowadzanie po takich nieszczęściach i jak daję sobie z tym radę.

Nie oprowadzam po nieszczęściach. Ja oprowadzam po nadziei.

Gdybym miała oprowadzać po nieszczęściach tylko, zwłaszcza po tłumaczeniu tekstów do filmów tam wyświetlanych – to pewnie bym z krzykiem uciekła…

Miejsca martyrologii – przy całej tragedii zawartej w ich historii mają  w sobie właśnie Nadzieję na Przetrwanie.

Szkoda, że zniknęły plansze z opowieściami świadków historii. Była to niezmiernie ciekawa i pouczająca wystawa. Także dla malkontentów, wszędzie widzących przysłowiową szklankę pustą do połowy.

Niestety już nie istnieje w sieci kapitalna strona z monografią KL Stutthof! Można wprawdzie kupić ją (tzn. monografię) jeszcze w sklepiku muzealnym – ale… nie każdy przecież zapędza się na ten kraniec Polski.

Z innych rzeczy, których nie ma… otóż zniknęła tablica z zewnętrznej ściany krematorium nieopodal szubienicy – poświęcona działaczom konspiracji pomorskiej: St. Lesikowskiemu, L. Łanieckiem i L. Cylkowskiemu. Czemu?

Przy każdej wizycie zastanawia mnie, jak rzadko słychać ptaki na terenie obozowym i przyobozowym. Niedawno słyszałam i widziałam dzięcioła, ale to przy stosie całopalnym, czyli w lesie…

I zastanawia mnie człowiek o ciemnych włosach i raczej grubych rysach i południowej urodzie. Widać go na paru zdjęciach z początku wojny w Gdańsku. Jest w książkach, spotkamy go też na planszy na Westerplatte, a także w Muzeum Stutthof w baraku VIII.

Widziałam trzy zdjęcia z owym człowiekiem. Najpierw stoi wraz z innymi aresztowanymi – z podniesionymi rękami gdzieś na ulicy, przed witryną „Salon Schott”, i to samo miejsce, ale ręce mają wszyscy opuszczone. Potem widzimy go znowu – jak je posiłek na stercie cegieł podczas budowy obozu. Koszulka z krótkimi rękawami już nie jest biała, i Człowiek już nie ma szelek u spodni. Je z miski – jeszcze białej i jeszcze emaliowanej.  Kim jest ?

–        *       –

Stutthof ma skojarzenia jednoznaczne, i kiedy się przyznaję, że lubię tam jeździć (mimo rzadko słyszanych ptaków) – ludzie patrzą na mnie dziwnie…

A tymczasem historia tego miejsca sięga daaaaaaaaawnych czasów – bo tych sprzed naszej ery. A na początku naszej ery z Sambii przez Mierzeję i dalej do Rzymu prowadził słynny szlak bursztynowy.

Potem – to znaczy przeskakując kilka wieków – po zdobyciu tych terenów przez Krzyżaków, obficie zalesiony teren Mierzei stał się (w XIII i XIV wieku) terenem łowieckim. Panowie zakonni, jako właściciele ziemscy posiadali przywilej rybołówstwa w rzekach, przy ujściu Wisły i w Zalewie Wiślanym. No i dodatkowo Zakon pozyskiwał bursztyn – a mając na niego monopol, czerpał z handlu całkiem spore zyski. Sprawa bursztynu w państwie zakonnym to zresztą osobny i niezmiernie ciekawy temat (bodaj TV Discovery czas jakiś temu nakręciła świetny dokument o bursztynie w państwie zakonnym). Dość wspomnieć, że cały zebrany bursztyn musiał być sprzedawany Zakonowi. Za zatajenie posiadania tego „magicznego kamienia Bałtyku” groziła nawet śmierć. Ciekawe jest prześledzenie powiązania czasu powstania pierwszych cechów bursztynniczych na przykład w Gdańsku – z „odejściem” Zakonu z Pomorza Gdańskiego.

A wracając do Sztutowa – często nazywamy go po prostu Stutthof. Po staremu. I nieczęsto zastanawiamy się nad pochodzeniem nazwy. A to właśnie tu – Krzyżacy założyli hodowlę klaczy – i to dało nazwę Studhoff (dwór klaczy, Stude=Stute – kobyła, klacz).

Niedaleko istniał też Czerwony Dwór (Rotenhof lub Rotenhaus). Jego położenie określa się z dużym prawdopodobieństwem pomiędzy Sztutowem a Kobbelgrube (wschodnia część Stegny). Jako, że było to miejsce, które często odwiedzali wielcy mistrzowie, więc przypuszcza się, iż był raczej rezydencją, a nie ośrodkiem gospodarczym na większą skalę.  Tutaj wydawano między innymi dokumenty lokujące osady czy nadające karczmy. Wprawdzie dwór uległ zniszczeniu podczas wojny (trzynastoletniej), ale w jego pobliżu – najprawdopodobniej w namiotach – prowadzono pertraktacje polityczne przygotowujące do zawarcia pokoju kończącego wojnę trzynastoletnią. Owe rokowania toczyły się tutaj między 30 sierpnia a 3 września 1456 roku, w „przytomności” Jakuba z Szadka i niejakiego Jana Długosza. Dzisiaj przypuszcza się, że teren rokowań – położony był bliżej kościoła w Stegnie – czyli w Kobbelgrube.

W wieku XV Stutthof znalazł się na szlaku pocztowym z Gdańska do Królewca, kiedy to osady na Mierzei zyskały połączenie drogowe.

Problemem dla całej Mierzei stało się wycinanie porastających je lasów. Spowodowało to uruchomienie wydm i zasypywanie przez piasek miejscowości i lasów. Niebezpieczeństwo udało się zażegnać dzięki metodzie stopniowego opanowywania wydm przez sadzenie traw, a później lasów. Metodę tę zastosował w I połowie XIX w. Duńczyk Sören Biörn.”

Powyższy cytat pochodzi ze strony:

http://www.wrotapomorza.pl/pl/bip/gminy/stegna/gmina_stegna/strategia/dokumenty/strategia_dokumenty

(nie mogę znaleźć numeru Jantarowych Szlaków z całkiem ciekawym artykułem o pomyśle Duńczyka na unieruchomienie wydm).

W razie, gdyby komuś dane było oglądać mapę z roku 1600 – sporządzoną przez mierniczego gdańskiego Friedricha Berndta – to należy pamiętać, że to nie Czerwony Dwór tam można zobaczyć, a dwór, który wybudowano później. A związany jest z historią rodziny Schopenhauer (przypominam, to z tej rodziny wywodził się Artur Schopenhauer).

Potem, po wiekach zdecydowano, aby utworzyć tu fabrykę śmierci.

Dzisiaj z reguły rzadko komukolwiek przychodzi do głowy by zastanawiać się nad długą i ciekawą historią tego miejsca. Niemcy w 1939 roku, tworząc tu obóz koncentracyjny, skutecznie ujednolicili kryteria postrzegania tego terenu…

A jednak, jeśli ktokolwiek się zapędzi do Sztutowa, niech nie ogranicza się wyłącznie do terenów Muzeum KL Stutthof. Warto wybrać się na spacer nad morze. Tu plaża jest znacznie przyjemniejsza niż te w Trójmieście, bo nie jest tak tłoczno i gwarno, ani brudno… Tu jeszcze można odpocząć od zgiełku  i cywilizacji.  Jest się gdzie zatrzymać na noc – a i jedzonko podają niezłe… A ze Sztutowa można robić całkiem ciekawe wypady I nie mam tu wcale na myśli Krynicy Morskiej…

No i można poczuć się jak w Holandii. Ale o tym to trzeba już się samemu przekonać 😉