Dzisiaj… żuławsko na chybcika

Przy okazji jutrzejszej pogaduchy w Gronowie Elbląskim postanowiłam, w ramach tematów zastępczych, odetchnąć Żuławami.

W Rozgarcie dawno nie byłam. Tak jak i w Fiszewie. A że zazwyczaj jeżdżę na skróty (czego doświadczyłam ostatnio w Prusach pchając się ze Stoczka do Galin przez Krekole – w błocie po pas), tak i tym razem wybrałam drogę z Fiszewa na Rozgart. Na skróty właśnie 😉 Samochód wygląda jak po safari, ale cel osiągnęłam. Nawet jakiś obiadek zdołałam uwiecznić na zdjęciu (bażanta znaczy, który nie wiedzieć czemu, zamiast czmychnąć w pole, biegł wzdłuż drogi, złorzecząc okropnie).

Trifty wczesną wiosną – to sama radość, tym bardziej, ze gdzieniegdzie bocianie gniazda już są zasiedlone, i drzewa już mają pączki. Fotograficzne wrażenia z dzisiejszego rekonesansu można zobaczyć TUTAJ.

Teraz pozostaje mi opisać gdzie i jak Matka Ewa założyła aż dwa domy dla bezdomnych (może raczej dla potrzebujących) w latach 1916-1918.

Ale o tym – kiedy indziej 🙂

Published in: on 27 marca 2014 at 22:02  3 Komentarze  

Żuławy Steblewskie cz. 5 – Krzywe Koło – suplement

A miał być koniec serialu. 🙂

Zdaje się, że jeszcze bardziej polubię Krzywe Koło

Otóż – w Niemczech żyje rodzina Groddeck. Wciąż mają dokumenty rodowe, i są szalenie życzliwi dla poszukiwaczy. Toteż ośmielona wieloma poprzednimi poszukiwaniami rodowymi (zazwyczaj trafiam na bardzo miły odzew) – napisałam do Pana Petera von Groddeck z paroma pytaniami (nie jestem niemieckojęzyczna i wszelkie tłumaczenia przychodzą mi szalenie trudno, i bardzo dużo czasu zabierają).

Ale od pieca 🙂

Kiezmarku za ołtarzem jest napis, w którym wspomniany jest Carl Groddeck burmistrz Gdańska. I podana jest data 1775 a może to jest 1773, tylko źle odczytałam. Zaczęłam się zastanawiać, czy to mógł być zięć Michaela Bibersteina, bo Carl Groddeck w owym czasie był tylko jeden. Męczyło mnie to okrutnie… Jako, że mam zwyczaj zawsze zaczynać od góry – tak i teraz sięgnęłam do źródła…

No i Pan Peter mi odpisał, korespondencja wyszła z tego niemała 😉 i powiem tak – następny Koń Sobieskiego mi wyrósł dorodny….

Otóż, Pan Peter napisał mi parę ciekawostek, których nie znałabym, gdyby nie miła korespondencja:

*   Imię Bibersteina seniora (ojca Michaela) – brzmiało JEDNAK najprawdopodobniej Andreas, pewnie ktoś gdzieś spisując dane zrobił literówkę, i tak zostało w papierach, zaś w stalli i na płycie nagrobnej jest prawidłowo…

*   Michael Biberstein urodził się 19 czerwca 1678 w Steblewie, którego sołtysem był jego ojciec, a zmarł w dniu 10 marca 1741 w Grabinach Zameczku, którego to majątku był dzierżawcą. Był też sołtysem dziedzicznym Krzywego Koła.

*  Anna, córka Michaela Bibersteina i Reginy z d. Neumann (z Kaczynosa) była drugą żoną Carla Groddecka, burmistrza Gdańska, a pochowana obok męża w Farze Prawego Miasta Gdańska.

*   Brat Michaela – Jakob Bieberstein, dzierżawił wieś Sztutowo.

*  Zaś sam ojciec Adrian – (i tu, jak wspomniałam, Pan Peter ma wrażenie że w dokumentach popełniono błąd, i powinno być jednak Andreas), zmarł w roku 1691, jego płyta znajduje się w Krzywym Kole właśnie, był sołtysem Steblewa, i żonaty był dwukrotnie. Raz z Reginą Hein (z domu Kuttloff), zaś drugi raz… UWAGA!!!! Druga żoną Andreasa(czy Adriana) Bibersteina była Anna Schwarzwald.

A więc HERB wraca do mnie niczym bumerang…

I coś mi się wydaje, że Pan Groddeck dostanie ode mnie nie tylko notkę, ale dłuuuuuuugi artykuł. Ba, trzy artykuły za jednym rzutem. Bo obiecałam Mu, że jak skończę kopać w koligacjach rodzinnych, i aktach własności, wszystko mu przetłumaczę i wyślę… I już widzę, że wszystkie artykuły będę musiała przeredagować…

A miała być lekka, łatwa i płytka notka o wycieczce na Moje Żuławy. 😉

I jak mi jeszcze raz ktokolwiek powie, że Żuławy są nudne, to znaczy, że nie wart nawet wzruszenia ramionami…

Published in: on 27 listopada 2013 at 12:34  3 Komentarze  

Żuławy Steblewskie cz. 5 – Krzywe Koło

Czemu Koło? Czemu Krzywe? Tego już się nie dowiemy, trzeba by zapytać komisję od nazewnictwa powojennego.*

UWAGA!!! Ten wpis będzie długi! 🙂

Lubię Krzywe Koło.

TUTAJ zdjęcia.

Od lat tam zajeżdżam z grupami (także tymi ze Stowarzyszenia Żuławy Gdańskie), i nigdy nie wiem, kto ma większa frajdę z wypraw: moje grupy czy ja. 😉 Tym razem weszliśmy także do kościoła, bo jest to jeden z ciekawszych obiektów sakralnych Żuław Steblewskich (czy jak kto woli – Gdańskich).

Samo Krzywe Koło położone jest w najżyźniejszej części tych Żuław, niegdyś zwanej Wysokie Łąki. I leży nieco wyżej niż okoliczne tereny – bo około 4,4 metra nad poziomem  morza. Od 1310 roku było własnością komturii gdańskiej, potem podzieliło los innych wsi w orbicie Gdańska. TUTAJ skrót historii, ze strony Gminy Suchy Dąb. Herb Gdańska na południowej kruchcie kościoła dobitnie świadczy o tym, kto tutaj sprawował patronat od czasów podpisania II Pokoju Toruńskiego. Przed wojną wieś liczyła nieco ponad 500 mieszkańców, i do dzisiaj ta liczba się nie zmieniła. Jak można wyczytać w dość skąpych informacjach – we wsi było niegdyś 20 budynków, w tym 2 podcieniowe. Do dzisiaj istnieje jeden. Właściciel, który do niedawna jeszcze żył w Niemczech – nazywał się Klassen (tak, to jedno z najpopularniejszych nazwisk mennonickich, a w ogóle we wsi w XIX wieku było tylko 5 Mennonitów). Wieś miała swoją szkołę, która jednak spłonęła, ponoć od iskry elektrycznej. Nową szkołę wybudowano w roku 1922. Nauka trwała od poniedziałku do soboty, bez podziału religijnego. Jedynie lekcje religii były organizowane osobno dla obu wyznań (katolicy i ewangelicy). Dzieci uczęszczały do szkoły od 6 do 14 roku życia. W szkole pisano na tabliczkach, które w soboty szorowano dokładnie na następny tydzień. Każda klasa liczyła około 30 uczniów. Do Gdańska można było się dostać autobusem, który jechał z Koźlin. Tam też była granica Wolnego Miasta Gdańska, i tam znajdował się szlaban i izba celna. Istniała też linia kolei wąskotorowej – od Steblewa, przez Koźliny, Krzywe Koło do Pszczółek. Właścicielem linii była cukrownia w Sobowidzu a cała trasa nazywana była „Trasą Buraczaną”. Prąd do Krzywego Koła dotarł w roku 1911. Motława była czysta, zresztą czyszczono ją dwa razy w roku, można było się w niej kąpać (!) i pływały po niej stateczki turystyczne i mnóstwo było kajaków. W czasie II wojny w barakach na dzisiejszym boisku Niemcy trzymali angielskich jeńców wojennych, którzy trafili do niemieckiej niewoli w roku 1940, potem także do baraków trafili Rosjanie. W marcu 1945 roku nastąpiła ewakuacja wsi. Armia Czerwona nadchodząca od strony Koźlin i Pszczółek ostrzelała wieś, niszcząc co popadło. Niemcy okopali się od strony Motławy – stąd wał tam jest nieco wyższy.

Na szczęście zachował się kościół (tu poprawka – Dariusz Dolatowski, autor monografii wsi żuławskich, w tym Krzywego Koła skorygował mój wpis: to nie kościół, a kaplica, będąca macierzystą filią świątyni parafialno-dekanalnej w Steblewie). I tutaj dochodzę do sedna… Bo ta świątynia to wrota do innego wymiaru, do innych czasów. Kiedy się przekroczy próg (Pan A. zawsze znajdzie czas, żeby nadejść z kluczem i cierpliwie wysłuchać po raz n-ty tego, co mam do powiedzenia grupie) – wkracza się w inny świat. Świat XVII wieku, kiedy wszystko było uporządkowane, kiedy hierarchia była zachowana, nawet w pochodzie do nieba. Skromny wiejski barok, w gotyckim orientowanym kościółku (tu, żeby było jasne, stosuję nazewnictwo w odniesieniu do budynku, nie do miejsca kultu 😉 ), stalle dla 12 sąsiadów (i żon tychże), empory, i pomieszczenie dla organisty. Wieża z rewelacyjnie utrzymanym zegarem z 1908 roku. Zapach z Wtedy zachowany do Teraz. To wszystko powoduje, że głosy cichną, i jedyne, co można usłyszeć od grupy to westchnienie zachwytu.

Ale zdecydowanie to, co przyciąga, to informacja z roku 1700, a dotycząca pewnego parafianina. Otóż parafianin ów o imieniu Michael, był synem dziedzicznego sołtysa Krzywego Koła niejakiego Andreasa Bibersteina, sołtysa Steblewa. No i jak to bywa w życiu – Michael postanowiła się ożenić. I dobrze, to się człowiekowi zdarza. Ale on postanowił zrobić to z tzw. przytupem. I zrobił. Do dzisiaj się o jego weselu mówi! A to tego względu, że postąpił wbrew Ustawom Antyzbytkowym.

Ale od pieca…

Chłopi żuławscy należeli do – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – bogaczy. Czasem się ich określa mianem gburów. Śmietanka do kawy na śniadanie w takim zasobnym gburskim gospodarstwie nie należała do rzadkości, tak jak i słodkie bułeczki. Zdarzały się wypadki, że takie gospodarstwo trzymało i 50 koni. Stać więc było gospodarzy na życie paradne, nierzadko okazywane w bogactwie strojów, czy wystawności uroczystości. Wydawano więc w miastach Ustawy Antyzbytkowe mające ograniczyć tę chłopską manifestację bogactwa. Szczególnie dotyczyło to wesel. I tak – w roku 1635 wydano w Gdańsku ustawę regulującą ilość gości weselnych, podawanych potraw i długość trwania uroczystości weselnej. A więc wolno było: zaprosić do 48 osób, ubić na tę  okazję 1 krowę, 2 owce. podać 3 dania (3 rodzaje potraw). Wolno też było się bawić 2 dni.

A tymczasem wesele naszego Michała trwało ponad tydzień. Zaprosił na nie 455 par gości. Podczas wesela zjedzono: 5 wołów, 165 cieląt, 55 świń, 45 jagniąt, 100 par kapłonów, 60 zajęcy, 600 karpi, 4 tony chleba, wypito 62 beczki piwa, a do uczty przygrywało 20 muzykantów.

Kara za taką przewinę wynosiła 1000 florenów (1 fl=3,5 g złota), zaś samo wesele kosztowało 7000 florenów (tyle ile kosztowały parę lat wcześniej organy fromborskie), czyli równowartość 5 łanowego gospodarstwa z zabudowaniami (84 ha).

Dla porządku dodam, że Michał urodził się w niedalekim Steblewie, a ożenił się z Reginą Neumann, córką właściciela Kaczynosa k. Malborka. Ich córka Anna została drugą żoną Carla II Groddecka, burmistrza Gdańska (została pochowana w Farze Prawego Miasta Gdańska).

*/*

A napis na odwrociu ołtarza w Kiezmarku, to dedykacja dla patrona tamtejszego kościoła – Carla II Groddecka – zięcia Michaela B. i burmistrza miasta Gdańska. I… po Koniu Sobieskiego. Bo na moje pytanie o ów zapis, Pan Peter von Groddeck odpisał mi, że tak, jak najbardziej, jego przodek był patronem. A przy sposobności skorygował imię ojca Michała. Nie Andreas – jak wszędzie można przeczytać, a Adrian. Ale z drugiej strony imię Andreas widnieje nawet nad stallą sąsiada… Hm… Widać, jednak nie tak bardzo po Koniu Sobieskiego…

Dodam tylko, że parę lat temu grupa zapaleńców (Stowarzyszenie Żuławy Gdańskie) odnalazła na zdewastowanym po wojnie cmentarzu (położonym na terpie nieopodal kościoła) płytę nagrobną Bibersteina starszego… Gdzie pochowany został Michał? Nie wiem… Jeszcze nie wiem. 🙂

koniec 😀

Jeśli ktos wie więcej – proszę o komentarze. Choćby w kwestii tego florena nieszczęsnego. Z drżeniem palców na klawiaturze wpisywałam wagę, bo nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam wagę.

* dowiemy się – patrz komentarz Pana Dariusza Dolatowskiego poniżej. Należy cierpliwie poczekać na monografię wsi.

Żuławy Steblewskie cz. 4 – Steblewo

O Steblewie napisałam już sporo TUTAJ i TUTAJ, wspomniałam też o miejscowości, opisując dziury w cegłach. Dodałam też cały album fotograficzny…

Toteż teraz ograniczę się wyłącznie do zamieszczenia zdjęć z sobotniej eskapady i do komentarza…

Nastroje mieliśmy wszyscy minorowe, kiedy weszliśmy do jednego z domów podcieniowych (oba steblewskie domy podcieniowe są niestety skazane na zagładę). Nowe zabudowania powstają w zbyt bliskim sąsiedztwie starego domu. Pozwolenia na nową zabudowę wydawano bez pomyślunku, nie uwzględniając możliwości sprzedaży starych zabudowań. Tym samym skazano w mocy prawa stare domy na śmierć. Czy jest jakakolwiek nadzieja na uratowanie tych wyjątkowych zabytków żuławskiej architektury? Czy urzędnicy tak regionalni jak i wyższego szczebla wreszcie zauważą, że Pomorze to nie tylko Kaszuby i że tutaj, na Żuławach, istnieje wciąż i jakby na przekór powszechnemu mniemaniu niesłychanie bogate dziedzictwo kulturowe…

To gorzkie słowa i rozumiem, że nawet najbardziej zafascynowany tymi terenami urzędnik nic nie zrobi bez pieniędzy…

Dobrze więc, że chociaż tzw. lokalne grupy mieszkańców od czasu do czasu zbierają się, by dokonać niezbędnych remontów, czy nawet wykosić trawę i wykarczować chaszcze. Ale i oni niewiele mogą, bo „grubsze” remonty kosztują, a nadto musza mieć nadzór urzędu konserwatorskiego. A ten niestety chyba nie ma „okien na Żuławy”…

Żuławy Steblewskie cz. 3 – Osice

Z weną to jest trochę tak, jak z marzeniami sennymi, wszyscy znają, ale nikt nie widział naprawdę… Ale umęczona wczorajszym wyjątkowo jałowym i niskich lotów  spotkaniem, dla odstresowania, siadłam do opracowania dalszego ciągu serialu pt. Żuławy Steblewskie…

Otóż czas teraz na Osice.

TUTAJ zdjęcia

Osice to mała wieś. Mieszkają tam 343 osoby (wg Urzędu Gminy Suchy Dąb). Oczywiście, jak każda z wsi żuławskich, i ta ma długa historię. Można z zamkniętymi oczami cytować: najpierw w rękach synów niejakiego Unisława (podkomorzego gdańskiego – patrz TU) – to początek wieku XIV (kiedyś, parę lat temu tropiłam owego Unisława, ale niewiele jest o nim informacji). Potem wieś została sprzedana Zakonowi Krzyżackiemu (podobnie jak Wiślina, czy Mokry Dwór i wiele innych w sąsiedztwie Gdańska). Następnie – wieś pozostała w państwie zakonnym do czasów podpisania Pokoju Toruńskiego II (TUTAJ tekst traktatu zamieszczony na stronie Domu Warmińskiego). Następnie – typowa historia dla lewobrzeżnej części Żuław… Aż po rok 1945, kiedy i tu nastąpiła „wymiana ludności”, jak się to enigmatycznie opisuje…

Poniżej żywcem wklejam to, co znaleźć można w tzw. sieci – a konkretnie na stronie Gminy Suchy Dąb:

W 1308 roku Władysław Łokietek nadaje synom Unisława to jest Jakubowi kasztelanowi tczewskiemu i Janowi podkomorzemu tczewskiemu dziewięć wsi w tym Osycze. W 1310 nabywa od nich tę wieś Zakon Krzyżacki, w 1552 król Zygmunt odnowił zaginiony przywilej dla wsi. Według niego obejmował 41,5 włók, za które po 2 grzywny bez 4 skojców rocznego czynszu płacić będą i cokolwiek pieprzu. Kilka dni mają również „czynić tłokę”.

W XVI wieku protestanci przejęli tutejszy kościół katolicki. Pierwszy pastor przybył w 1573 roku. Z początku była tu tylko filia, która należała do kościoła w Steblewie. Parafia powstaje w roku 1560. Początkowo kościół był wąski, dopiero w 1767 roku wysunięto północną ścianę dalej i wybudowano wieżę z pruskim murem. Najstarsze części murów pochodzą z XV wieku. Z zabytków sztuki warto wymienić mosiężny pająk o 12 ramionach.

 Zabytki:

 W centrum miejscowości znajduje się kościół filialny p.w. św. Antoniego Padewskiego, którego początki sięgają XIV wieku. Pierwszy kościół zbudowany w XIV wieku w konstrukcji szkieletowej, na planie prostokąta, przykryty drewnianym stropem. W końcu wieku XIV lub na początku wieku XV wymiana ścian szkieletowych na murowane. Do dzisiejszych czasów przetrwało w niezmienionym stanie wyposażenie kościoła z XVI – XVIII wieku. Wieża kościelna zbudowana w 1767 roku jest konstrukcji szkieletowej wypełnionej cegłą pokrytą tynkiem. Godny uwagi jest barokowy chór muzyczny z prospektem organowym oraz oryginalne stalle żuławskich sąsiadów. Dawna plebania zbudowana w drugiej połowie XVIII wieku. Na terenie miejscowości znajdują się dwa domy podcieniowe, jeden z nich zbudowany został w 1770 roku natomiast drugi pochodzi z 1844 roku. Budynki te zachowały wiele oryginalnych detali architektonicznych świadczących o ich dawnej świetności.

Ale to tylko suche dane, a gdzie ludzie? No cóż, tamci ludzie odeszli, przyszli nowi. I teraz oni tworzą miejsce, klimat (?), historię. Jedną z takich osób jest pani, która uczynnie otwiera drzwi domu nieopodal kościoła, kiedy podchodzimy do progu. Widziała nas zza firanki. Pewnie chcemy wejść do kościoła. Nie ma sprawy, zaraz nam otworzy. Wchodzimy do wnętrza. I dosłownie rozbiegamy się – ujęcia same się pchają w obiektyw.

Kiedy i ja rozpoczęłam polowanie z aparatem w dłoni – przypomniała mi się chrzcielnica z Giemlic… to przecież osicka chrzcielnica. Na pokrywie brakuje grupy Chrztu w Jordanie (jak dowiedziałam się z lektury kapitalnej książki nieodżałowanej Katarzyny Cieślak „Między Rzymem, Wittenbergą a Genewą”).

Pani z kluczem opowiada o pierwszych latach osadnictwa powojennego, o tym, jak dobrze działała wtedy stara kanalizacja, i wspomina o korytarzach pod ziemią prowadzących z kościoła do dwóch domów w pobliżu… Słuchamy z niedowierzaniem, korytarze podziemne na tym terenie? Podmokłym i nie przyjaznym głębokim podkopom? Chyba muszę wrócić, żeby posłuchać spokojnie… Zadać pytania, zapisać… porobić więcej zdjęć. 😉

Ale Osice to nie tylko kościół i plan ulicowo-placowy. To także (prócz domu z zabudowanym podcieniem po południowo-zachodniej stronie kościoła) nowy dom podcieniowy. Wstąpiliśmy do gościnnych Właścicieli owego novum. Nie ma zdjęć wnętrz – bo nie zapytałam, czy mogę je upublicznić. Ale niech wystarczy moje zapewnienie, że osoba Gospodarza i Jego Rodziny daje ciepło nowym murom. I tym też ciepłem emanuje cały budynek. Detali w nim mnóstwo, stanowiąc kompilację stylów żuławskich. Cieszy, że Gospodarz, mając fundusze, nie poszedł w „pudełko” z pustaków, a zbudował dom podcieniowy. Słyszałam od dawna różne opinie o tej budowie. Teraz pozostaje mi skwitować je stwierdzeniem, że pewnie o Peterze Loevenie też tak mówiono… Niech więc się Gospodarzom mieszka dobrze w ich wymarzonym domu z podcieniem.

Cóż więcej o Osicach?

Ano, stalle w kościele świadczące o bogactwie wsi, niegdysiejszym bogactwie. Nie, nie widać tego po ornamentyce, bo ta zniknęła w latach bodaj 70-tych, kiedy to w ramach remontu przemalowane zostały beżową farbą. Chodzi o ilość siedzisk. A tych jest tam sporo. Pojawiły się właściwie podczas Reformacji. To wtedy nabożeństwa zostały wydłużone (patrz klepsydry w Kościele Pokoju w Świdnicy, odmierzające czas kazania). I pojawiła się konieczność zapewnienia miejsc siedzących wiernym. Podzielono wszakże wiernych według płci, i jak pisze Katarzyna Cieślak „na pewno oddzielano najemną służbę od gospodarzy, wyznaczając parobkom miejsce na emporach.” Szkoda, że program dekoracyjny empor a także stall w Osicach przepadł po niefortunnym przemalowaniu. Dobrze jednak że w ogóle są, równie dobrze mogłyby trafić do ognia, jak to się działo i wciąż dzieje z wieloma tego typu zabytkami. A więc – kończąc górnolotnie wizytę w Osicach – skonstatowaliśmy, że wnętrza kościołów, czasem bardzo zubożałe dzisiaj – dają jednak pojęcie o minionym bogactwie.

🙂

Published in: on 26 listopada 2013 at 16:05  Dodaj komentarz  

Żuławy Steblewskie cz. 2 – Giemlice

Jako, że Desant Gdański nie lubi stagnacji, toteż w sobotę wyjechałyśmy o 6;45, żeby na 8:30 zdążyć do Elbląga. Tamtejsze Koleżeństwo wybierało się bowiem na objazd naszych Żuław… No i w ten sposób ruszyłyśmy z nimi na objazd Żuław Steblewskich.

Zaczęliśmy w Kiezmarku, o którym TUTAJ.  A potem przez Leszkowy i Długie Pole – pojechaliśmy do Giemlic.

TUTAJ galeria zdjęć.

Giemlice od XVI wieku pozostały  jedyną katolicką wsią na Żuławach  Steblewskich. Zresztą w tzw. okolicy prócz Giemlic były jeszcze tylko dwie miejscowości, które przez wieki pozostały katolickie. Te miejscowości to: Miłobądz i Łęgowo.

Historia wsi Giemlice sięga końca wieku XII kiedy to Mściwój II nadał ją cystersom. Potem władał nią biskup kujawski, a w roku 1592 została przekazana jezuitom ze Starych Szkotów. W orbicie gdańskiej pozostawała w czasach napoleońskich jako część Wolnego Miasta. Potem aż do roku 1919 wieś należała do Skarbu Pruskiego.

Wieś ma ciekawy układ przestrzenny ulicowo-placowy (jak to opisała prof. Bogna Lipińska w swoim doskonałym opracowaniu Żuław).

Jako, że od średniowiecza to kościół był ośrodkiem życia wiejskiego – toteż od niego zaczęliśmy zwiedzanie (i tak naprawdę na nim też i zakończyliśmy 😉 )… Tym razem nie trzeba było stukać do życzliwych drzwi Księdza Dobrodzieja na plebani vis a vis, bowiem była sobota i odbywało się sprzątanie kościoła. Toteż drzwi świątyni zastaliśmy otwarte. Weszliśmy więc – pilnie otrzepując żuławskie ciężkie błoto z butów.

Kościół pod wezwaniem Św. Jana Chrzciciela, znajdujący się w centrum wsi (dzisiaj przy drodze przelotowej), pochodzi z roku 1841 r. Zbudowano go na miejscu starszego, zniszczonego przez zawieruchy dziejowe. Z zewnątrz właściwie nie wzbudza zachwytu u „oglądacza” żuławskich kościołów gotyckich. Bryłę ma niemal bezstylową; a na dodatek w kolorze sino-bladego tynku nie można doszukać się żadnej zachęty dla fotografa. Ale tylko do momentu wejścia do wewnątrz. Wnętrze wita nas wiejskim barokiem. Zadbanym. Wzbudza szacunek ta dbałość o zachowanie tego, co jeszcze pozostało. Pozostało po nawałnicy czerwonoarmijnej, i po zalewie powojennego bandytyzmu, i pierwszej fali osadnictwa – nie zawsze  przecież szczęśliwego.

Sama wieś jest czysta i zadbana, nieopodal kościoła parę lat temu pojawiła się zatoczka dla zmotoryzowanych, oraz tablica informacyjna o szlaku Żuław Steblewskich. Oczy zwiedzających zatrzymujących się we wsi, bardziej niż bryła kościoła, cieszą budynki po przeciwnej stronie ulicy. A to dzięki detalowi ceramicznemu. Dlatego, ci, którym nie dane wejść do kościoła, często nawet nań nie zwracają uwagi – kierując obiektywy aparatów na domy vis a vis świątyni… Ceramiczna końska głowa jest chyba najczęściej fotografowanym obiektem Giemlic.

Stojąc przy tablicy informacyjnej, warto pamiętać, że tędy od wieku XIV tędy „przewalała” się powodziowa wysoka woda wiślana. O ile z tzw. dawnych wieków mamy dość suche i raczej zdawkowe informacje, o tyle z XIX wieku mamy już dość dokładne wiadomości. Część z nas z przekazów rodzinnych, część z lektury dostępnych dokumentów, czy nawet z lektury Wincentego Pola. Niewątpliwie tragiczną powodzią była ta, która uderzyła w Żuławy w roku 1829. Poprzedni rok był dość mokry a zima bardzo ostra (z mrozami dochodzącymi ponoć do -30 stopni) i do tego bardzo obfita w śnieg. Na dodatek w marcu nadeszła odwilż, która pchnęła masy topniejącego lodu ku ujściu rzeki. Gwałtownie wezbrana rzeka porwała most w Toruniu. I może by się jakoś wielka lodowa woda rozeszła po Żuławach, gdyby nie to, że w nocy z 8 na 9 kwietnia 1829 roku znad Bałtyku nadciągnął północny huraganowy wiatr o sile orkanu. Informacje o sile wiatru mówią o prędkości od 140 do 200 km/h. Orkan wepchnął masy topniejącego rzecznego lodu z powrotem do koryta. Szacuje się, że spiętrzona zatorem lodowym rzeka w 80 miejscach przerwała wały od Torunia aż po Tczew. A także, że około 4 nad ranem 9 kwietnia żywioł wodny w delcie Wisły niósł, a raczej pchał około 10 tys. metrów sześciennych wody na sekundę. I było to około dwukrotnie więcej niż 168 lat później (w lecie roku 1997) niosła powodziowa Odra.

I to właśnie między innymi niedaleko Giemlic te masy lodowo-wodne przerwały wał wiślany.

Woda przewaliła się przez Żuławy docierając do położonego około 25 km w linii prostej Gdańska wieczorem, zatapiając około 70 % miasta. Mistrzem wałowym był wówczas niejaki J. Kossak. Proponował wtedy władzom przekopanie nowego koryta Wisły, tak by skrócić drogę mas wody w razie powodzi. Przekop proponował we wsi Górki (Neufähr). Władze Gdańska odrzuciły projekt, twierdząc iż taka katastrofa zdarza się raz na 100 lat… Następna taka uderzyła w Żuławy w roku 1840. I wtedy to Wisła sama się przekopała – właśnie w Górkach, dzieląc wieś na Górki Zachodnie i Górki Wschodnie. A ta odnoga Wisły, która sama sobie skróciła drogę do ujścia od 1840 zwana jest Śmiałą.

Published in: on 25 listopada 2013 at 00:04  Dodaj komentarz  

Żuławy Steblewskie cz. 1- Kiezmark

Gdański Desant postanowił wziąć udział w wyjazdowym spotkaniu PTTK elbląskiego, jako, że od lat należymy do Koła w Elblągu i tak jakość jak i tematyka szkoleń bardzo nam odpowiada. W końcu, z racji naszych uprawnień – jest niejako po linii. 😉

Tym razem Elbląg jechał za granicę. Czyli za Wisłę. Czyli do nas. Czyli – na Żuławy Steblewskie.

Zaczęliśmy od Kiezmarka.

TUTAJ galeria zdjęć.

To niezwykle ciekawa wieś, niegdyś ważna, bo przewozowa (czyli że istniała tu przeprawa przez Wisłę). Według katalogu Osadnictwa Holenderskiego w Polsce – to dawna osada słowiańska (tu przydałyby się jakieś źródła mogące potwierdzić, lub odrzucić tę hipotezę). To, co jednak wiadomo na pewno, to to, że wieś została lokowana przez Wielkiego Mistrza Henryka Dusemera (TUTAJ o WM z Kroniki Mistrzów Pruskich Marcina Muriniusa, za stroną Domu Warmińskiego). Od II Pokoju Toruńskiego ( TUTAJ tekst traktatu pokojowego,  jakie zamieścił na swojej stornie Dom Warmiński, a także bardzo ciekawy WYWIAD na ten temat) do II Rozbioru Polski w 1793 r. pozostawał w domenie miasta Gdańska. W czasach osadnictwa mennonickiego także tutaj osiedli zwolennicy Menno Simonsa. Ale, tropiąc śladu Mennonitów na Żuławach – zauważymy iż na lewym brzegu Wisły nie było ich wielu. Tak też i w Kiezmarku, na ogólną liczbę ponad 400 mieszkańców, było ich tylko paru (w roku 1820 – 6). Dzisiejszy kościół pochodzi z pierwszej połowy XVIII wieku, i został wzniesiony na miejscu starszego, jeszcze średniowiecznego. Wieża zachowała relikty starszej budowli, i data 1653 na zegarze słonecznym, który wczoraj nie chodził ze względu na brak słońca. 😉 Sam kościół jest niezwykle ciekawy dla „plotkarzy rodowych” a to ze względu na gdańskie znane nazwiska tak w dawnych dokumentach „sponsorskich” jak i na zachowanych witrażach fundacyjnych w oknach prezbiterium (ale nie tylko). Mnie na przykład – objawił się tu kolejny Koń Sobieskiego… Ale o tym kiedy indziej… Już niedługo 😉

Przy dawnej drodze do przeprawy – zachował się budynek karczmy z początku XX wieku (dziś sklep). Wał wiślany, stanowiący obecnie dominantę wsi, do końca XIX wieku znajdował się o około pół kilometra bliżej Wielkiej Rzeki. Przesunięto go  dopiero podczas regulacji Wisły w latach 1889-1895. W roku 1973 oddano do użytku most – ten, przez który przejeżdżamy podróżując tzw. Siódemką. Warto zwrócić uwagę przy sposobności na strażnicę wałową z XIX w., która do dziś stoi na wale po południowej stronie mostu. Znikają bowiem owe strażnice – jak to miało miejsce z tą na prawym brzegu nieopodal Mostu Knybawskiego

Niedaleko Kiezmarka – po drodze do wsi Leszkowy mija się „przysiółek” Kiezmarka, o smakowitej nazwie Serowo. To m.in. tutaj ( bo dotyczyło to ogółem 16 miejsc na wałach) Niemcy wysadzili wał wiślany – usiłując w ten sposób zatrzymać lawinę Czerwonoarmijną… A dzisiaj? Dzisiaj Kiezmark mijamy z reguły na trasie, i bardzo rzadko się tu zapędzamy. A jeśli już, to znowu tzw. tranzytem do sąsiednich wsi, czy skrótem do Pruszcza i Gdańska, aby ominąć korek na popularnej Siódemce… Wczoraj – zapędziliśmy się do Kiezmarka, wysypaliśmy się z busa wszyscy, uzbrojeni w aparaty i notatniki. Zostaliśmy wpuszczeni do kościoła, rozbiegliśmy się po cmentarzu (przystając na chwilkę w zadumie nad grobem dwóch nastolatek zabitych parę lat temu na drodze przez bandytę za kierownicą…).

Z Kiezmarka przez Leszkowy i Długie Pole – pojechaliśmy do Giemlic… 

Ale o tym w części drugiej opisu. 🙂

A oto dopisek, jaki dodała Koleżanka (dziękuję Ewa!) na temat mostu. Bo o nim w ogóle nie wspomniałam. Niestety nie miałam okazji być na miejscu, kiedy w 1973 go likwidowano, i zastępowano obecnym…

„Ten most w Kiezmarku (pięć godzin stania w korku 2004) zastąpił most pontonowy, zainstalowany zaraz po wojnie. Natomiast pontonowego staruszka podzielono na dwie części, z których jedna do niedawna jeszcze była mostem w Drewnicy, a druga służy (? nie wiem, czy to dobre słowo?) Wyspie Sobieszewskiej. To rekord Guinnessa , jeśli chodzi o długowieczność pontonowców :) Powinien znaleźć się na liście zabytków.”

Published in: on 24 listopada 2013 at 20:09  2 Komentarze  

Po raz tysięczny któryś – moje Żuławy

I znowu zachwyciło mnie proste piękno mojego kawałka świata 🙂

Jechałam do Zamku na nocne, i trasa – jak zwykle zajęło mi to nieco ponad dwie godziny. Mimo, iż popularna „siódemka” znacznie zmodernizowana i teoretycznie trasa powinna zająć mi około godziny. Ale tylko teoretycznie. Jak tu bowiem jechać prosto i szybko, skoro dokoła zmieniają się kolory i do tego niebo po gdańskiej stronie Wisły miało kolory przedwieczorne.

Tradycyjnie więc jechałam rzemiennym dyszlem, co chwila zatrzymując się, by zrobić zdjęcie. Moje miejsce niedaleko Piaskowca, fotografowane od 11 lat o każdej porze roku i o różnych porach dnia też „zdjęłam” po raz nie wiadomo który.

TUTAJ są zdjęcia z trasy (miałam problem z wyborem, jak zwykle zresztą).

Published in: on 7 października 2013 at 10:13  5 Komentarzy  

Dzień na Żuławach – leniwie

W końcu miałam wolne 😀

A więc tak, jak listonosz na urlopie idzie na dłuuuugi spacer – tak ja wybrałam się na Żuławy. Tam właśnie umiem najlepiej odpoczywać. Na Żuławy należy jechać w dobrym towarzystwie, bo wtedy smakują wspaniale. Wybrałyśmy się więc w trójkę – my, czyli Towarzystwo Zdecydowanej Wzajemnej i Absolutnej Adoracji (Marta Polak, sama będąca uosobieniem Dobrych Wiadomości, Marta Antonina Łobocka, zakochana w Żuławach i ja).

Wszystkie byłyśmy wyposażone w aparaty i  szeroko otwarte oczy, i z góry nastawione na TAK, każda jednak widziała inaczej i chyba co innego. 😉

TUTAJ to, co ja widziałam…

Rzemiennym dyszlem – przegryzając tradycyjne jajko na twardo, kanapki, drożdżówki i popijając kawę (ze śmietanką od Pani Sklepowej w Nowej Kościelnicy) – objechałyśmy zaplanowaną trasę.

Jeden z podcieni w Nowej Kościelnicy jest w remoncie (trzymam kciuki za Właścicieli!!), w Ostaszewie powstaje ciekawa Izba Pamięci (w Starej Szkole)…

Chyba zaczyna się „dziać” na Żuławach Wielkich. Może już mija czas bezmyślnej nienawiści do wszystkiego co dawne, „niemieckie” (nic mnie tak nie denerwuje, jak taka konstatacja), co obce. Wiem, że na zdecydowaną zmianę na lepsze (?) potrzeba kilku pokoleń. Oby jednak tylko w tzw. międzyczasie nie zniknęły z powierzchni ziemi dowody na niegdysiejsze prosperity tych ziem.

Ale dobre i to, co dzieje się już.

A więc będę odwiedzała Izbę Pamięci w Ostaszewie, i będę kibicowała Właścicielom dom podcieniowego w remoncie. Trzeba wielkiej odporności i samozaparcia, by porywać się na takie przedsięwzięcie, zwłaszcza w naszych realiach…  A propos, baaaaaaardzo żałuję, że lata temu, podczas jakiegoś zlotu garbusów, zawiozłam całą kolekcję żelazek na dusze do izby pamięci (?) w Wielu… Tam nie są w ogóle eksponowane, i pies z kulawą nogą ich nie widział (poza mną, kiedy je tam przywiozłam i panem, który je ode mnie odbierał). Mogłam je była zachować w domu i teraz miałabym co oddać do ostaszewskiej Izby. Tu z pewnością cieszyłyby oczy odwiedzających…

No cóż, jak mawiał Kochanowski:

„cieszy mię ten rym – Polak mądr po szkodzie” …

Dzień wolny :)

Dzisiaj wreszcie miałam pierwszy dzień wolny od niemal 2 miesięcy. Spędziliśmy go rodzinnie, zaczynając tradycyjnie od wyśmienitego (mało powiedziane!) – królewskiego śniadania w Gothic Cafe w Malborku 🙂

Potem zaś tradycyjnie wracaliśmy do domu „na skróty” czyli przez Klecie, Kławki (tragiczny widok – za coś takiego służby nie-stosowne powinny być karane chłostą), Szaleniec (cmentarz zarośnięty chaszczami niemal po kolana), Stalewo, Zwierzno, Markusy, Żółwiniec – aż do gospody Trzy Róże, którą to pamiętam z opowieści mojego Taty. Potem groblą nad Jeziorem Druzno dotarliśmy do Tropów Elbląskich, a dalej wpadliśmy w głęboką depresję 😉 w Raczkach. Cmentarz w Różewie (Rosenort) jak zwykle wprawił nas w zadumę nad podwójną moralnością (czy raczej hipokryzją) „nie-pamięci”…

TUTAJ parę zdjęć ze skrótów żuławskich…

Dzień wolny – spędzony na jedzeniu, rodzinnie, i na włóczędze po miejscach serdecznych – uważam za nader udany 😀 …

Published in: on 2 czerwca 2013 at 21:25  Dodaj komentarz