Żuławy Steblewskie cz. 5 – Krzywe Koło

Czemu Koło? Czemu Krzywe? Tego już się nie dowiemy, trzeba by zapytać komisję od nazewnictwa powojennego.*

UWAGA!!! Ten wpis będzie długi! 🙂

Lubię Krzywe Koło.

TUTAJ zdjęcia.

Od lat tam zajeżdżam z grupami (także tymi ze Stowarzyszenia Żuławy Gdańskie), i nigdy nie wiem, kto ma większa frajdę z wypraw: moje grupy czy ja. 😉 Tym razem weszliśmy także do kościoła, bo jest to jeden z ciekawszych obiektów sakralnych Żuław Steblewskich (czy jak kto woli – Gdańskich).

Samo Krzywe Koło położone jest w najżyźniejszej części tych Żuław, niegdyś zwanej Wysokie Łąki. I leży nieco wyżej niż okoliczne tereny – bo około 4,4 metra nad poziomem  morza. Od 1310 roku było własnością komturii gdańskiej, potem podzieliło los innych wsi w orbicie Gdańska. TUTAJ skrót historii, ze strony Gminy Suchy Dąb. Herb Gdańska na południowej kruchcie kościoła dobitnie świadczy o tym, kto tutaj sprawował patronat od czasów podpisania II Pokoju Toruńskiego. Przed wojną wieś liczyła nieco ponad 500 mieszkańców, i do dzisiaj ta liczba się nie zmieniła. Jak można wyczytać w dość skąpych informacjach – we wsi było niegdyś 20 budynków, w tym 2 podcieniowe. Do dzisiaj istnieje jeden. Właściciel, który do niedawna jeszcze żył w Niemczech – nazywał się Klassen (tak, to jedno z najpopularniejszych nazwisk mennonickich, a w ogóle we wsi w XIX wieku było tylko 5 Mennonitów). Wieś miała swoją szkołę, która jednak spłonęła, ponoć od iskry elektrycznej. Nową szkołę wybudowano w roku 1922. Nauka trwała od poniedziałku do soboty, bez podziału religijnego. Jedynie lekcje religii były organizowane osobno dla obu wyznań (katolicy i ewangelicy). Dzieci uczęszczały do szkoły od 6 do 14 roku życia. W szkole pisano na tabliczkach, które w soboty szorowano dokładnie na następny tydzień. Każda klasa liczyła około 30 uczniów. Do Gdańska można było się dostać autobusem, który jechał z Koźlin. Tam też była granica Wolnego Miasta Gdańska, i tam znajdował się szlaban i izba celna. Istniała też linia kolei wąskotorowej – od Steblewa, przez Koźliny, Krzywe Koło do Pszczółek. Właścicielem linii była cukrownia w Sobowidzu a cała trasa nazywana była „Trasą Buraczaną”. Prąd do Krzywego Koła dotarł w roku 1911. Motława była czysta, zresztą czyszczono ją dwa razy w roku, można było się w niej kąpać (!) i pływały po niej stateczki turystyczne i mnóstwo było kajaków. W czasie II wojny w barakach na dzisiejszym boisku Niemcy trzymali angielskich jeńców wojennych, którzy trafili do niemieckiej niewoli w roku 1940, potem także do baraków trafili Rosjanie. W marcu 1945 roku nastąpiła ewakuacja wsi. Armia Czerwona nadchodząca od strony Koźlin i Pszczółek ostrzelała wieś, niszcząc co popadło. Niemcy okopali się od strony Motławy – stąd wał tam jest nieco wyższy.

Na szczęście zachował się kościół (tu poprawka – Dariusz Dolatowski, autor monografii wsi żuławskich, w tym Krzywego Koła skorygował mój wpis: to nie kościół, a kaplica, będąca macierzystą filią świątyni parafialno-dekanalnej w Steblewie). I tutaj dochodzę do sedna… Bo ta świątynia to wrota do innego wymiaru, do innych czasów. Kiedy się przekroczy próg (Pan A. zawsze znajdzie czas, żeby nadejść z kluczem i cierpliwie wysłuchać po raz n-ty tego, co mam do powiedzenia grupie) – wkracza się w inny świat. Świat XVII wieku, kiedy wszystko było uporządkowane, kiedy hierarchia była zachowana, nawet w pochodzie do nieba. Skromny wiejski barok, w gotyckim orientowanym kościółku (tu, żeby było jasne, stosuję nazewnictwo w odniesieniu do budynku, nie do miejsca kultu 😉 ), stalle dla 12 sąsiadów (i żon tychże), empory, i pomieszczenie dla organisty. Wieża z rewelacyjnie utrzymanym zegarem z 1908 roku. Zapach z Wtedy zachowany do Teraz. To wszystko powoduje, że głosy cichną, i jedyne, co można usłyszeć od grupy to westchnienie zachwytu.

Ale zdecydowanie to, co przyciąga, to informacja z roku 1700, a dotycząca pewnego parafianina. Otóż parafianin ów o imieniu Michael, był synem dziedzicznego sołtysa Krzywego Koła niejakiego Andreasa Bibersteina, sołtysa Steblewa. No i jak to bywa w życiu – Michael postanowiła się ożenić. I dobrze, to się człowiekowi zdarza. Ale on postanowił zrobić to z tzw. przytupem. I zrobił. Do dzisiaj się o jego weselu mówi! A to tego względu, że postąpił wbrew Ustawom Antyzbytkowym.

Ale od pieca…

Chłopi żuławscy należeli do – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – bogaczy. Czasem się ich określa mianem gburów. Śmietanka do kawy na śniadanie w takim zasobnym gburskim gospodarstwie nie należała do rzadkości, tak jak i słodkie bułeczki. Zdarzały się wypadki, że takie gospodarstwo trzymało i 50 koni. Stać więc było gospodarzy na życie paradne, nierzadko okazywane w bogactwie strojów, czy wystawności uroczystości. Wydawano więc w miastach Ustawy Antyzbytkowe mające ograniczyć tę chłopską manifestację bogactwa. Szczególnie dotyczyło to wesel. I tak – w roku 1635 wydano w Gdańsku ustawę regulującą ilość gości weselnych, podawanych potraw i długość trwania uroczystości weselnej. A więc wolno było: zaprosić do 48 osób, ubić na tę  okazję 1 krowę, 2 owce. podać 3 dania (3 rodzaje potraw). Wolno też było się bawić 2 dni.

A tymczasem wesele naszego Michała trwało ponad tydzień. Zaprosił na nie 455 par gości. Podczas wesela zjedzono: 5 wołów, 165 cieląt, 55 świń, 45 jagniąt, 100 par kapłonów, 60 zajęcy, 600 karpi, 4 tony chleba, wypito 62 beczki piwa, a do uczty przygrywało 20 muzykantów.

Kara za taką przewinę wynosiła 1000 florenów (1 fl=3,5 g złota), zaś samo wesele kosztowało 7000 florenów (tyle ile kosztowały parę lat wcześniej organy fromborskie), czyli równowartość 5 łanowego gospodarstwa z zabudowaniami (84 ha).

Dla porządku dodam, że Michał urodził się w niedalekim Steblewie, a ożenił się z Reginą Neumann, córką właściciela Kaczynosa k. Malborka. Ich córka Anna została drugą żoną Carla II Groddecka, burmistrza Gdańska (została pochowana w Farze Prawego Miasta Gdańska).

*/*

A napis na odwrociu ołtarza w Kiezmarku, to dedykacja dla patrona tamtejszego kościoła – Carla II Groddecka – zięcia Michaela B. i burmistrza miasta Gdańska. I… po Koniu Sobieskiego. Bo na moje pytanie o ów zapis, Pan Peter von Groddeck odpisał mi, że tak, jak najbardziej, jego przodek był patronem. A przy sposobności skorygował imię ojca Michała. Nie Andreas – jak wszędzie można przeczytać, a Adrian. Ale z drugiej strony imię Andreas widnieje nawet nad stallą sąsiada… Hm… Widać, jednak nie tak bardzo po Koniu Sobieskiego…

Dodam tylko, że parę lat temu grupa zapaleńców (Stowarzyszenie Żuławy Gdańskie) odnalazła na zdewastowanym po wojnie cmentarzu (położonym na terpie nieopodal kościoła) płytę nagrobną Bibersteina starszego… Gdzie pochowany został Michał? Nie wiem… Jeszcze nie wiem. 🙂

koniec 😀

Jeśli ktos wie więcej – proszę o komentarze. Choćby w kwestii tego florena nieszczęsnego. Z drżeniem palców na klawiaturze wpisywałam wagę, bo nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam wagę.

* dowiemy się – patrz komentarz Pana Dariusza Dolatowskiego poniżej. Należy cierpliwie poczekać na monografię wsi.

Z cyklu Ciekawe – Jagoda Semków o nekropoliach

Lubię podczytywać Portal Kulturalny Warmii i Mazur. Często można trafić na takie oto perełki: Jagoda Semków opowiada o nekropoliach. Ktoś może się skrzywić, że ot, smutny temat. Ale w kontekście świetnej wystawy, jaką  do października tego roku można zwiedzać (a właściwie kontemplować), ten temat pasuje jak ulał…

Przyjemnego słuchania – a Jagody słucha się z przyjemnością, bo przywodzi na myśl hasło „Człowiek Renesansu”. 🙂

Kobieta mniej znana

Przy sposobności szumu medialnego o słynnej Księżnej Daisy, przeczytałam artykuł we wrocławskim wydaniu Gazety Wyborczej. Jako, że artykuł bardzo niskiego lotu, to go nie przytaczam.

Ale nie o Księżnej Daisy będę tu wspominać, mimo, iż rok 2013 został ustanowiony rokiem tej pięknej Pani. Jaka by ona nie była i cokolwiek by się o niej nie mówiło – miała klasę, o której to klasie obecne niby tzw. wielkie i te tylko z ambicjami– nie mają bladego pojęcia 😉

Tu chcę wspomnieć o innej kobiecie, „muśniętej” tylko krótką wzmianką w artykule.

Chcę napisać o Ewie von Tiele-Winckler.

z Wikipedii, Matka Ewa

I jak zwykle, także w tym przypadku – pobocza historii weszły mi w paradę i ściągnęły mnie na manowce…

Otóż ojciec Ewy, Hubert Gustaw von Tiele-Winckler urodził się w Kominkach koło Reszla (jakże często przez Kominki wiedzie moja trasa wschodniopruska!)… I nie dziwota, że Hubert Gustaw urodził się w Prusach, bowiem według rodzinnej legendy, ród Tiele (czy Thiele) przybył do Prus na zaproszenie Krzyżaków, czy wręcz z Krzyżakami.

(Ich dalsze losy były z pewnością podobne do losów całej rzeszy innych rycerzy w służbie krzyżackiej, których to potomkowie ostatecznie opuścili Prusy w roku 1945).

A więc… Thiele osiedli w Prusach Wschodnich i w Kurlandii. Tam jeden z Thielów zajmował znaczne stanowisko jako doradca Piotra Birona, ostatniego księcia Kurlandii; a kiedy ten abdykował, przeniósł się do Petersburga.

Znalazłam też ciekawą wzmiankę o innym Wschodnim Prusaku. I to przeglądając zapiski o pewnym wydarzeniu z wieku XVIII. Otóż 5.VII.1762 roku miał miejsce duży bunt jeńców austriackich przetrzymywanych w twierdzy Kostrzyn (nad Odrą) podczas trwającej akurat wojny siedmioletniej. Bunt został zdławiony, nie obyło się jednak bez ofiar po obu stronach. Jedną z nich był porucznik armii pruskiej, niejaki… Johann Jacob Thiele, urodzony w Bartoszycach. Po zakończeniu buntu doczekał się nawet tablicy pamiątkowej… całość tekstu o buncie i tablicy można znaleźć TUTAJ

Dodać należy, że była to pierwsza taka pamiątka w twierdzy, jaka została odsłonięta w XVIII wieku…

Ale wracam do naszej bohaterki, o której miałam pisać.

Ewa była wnuczką założyciela rodu, Franza von Wincklera.

O Franzu warto pomyśleć jadąc przez Katowice, bo to jemu właśnie ta kiedyś mała miejscowość zawdzięcza tak ogromny rozwój i sławę.

Córka Franza Winklera, nosząca wdzięczne imię Valeska wyszła za mąż za Huberta Thiele z Prus (w listopadzie 1854 roku).

Ślub nie odbył się tak od razu, jako, że Młody Thiele (Tiele) służył w wojsku, a więc musiał dostać pozwolenie od przełożonych. Krążyła w związku z tym pewna anegdota, o tym jak przełożony młodego oficera von Thiele kazał go poddać badaniom psychiatrycznym, usłyszawszy od od niego o wysokości posagu, jakim dysponowała wówczas Valeska. Zgodę na ślub wydał dopiero po przeczytaniu zaświadczenia o całkowitej poczytalności młodzieńca z Prus. Kwotą, która przyprawiła przełożonego o zawrót głowy było 6 milionów talarów.

Jednym z dziewięciorga dzieci tego związku była właśnie Ewa.

Urodziła się w pałacu w  Miechowicach (dzisiaj to dzielnica Bytomia). Nie istnieje już, niestety – zniszczony najpierw przez Armię Czerwoną, a potem zupełnie bez sensu, (jak wiele innych zabytków nie tylko śląskich) – przez polskie wojsko… Warto jednak przy sposobności pamiętać, że to nie Miechowice jednak, a Moszna była dumą rodu.

Jako 16-latka, (trzy lata po śmierci matki) Ewa, przeszła na luteranizm i konfirmowała się w roku 1884.

(Na temat jej konwersji toczy się dyskusja wśród jej wielbicieli, bowiem pozostawiła po sobie wspomnienia, w których jasno dawała do zrozumienia, że czas jakiś stała w opozycji do tej decyzji. Upatruje się tu wpływu bądź ojca bądź jego drugiej żony… Ale jak zwykle sprawa pozostaje otwarta, bo główni zainteresowani niczego nam już nie powiedzą… TUTAJ link do bardzo ciekawego forum z mnóstwem informacji na ten temat)

Następnie dbyła ośmiomiesięczne przygotowanie do służby diakonackiej. O diakonach patrz TUTAJ, par. 36.

Po powrocie do Miechowic rozpoczęła pracę dla biednych i potrzebujących, czy może raczej powinnam napisać – dla słabszych. Rodzina wspierała ją w działaniach, jednak to chyba ojciec ją najbardziej rozumiał. Przydzielił jej najpierw dwa pokoje w pałacu (na archiwalnych zdjęciach nieco przypominającym pałac w Rzucewie), a kiedy stały się za ciasne na ambulatorium i szwalnię dla ubogich, w prezencie bożonarodzeniowym podarował jej projekt budowy domu dla jej działalności. Miała wtedy 22 lata i jasno skrystalizowane plany.

Po dwóch latach Ostoja Pokoju, (bo tak nazwała Ewa dom, który powstał z projektu podarowanego jej przez ojca) została otwarta i mogła przyjąć przeszło 40 potrzebujących osób (kobiet i dzieci). Takich Ostoi Pokoju powstało z inicjatywy Ewy i pozostawało pod opieką członkiń diakonatu żeńskiego, jaki założyła – około czterdziestu. Nie tylko jednak działała dla i wśród biednych, upośledzonych i bezdomnych. Rozsyłała siostry po różnych zakątkach świata, by niosły pomoc potrzebującym, bezdomnym, chorym i upośledzonym. Zmarła w roku 1930, zanim jeszcze szaleństwo ogarnęło Europę i została pochowana nieopodal swojego domku, w którym mieszkała…

Mówi się o niej, że porzuciła pałac, by „zostać błogosławieństwem dla innych”. Podkreśla się jej charyzmę i pogodne usposobienie. A na jej grobie w Miechowicach zawsze rosną świeże kwiaty…

Bytom raczej nie kojarzy się z pałacami, a z pyłem węglowym. Tym bardziej więc podczas pobytu tam, warto przespacerować się szlakiem Matki Ewy; wstąpić na cmentarz; zadumać się nad wrażliwością potomkini rodu potentatów ”węgla i stali”, jak nazywano Thiele –Wincklerów.

Może ta niepełna i chaotyczna notka sprowokuje dalsze poszukiwania ciekawych biografii Śląska dziewiętnastowiecznego. Bo nazwisk znanych i zasłużonych jest tu (było) niezmiernie dużo.  Ale o nich kiedy indziej…

Jak więc widać, wcale nie jedyną Księżną Daisy Hochberg von Pless Śląsk słynie.

Zwykła niezwykła wycieczka cz.2 – Sejny

Od tej jesieni Sejny jawić mi się zawsze będą jako sympatyczny PRZYSTANEK na trasie 🙂

I nawet fakt, że nie mam ani jednego zdjęcia tamtejszej Madonny Szafkowej (żadne się nie udało) – nie jest w stanie zmienić tego odczucia****.

**** (wpis z 7.11. – MAM zdjęcia Madonny Szafkowej, mam osobiste 🙂 nie ma to jak zrobić porządek w plikach zatytułowanych „różne zewsząd”… wśród różnych zdjęć zewsząd – znalazłam całkiem – całkiem zdjęcia, które niniejszym wklejam do albumu pt. Sejny)

Na dodatek pogoda była piękna (jak na tę porę roku) i wszyscy zaangażowani byli w szukanie grobu przodka (nie, nie mojego, ja nie mam związków z tym kresem Rzeczypospolitej) na tutejszym starym cmentarzu. Nawet, kiedy zamykałam samochód przed Domem Litewskim (każdemu z czystym sercem polecam tamtejszą Karczmębo mają smaczne jedzenie, a przy tym – zacne porcje), jedna z pań zagadniętych uprzednio na cmentarzu, zatrzymała mnie z informacją, że już zna lokalizację grobu… 

A same Sejny ?

No cóż… Jadąc tu po raz pierwszy, nie przypuszczałam, że tyle treści kryje się już w samej nazwie miasteczka. Zresztą, jak twierdzą historycy – jest ona pochodzenia  jaćwieskiego… bo to Jaćwież przecież. Tutaj  jest ciekawy opis tych ziem.

Dotychczas z Sejnami kojarzyło mi się wyłącznie Powstanie Sejneńskie. Mało się o nim mówi, ba! chyba w ogóle. Ale tutaj, w Sejnach nie sposób o tym nie wspominać, zwłaszcza stojąc przy pomniku Poza tym – Sejny to też wspomnienie nieodległych Dobkiszek, położonych (po litewskiej stronie granicy), na południe od trasy Simnas (Simno) – Alytus (Olita – która sama jest ciekawym miastem). Ale wracając do Dobkiszek – tutaj urodził się Szymon Konarski.

Bez względu na związki (lub ich brak) rodzinne czy historyczne, warto sobie zdać sprawę z tego, że ta ziemia ma naprawdę niesłychanie bogatą (co za truizm) historię…

Wystarczy stanąć przed okazałym gmachem klasztoru dominikanów. Można się zadumać nad etniczną złożonością tych ziem, natknąwszy się na pomnik biskupa Baranowskiego (czy Baranauskasa, jak chce litewska część mieszkańców Sejn) nieopodal kolegiaty.

Ale bogactwo i różnorodność Sejn to również ciekawe miejsce, dla miłośników Czesława Miłosza – z racji jego związków rodzinnych z odległą o nieco ponad 8 km na pn-wschód Krasnogrudą.

Dla tych, którzy lubią podróże dalsze niż bliższe – dobrym źródłem do poznania litewskich okolic Sejn jest przewodnik Tomasza Krzywickiego pt. Litwa.

A wracając do Sejn – to nie tylko samo miasteczko. To także liczne szlaki turystyczne i ciekawe miejscowości w tzw. okolicy.

No i – nigdy bym się nie spodziewała, że w tym sennym miasteczku pogranicza znajdę tyle ciekawostek.

🙂

Pelplin jesiennie

Od jakichś trzech lat umawialiśmy się na wyjazd szkoleniowy do Pelplina. Wszyscy jesteśmy czynnymi przewodnikami i pilotami. A to oznacza, że sezon dla nas trwa długo, i tak naprawdę to poprzedni kończy się niemal równocześnie z rozpoczęciem nowego 😉

Tak więc – zwyczajnie trudno nam było się „zgrać” w czasie.

Ale w końcu „nadejszła wiekopomna chwila”, i w sobotę wsiedliśmy (w nieco zdekompletowanej liczbie) do autka S.C. i pojechaliśmy…

Pelplin i Wirty.

Taki był nasz cel.

Nie jestem zbytnio „chwastowa” – ale skoro miały być chwasty, to co mi tam 😉 zresztą w Wirtach byłam może ze dwa razy w życiu.

Ale Katedra w Pelplinie – to zupełnie osobny rozdział…

Historia cystersów tutaj zaczyna się 27 października 1276 roku, kiedy to przenieśli się tu z niedalekich Pogódek… Żeby jednak nie nudzić długim wpisem – TUTAJ odnośnik do historii tego miejsca. A także ODNOŚNIK do życiorysu bardzo ciekawej postaci – bpa Rosentrettera, który był Kosznajdrem… Kim są Kosznajdrzy ? A tego dowiecie się Państwo TUTAJ.

Warto też poczytać o rodzie von der Marwitz, jak również przeczytać TUTAJ i TUTAJ o jednym z jego przedstawicieli – biskupie Janie Nepomucenie Marwiczu…

Zapraszam też do mojej GALERII  i do obejrzenia ZDJĘĆ z Katedry i Muzeum 🙂

Niestety, ktoś w Muzeum Diecezjalnym wpadł na „genialny” pomysł i tuż przed wspaniałym Poliptykiem Toruńskim z ok. 1390 roku postawiono … pianino.

Bez względu jednak na pianino, czy inne drobne niedogodności – zdecydowanie warto Pelplin odwiedzić. I to nie tylko dla katedry czy Muzeum. Samo miasteczko zmienia się na korzyść. Niestety – w sobotę zimno było, jak w przysłowiowej psiarni, więc nie było spaceru fotograficznego. Ale czystość chodników i czystość odnowionych (w większości) fasad domów rzuca się w oczy. Dojazd autostradą, bądź koleją łatwy – więc to nie wyprawa na koniec świata.

😀

Mennonicka Saga – po raz kolejny

Po raz kolejny dane mi było podróżować z Mennonitami. Któryż to już raz w ciągu tych 10 lat 🙂

Za każdym razem jest inaczej, bo też za każdym razem są to inni ludzie. Z innymi emocjami, oczekiwaniami, radościami i nadziejami. Większość pochodzi „stąd”, a więc to tutaj spędzamy najwięcej czasu.

Tutaj – znaczy od Warszawy aż po Żuławy.

Niesłychanie wzruszające są momenty, kiedy ktoś znajduje dom swojego dzieciństwa – zachowany mimo powojennego (a często i współczesnego) bezmyślnego szału niszczenia wszystkiego, co „niesłowiańskie” na tych ziemiach. Ciekawe bywają też spotkania na styku religii, czy kultur. Dzisiaj na szczęście nieco inaczej, spokojniej przebiegają takie wycieczki.  Rzadko już bowiem zdarza się ktoś tak zapiekły w swojej bezmyślności jak pewna kobieta w Nowym Wymyślu, której przeszkadzało nawet to, że jedna z pań z mojej grupy robiła zdjęcia kwiatów w ogrodzie… Hm, nie jestem skłonna do tolerancji w takich przypadkach, bo zawsze przypomina mi się pewien zalany w tradycyjnego wiejskiego trupa osobnik w P. Wypadł z domu, wymachując siekierą na mój widok i wrzeszcząc „pany tu tera nie mieszkajo, tera jo tu mieszkom”. Przypominam sobie też moją reakcję i cieszę się, że pani z mojej grupy nie miała mojego temperamentu. 😀

Jak podczas każdej z wycieczek, tak i teraz tradycyjnie musiałam tłumaczyć głupotę i bezmyślną zapiekłość w dewastacji grobów. Trwa to niestety wciąż w wielu miejscach. Jakby nikt nie czytał, nie oglądał telewizji ani tym bardziej nie uczestniczył w coniedzielnych mszach. Na szczęście jednak wiele miejsc, ba! coraz więcej – jest ogarnianych opieką i to lokalnych Wielebnych, lub społeczności. To daje nadzieję, że może coś się zmieni. Tak jak zmieniło się ponoć (jeszcze w tym roku nie byłam!) na cmentarzu w Różewie. Już nie pamiętam, kto mi opowiadał, że był kompletnie zaskoczony ładem panującym tam, a także wykoszonymi chaszczami. Widać cuda jednak się zdarzają.

Moja trasa mennonicka tym razem zaowocowała też nawiązaniem współpracy z jedną z parafii, gdzie Wielebny zbiera okruchy przeszłości, próbując je ocalić od zapomnienia. Ja mam w tym pomóc językowo. Mały wkład w oswajanie historii, w którym to oswajaniu i tak od lat uczestniczę. Z przyjemnością na dodatek. Bo za każdym razem czerpię z tego radość i swego rodzaju uspokojenie. A nadto pewność przyjaźni dozgonnych. I szczerych.

Chaszcze w triftach i zmierzch żuławski

Od lat oprowadzam Mennonitów, i od lat jest to jeden z bardziej słonecznych momentów mojej pracy. Tak też było i w tym roku. Jean Paul, znający mennonickie bezdroża lepiej niż niejeden Mennonita, a przy tym tryskający zjadliwym humorem, Audrey pełna taktu i John – będący kwintesencją rzetelności historycznej, Onijdes z żoną i dwiema uroczymi córkami, i cały autokar Mennonitów wywodzących swoje korzenie stąd. Stąd – czyli z terenów od Warszawy po Wielkie Żuławy Wiślane. Te moje ukochane Żuławy wciąż jednak mnie zaskakują i wciąż potrafią być dla mnie Terra Incognita. I tak też było i tym razem.

A wszystko zaczęło się od tego, że… spojrzałam na mapę, którą J.S. mi podał, porównałam z moją… i serce mi podskoczyło. Toż gospodarstwo pani X istnieje! Przynajmniej na mojej mapie… Zaproponowałam więc, że po powrocie z trasy – wrócę tam i sprawdzę, a rano zamelduję co znalazłam. No chyba, że pani X. zechce pojechać ze mną. Zechciała! z mężem zechciała, i w sumie pojechało nas pięcioro… To znaczy – John S., Onijdes S., Państwo H.i G. i ja… Jak to bywa z przewodnikami – zagadaliśmy się z O.S. i zamiast skręcić na Ellerwald Trift II – pojechaliśmy na Wikrowo

W końcu jednak – w zapadającym zmroku znaleźliśmy gospodarstwo. Stan opłakany – jak wszystkie niemal gospodarstwa żuławskie po wojnie, ale ule stoją tam, gdzie stały WTEDY, i nawet znaleźliśmy pozostałości parku, jaki okalał całe założenie w czasach świetności tych ziem.

Wrzucam parę zdjęć z naszej wyprawy na Trift. Zdjęć niewiele – i jakość kiepska, bo robione komórką.

 

Co znaczy Ellerwald Trift – można znaleźć TU pod hasłem „ELLERWALD- (TERENY NA WYSOKOŚCI MIASTA, MIĘDZY RZEKĄ ELBLĄG I NOGATEM)”

Drewniania stela nagrobna z Morąga

Znajomy Muzealnik popełnił bardzo ciekawy artykuł w „Okolicach Ostródy”. Wydawane są owe „Okolice…” przez Burmistrza Miasta Ostródy i Oficynę Wydawniczą „Retman”.  I tu pozwolę sobie na prywatny wtręt  –  Redaktor Naczelny Oficyny bardzo nam (czyli Desantowi Gdańskiemu) pomógł w przygotowaniach do „zdobycia” Warmii i Mazur.  Miło więc, że ten świat jest taki mały. 🙂

Wracając do artykułu – Muzealnik opisał w nim stelę nagrobną.

No i świetnie – można by powiedzieć –  mało to steli spotykamy na co dzień (mówię tu zwłaszcza o nas – przewodnikach mających kontakt z Mennonitami).

Stela z Morąga jednak nie przypomina żadnej z dotychczas widzianych – i jest „zagwozdką”. Owszem, na upartego można ją próbować porównywać z tablicami z Barcic, czy stelą z Muzeum w Nowym Dworze Gdańskim.  Ale…

Oddaję głos Autorowi.

Zanim jednak „wkleję” skany artykułu (dziękuję za pozwolenie) raz jeszcze gratuluję!

I nie muszę chyba dodawać, że mam nadzieję, iż to początek całej serii artykułów… 🙂

(przepraszam za podkreślenia, bo wiem, że niektórych to oburza. Ale tak wyglądają książki czytane i używane.  I dla mnie są bardzo cenne. Dlatego nigdy ich nikomu nie pożyczam)

Pani z alejki nadmorskiej

Spotkałam ją, kiedy szła alejką w stronę starego domu zdrojowego.

Szła niepewnym krokiem, charakterystycznym dla osób od lat nadużywających alkoholu. Zwróciłam na nią uwagę tylko dlatego, że mimo alkoholowego wyglądu ubrana była ze staroświecką elegancją. A gdy się jej przyjrzałam, zauważyłam, że jej twarz nosiła znamiona urody. Była jednak poorana zmarszczkami i szara. Poszłam dalej, jednak myśląc o tej kobiecie, zastanawiałam się, kim była kiedyś i ile miała lat teraz. Skąd się tutaj wzięła w tej dzisiaj zapuszczonej i złą sławą cieszącej się dzielnicy mojego miasta, będącej niegdyś pięknym kurorcie nadmorskim.

Niespodziewanie po paru tygodniach spotkałam ją na Cmentarzu Nieistniejących Cmentarzy. Stała przed stołem-ołtarzem, w dłoni trzymała bukiecik chabrów. Stanęłam nieopodal, i dyskretnie ją obserwowałam, bałam się bowiem, że ją spłoszę. Była zaabsorbowana swoimi myślami. Usiadłam więc na ławce i zajęłam się spekulacjami nad tym, co ją przywiodło w to miejsce. Ona zaś położyła kwiatki na płycie i wolno odwróciła się ku mnie.

”Czy ma pani papierosa?” Głos miała szorstki, niski i ochrypły latami wypalonych papierosów.

„Mam” odparłam i wyciągnęłam ku niej paczkę.

Zapaliła, i zaciągnęła się dymem. Usiadła koło mnie, pachniała rosyjskimi „duchami”. Teraz, pomyślałam, bo inaczej pójdzie sobie, i koniec.

„Kogoś pani miała na nieistniejących cmentarzach, czy tak pani przyszła, jak ja – podumać i popatrzeć” zagadnęłam starając się jej nie przyglądać zbyt nachalnie.

„Miałam.” Odparła i wstała. „Dziękuję za papierosa” rzuciła na odchodnym. Nie będę jej goniła, pomyślałam, może ją jeszcze spotkam.

Spotkałam. Jechałam na rowerze do portu i na ławce na alejce parkowej siedziała ona. Kiedy mnie ujrzała, uśmiechnęła się do mnie.

„Winna jestem pani papierosa” powiedziała i wskazała mi miejsce na ławce obok siebie. Zsiadłam z roweru i przycupnęłam obok niej.

„E-tam,” machnęłam ręką „Zamiast na zdrowie, powiem – smacznego”. Chwilę milczała, po czym spojrzała na mnie. „Pani tutejsza? Bo nie widziałam pani przedtem.”

Pokręciłam głową „Nie – jestem tu przejazdem” wskazałam na rower.

„No tak, teraz to człowiek wsiądzie na takie coś i nie wiadomo, czy stąd, czy może turysta.”

„A pani tutejsza?” Odważyłam się zapytać, widząc, że ma humor i ochotę na rozmowę.

„Tutejsza, przecież widać po mnie, takie jak ja nie podróżują…”Machnęła ręką. „Ja tutejsza bardziej niż niejeden z tutaj urodzonych, bo ja przedwojenna jestem”.

No, to zapowiada się podróż w czasie, pomyślałam. Przed oczami stanęła mi postać Błękitnej Damy, którą obserwowałam przez wiele lat w Sopocie, mojej sąsiadki z sopockiego domu a także pani z cmentarza nieopodal Góry Gradowej. Czy ta kobieta, zniszczona przez alkohol i życie ma równie mroczną acz romantyczną tajemnicę do opowiedzenia?

„Przedwojenna? To znaczy, że przyjechała pani tutaj przed wojną, czy tu się urodziła?”

„Przyjechałam. Byłam modystką, wie pani kapelusze, i dodatki. Szyłam również sukienki, miałam dryg i zdolności, a poza tym, lubiłam to. Mój ojciec miał zakład w centrum. Dobrze nam się powodziło, dopóki nie zaczęli rządzić ci od Hitlera. Bo ja jestem pół Żydówką.” Dokończyła.

No tak, wiadomo, co było potem. Na tyle, to każdy z nas zna historię naszego kraju, miasta, wioski…

Ona zaś ciągnęła dalej: ”Ojciec zginął, mówiono, że zapił się na śmierć, ale on nie pił przecież. Kiedy znaleziono go w rzece, wyglądał podobno, jakby mu ktoś pomógł. Zostałam sama, bo matka zmarła dawno a ja byłam jedynaczka. Przybrałam więc matki nazwisko. Była węgierką, więc te czarne włosy i urodę jakoś się dało wytłumaczyć. Do czasu. Ale na razie jakoś sobie radziłam. Szyłam. No i przychodziły do mnie panie z różnych sfer. Stałam się modna. Zamawiał u mnie Simson…”

Miałam w domu parę wieszaków od Simsona, zostały po latach odwiedzin Casino Hotelu w „Copotach” przez rodzinę… Nigdy jakoś nie wpadło mi do głowy, żeby na te wieszaki spojrzeć pod kątem tego, że ktoś na nich wieszał swoje ciuchy. Były zawsze tylko wspomnieniem po babcinych fumach i zachciankach, oraz po dziadkowej cierpliwości i hojności.

Kobieta obok mnie widocznie dosyć długo musiała nie mieć z kim rozmawiać, bo spojrzała na mnie przepraszająco: „Ja panią przepraszam, pewnie to panią nie obchodzi, co było kiedyś. Wy młodzi teraz żyjecie inaczej. A ja mam tylko te swoje wspomnienia. Długo piłam i piję nadal. Ale…” Wzruszyła ramionami „Co mi pozostało! Mieszkam w dawnym domu zdrojowym, tam, gdzie niegdyś chadzałam na kawę i likier. Teraz tam mieszkają tacy jak ja, nikomu nie potrzebni, skończeni.”

Ale oni nie maja nawet w połowie takiego życiorysu jak ona, pomyślałam, nie patrząc na nią. Bałam się, żeby nie przestała mówić, a nie chciałam, żeby wzięła mnie za wścibską, ciekawa byłam jej historii. Musiała być ładna, może nie aż tak piękna, jak moja Błękitna Dama, ale w końcu moda na urodę się zmienia, a łączyło je pochodzenie. Musiała więc być przynajmniej ładna.

Ona zaś wstała i spojrzała na mnie. „Jak pani będzie tutaj kiedyś znowu, to niech pani tutaj siądzie, ja tu często bywam. Do widzenia”. Skinęła głową i poszła ku budynkowi dawnego domu zdrojowego.

Zostałam na tej ławce jak niepyszna. No i jak i skąd dowiedzieć się czegoś o niej.

Nie żyje ani Błękitna Dama ani moja sopocka sąsiadka, ani pani z cmentarza. I nawet gdyby żyły, nie powiedziane, że ją znały. Chociaż, Błękitna Pani na pewno u niej się ubierała, już jej oficer zadbał o to na pewno.

Przypomniała mi się historia Błękitnej Pani i jej oficera. Paradoksalnie, gdyby nie wojna to na pewno nie byłoby tych romantycznych historii. Spotykając na ulicach ludzi, nawet sobie nie wyobrażamy, jakie mieli życie.