Kobieta mniej znana

Przy sposobności szumu medialnego o słynnej Księżnej Daisy, przeczytałam artykuł we wrocławskim wydaniu Gazety Wyborczej. Jako, że artykuł bardzo niskiego lotu, to go nie przytaczam.

Ale nie o Księżnej Daisy będę tu wspominać, mimo, iż rok 2013 został ustanowiony rokiem tej pięknej Pani. Jaka by ona nie była i cokolwiek by się o niej nie mówiło – miała klasę, o której to klasie obecne niby tzw. wielkie i te tylko z ambicjami– nie mają bladego pojęcia 😉

Tu chcę wspomnieć o innej kobiecie, „muśniętej” tylko krótką wzmianką w artykule.

Chcę napisać o Ewie von Tiele-Winckler.

z Wikipedii, Matka Ewa

I jak zwykle, także w tym przypadku – pobocza historii weszły mi w paradę i ściągnęły mnie na manowce…

Otóż ojciec Ewy, Hubert Gustaw von Tiele-Winckler urodził się w Kominkach koło Reszla (jakże często przez Kominki wiedzie moja trasa wschodniopruska!)… I nie dziwota, że Hubert Gustaw urodził się w Prusach, bowiem według rodzinnej legendy, ród Tiele (czy Thiele) przybył do Prus na zaproszenie Krzyżaków, czy wręcz z Krzyżakami.

(Ich dalsze losy były z pewnością podobne do losów całej rzeszy innych rycerzy w służbie krzyżackiej, których to potomkowie ostatecznie opuścili Prusy w roku 1945).

A więc… Thiele osiedli w Prusach Wschodnich i w Kurlandii. Tam jeden z Thielów zajmował znaczne stanowisko jako doradca Piotra Birona, ostatniego księcia Kurlandii; a kiedy ten abdykował, przeniósł się do Petersburga.

Znalazłam też ciekawą wzmiankę o innym Wschodnim Prusaku. I to przeglądając zapiski o pewnym wydarzeniu z wieku XVIII. Otóż 5.VII.1762 roku miał miejsce duży bunt jeńców austriackich przetrzymywanych w twierdzy Kostrzyn (nad Odrą) podczas trwającej akurat wojny siedmioletniej. Bunt został zdławiony, nie obyło się jednak bez ofiar po obu stronach. Jedną z nich był porucznik armii pruskiej, niejaki… Johann Jacob Thiele, urodzony w Bartoszycach. Po zakończeniu buntu doczekał się nawet tablicy pamiątkowej… całość tekstu o buncie i tablicy można znaleźć TUTAJ

Dodać należy, że była to pierwsza taka pamiątka w twierdzy, jaka została odsłonięta w XVIII wieku…

Ale wracam do naszej bohaterki, o której miałam pisać.

Ewa była wnuczką założyciela rodu, Franza von Wincklera.

O Franzu warto pomyśleć jadąc przez Katowice, bo to jemu właśnie ta kiedyś mała miejscowość zawdzięcza tak ogromny rozwój i sławę.

Córka Franza Winklera, nosząca wdzięczne imię Valeska wyszła za mąż za Huberta Thiele z Prus (w listopadzie 1854 roku).

Ślub nie odbył się tak od razu, jako, że Młody Thiele (Tiele) służył w wojsku, a więc musiał dostać pozwolenie od przełożonych. Krążyła w związku z tym pewna anegdota, o tym jak przełożony młodego oficera von Thiele kazał go poddać badaniom psychiatrycznym, usłyszawszy od od niego o wysokości posagu, jakim dysponowała wówczas Valeska. Zgodę na ślub wydał dopiero po przeczytaniu zaświadczenia o całkowitej poczytalności młodzieńca z Prus. Kwotą, która przyprawiła przełożonego o zawrót głowy było 6 milionów talarów.

Jednym z dziewięciorga dzieci tego związku była właśnie Ewa.

Urodziła się w pałacu w  Miechowicach (dzisiaj to dzielnica Bytomia). Nie istnieje już, niestety – zniszczony najpierw przez Armię Czerwoną, a potem zupełnie bez sensu, (jak wiele innych zabytków nie tylko śląskich) – przez polskie wojsko… Warto jednak przy sposobności pamiętać, że to nie Miechowice jednak, a Moszna była dumą rodu.

Jako 16-latka, (trzy lata po śmierci matki) Ewa, przeszła na luteranizm i konfirmowała się w roku 1884.

(Na temat jej konwersji toczy się dyskusja wśród jej wielbicieli, bowiem pozostawiła po sobie wspomnienia, w których jasno dawała do zrozumienia, że czas jakiś stała w opozycji do tej decyzji. Upatruje się tu wpływu bądź ojca bądź jego drugiej żony… Ale jak zwykle sprawa pozostaje otwarta, bo główni zainteresowani niczego nam już nie powiedzą… TUTAJ link do bardzo ciekawego forum z mnóstwem informacji na ten temat)

Następnie dbyła ośmiomiesięczne przygotowanie do służby diakonackiej. O diakonach patrz TUTAJ, par. 36.

Po powrocie do Miechowic rozpoczęła pracę dla biednych i potrzebujących, czy może raczej powinnam napisać – dla słabszych. Rodzina wspierała ją w działaniach, jednak to chyba ojciec ją najbardziej rozumiał. Przydzielił jej najpierw dwa pokoje w pałacu (na archiwalnych zdjęciach nieco przypominającym pałac w Rzucewie), a kiedy stały się za ciasne na ambulatorium i szwalnię dla ubogich, w prezencie bożonarodzeniowym podarował jej projekt budowy domu dla jej działalności. Miała wtedy 22 lata i jasno skrystalizowane plany.

Po dwóch latach Ostoja Pokoju, (bo tak nazwała Ewa dom, który powstał z projektu podarowanego jej przez ojca) została otwarta i mogła przyjąć przeszło 40 potrzebujących osób (kobiet i dzieci). Takich Ostoi Pokoju powstało z inicjatywy Ewy i pozostawało pod opieką członkiń diakonatu żeńskiego, jaki założyła – około czterdziestu. Nie tylko jednak działała dla i wśród biednych, upośledzonych i bezdomnych. Rozsyłała siostry po różnych zakątkach świata, by niosły pomoc potrzebującym, bezdomnym, chorym i upośledzonym. Zmarła w roku 1930, zanim jeszcze szaleństwo ogarnęło Europę i została pochowana nieopodal swojego domku, w którym mieszkała…

Mówi się o niej, że porzuciła pałac, by „zostać błogosławieństwem dla innych”. Podkreśla się jej charyzmę i pogodne usposobienie. A na jej grobie w Miechowicach zawsze rosną świeże kwiaty…

Bytom raczej nie kojarzy się z pałacami, a z pyłem węglowym. Tym bardziej więc podczas pobytu tam, warto przespacerować się szlakiem Matki Ewy; wstąpić na cmentarz; zadumać się nad wrażliwością potomkini rodu potentatów ”węgla i stali”, jak nazywano Thiele –Wincklerów.

Może ta niepełna i chaotyczna notka sprowokuje dalsze poszukiwania ciekawych biografii Śląska dziewiętnastowiecznego. Bo nazwisk znanych i zasłużonych jest tu (było) niezmiernie dużo.  Ale o nich kiedy indziej…

Jak więc widać, wcale nie jedyną Księżną Daisy Hochberg von Pless Śląsk słynie.

Schwartzwaldowie

Postanowiłam podzielić zbyt długie artykuły na krótsze, bardziej strawne…

Toteż na pierwszy ogień poszedł artykuł o Gdańskim herbie w Nowym Dworze Gdańskim. Poniżej „wklejam” wyjaśnienie w sprawie zniszczonego herbu – jakie napisałam dla Nowego Dworu  (zawiozłam je tam zresztą osobiście)…

Oto garść informacji o pieczętujących się zagadkowym herbem…

SCHWARTZWALDOWIE przybyli do Gdańska w XV wieku z miejscowości Czarnylas (to Kociewie, pomiędzy Starogardem a Skórczem).

Byli plebejuszami, szlachectwo otrzymali dopiero w 1556 r. od cesarza cesarz Karola V – w herbie mieli 5 żołędzi i głowę lwa).

Dorobili się na handlu i lichwie.

W tej kalwińskiej rodzinie najczęściej występowały imiona – Jan, Karol i Henryk. M.in. Burmistrz Gdańska – 1746-1748 – Johann Carl Schwartzwald. Rodzina wymarła w XVIII wieku.

Ostatnią z rodu była Anna, córka burmistrza Jana, dziedziczka olbrzymiej fortuny, zamężna za Edwardem Conradi, (który to odziedziczył większość majątku Schwartzwaldów).

Tu warto pamiętać, że Anna była matką Karola Fryderyka Conradiego – fundatora Conradinum.

Własnością Schwartzwaldów były między innymi podgdańskie wioski: Mokry Dwór, Wiślina i Jankowo (stąd Conradinum miało swoją pierwotną siedzibę właśnie w Jankowie).

W zbiorze inkunabułów biblioteki PAN w Gdańsku znajdują się księgi z bibliotek tak markiza d’Orii, jak i bibliotek kościelnych – m.in. Św. Piotra i Pawła, która to biblioteka włączona została do Biblioteki Miejskiej (PAN jest niejako spadkobiercą tej biblioteki) w XIX wieku. Te właśnie zbiory biblioteczne uważane były do czasów współczesnych za resztki tzw. Biblioteki Schwartzwaldów (własność Henryka Schwartzwalda) – XVI wiek.

To czasy nobilitacji tej rodziny – więc naturalnym było to, że w parze z nobilitacją – szło zdobywanie wykształcenia, a utrzymywanie bibliotek stanowiło niejako „mus” i przywilej tej klasy. Biblioteka stanowiła o statusie społecznym… A co najważniejsze, książki nie tylko posiadano, ale je CZYTANO! (Chciałoby się zakrzyknąć – ach – wróćcie te czasy!)

No, a że Schwartzwaldowie byli kalwinami, nigdzie indziej a właśnie w bibliotece kościoła Św. Piotra i Pawła, który był kościołem właśnie kalwinów, znalazła się książka z herbem tej rodziny.

W Gdańsku – do Schwartzwaldów należał tzw. Lwi Zamek, kamienica przy Długiej 35…

Jest w aktach miasta Gdańska informacja o ślubie Katarzyny ze Schwartzwaldów z Mateuszem Zimmermannem w październiku roku 1562. Ślub ten odbił się echem w mieście i poza nim, bo łamał przepisy antyzbytkowe z roku 1540 – ograniczające ilość dań na weselach.

W 1572 Katarzyna została wdową.

A w roku 1573 ponownie wyszła za mąż – za Michała Kerla i zamieszkała w jego domu – przy Długiej 29. W roku 1586 została ponownie wdową, ale i tym razem znalazła się doskonała partia – sam Bartłomiej Schachmann!!!

Na epitafium Schachmanna w Kościele Mariackim w Gdańsku prócz Anny Blemke (równie dobrej partii w mieście) jest wymieniona Katarzyna – nie mogło jej zabraknąć, wszak była córką rodu nobilitowanego przez samego Cesarza Karola V!

Katarzyna zmarła w roku 1599.

Tyle udało mi się znaleźć na gorąco… Mężczyźni z tej rodziny pozostają znacznie bardziej tajemniczy 😉

herb Schwartzwaldów z Siebmachera (wappenbuch.de)

herb Schwartzwaldów z Siebmachera (wappenbuch.de)

gdański dom Schwartzwaldów - Długa 45

gdański dom Schwartzwaldów - Długa 45

Epitafium Bartłomieja Schachmanna – herb Katarzyny umieszczony jest po prawej heraldycznej nad belkowaniem.

Epitafium zawieszone jest na płd. filarze transeptu.

… I tyle…

Świętoandrzejowa cisza

Dzisiaj przy okazji porządkowania śmieci w komputerze (a trochę też z tęsknoty) obejrzałam sobie zdjęcia z Krakowa. Zrobiłam je w zeszłym roku w lecie, podczas kilkunastodniowej tury  z grupą po Polsce.

Część mojej rodziny związana jest z Krakowem od zawsze, toteż nie dziwota, że i ja związana jestem z tym miastem emocjonalnie :). Najbardziej to czuję, gdy patrzę na cegiełki na murze wawelskim.

Swego czasu  mieszkałam niedaleko i wizyty w Krakowie należały do przyjemności a nadto do rodzinnego rytuału (żyła jeszcze wtedy Babcia  Czaykowska). Wtedy też urywałam się ze spotkań rodzinnych na włóczęgi po mieście, niezmiennie zaczynając od Św. Andrzeja (także związanego z krakowską historią mojej rodziny).

To miejsce jeszcze nie zatraciło klimatu i nie jest zadeptane turystycznie. A nadto wciąż niesie bardzo silny przekaz tradycji historycznej. Właśnie w świątyniach, a nie w muzeach, szukamy prawdziwej historii i kultury. Tutaj bowiem dzieła sztuki znajdują się w swoim naturalnym otoczeniu i przekazują odwieczne przesłanie w harmonii z kontekstem, dla którego zostały stworzone.

Siedząc sobie zatem wewnątrz kościoła na swojej ulubionej ławeczce, nakręciłam w lecie  KRÓTKI FILMIK. Nie ma komentarza, bo chciałam pokazać i nagrać ciszę (dlatego należy podkręcić głośniki, by ją usłyszeć w tle). Ktoś na ulicy grał na skrzypcach, dochodził zgłuszony odgłos samochodów, dorożek, tłumów turystów… A w środku odwieczna cisza. I ten sam półmrok, co zawsze. Nawet ta sama lampka, kompletnie niepasująca do wnętrza, mętnie rozjaśnia przedsionek – identycznie jak przed laty, kiedy przychodziłam tu na wagary 😉

Wspaniałe miejsce.

Poniżej parę zdjęć tego wyjątkowego miejsca. W tym zdjęcie tablicy z krótką historią kościoła i klasztoru. Zawsze mnie ciekawiło, jak się udaje tyle wieków historii i to tak burzliwej – zmieścić na kartce nieco większej niż A4…

Aha, i jeszcze jedno. Kiedyś, będąc tu jak zwykle na wagarach psychicznych, ujrzałam taką oto scenę: do drzwi klasztornych podszedł człowiek z koszem wypełnionym warzywami. Zadzwonił, i po chwili drzwi uchyliły się, wysunęła się ręka i odebrała koszyk z rąk człowieka. Drzwi się zamknęły. Po jakimś czasie (mogło to trwać 10 minut, a może 100 lat) drzwi znowu się uchyliły i ta sama (?) ręka znowu się wysunęła podając człowiekowi koszyk – już pusty. Człowiek coś mamrotnął pod nosem i odszedł. Ja zaś tak zostałam w osłupieniu, nie bardzo rozumiejąc, czego doświadczyłam przed chwilą. Oto w samym niemal centrum Dużego Miasta, w XXI wieku, byłam świadkiem czegoś zupełnie wyjątkowego – jakbym nagle wysiadła z wehikułu czasu!

Dr Hilary Koprowski

Niedawno przekopywałam się przez stare zdjęcia, w poszukiwaniu … minionego czasu.

A dokładnie w pralni czekając, aż pralka odwiruje pranie – musiałam się czymś zająć… I tak trafiłam na zdjęcie mojego przybranego brata z Nigerii. Brata, który zresztą zginął w jednym z ostatnich bombardowań podczas Wojny Biafrańskiej. Leke – bo tak się nazywał mój brat, miał kłopoty z chodzeniem, bowiem przebył polio…  Mama, jako zdolny rehabilitant robiła wszystko by go usprawnić, ale pewnie nie na wiele by się to zdało… Los  zresztą i tak zdecydował inaczej.

Tyle wspomnień rodzinnych… Czas przejść do sedna…

Mało kto wie, że walka z polio stała się możliwa dzięki Polakowi.

To urodzonemu w Warszawie w roku 1916 Hilaremu Koprowskiemu zawdzięczamy spokój ducha w tej materii. Długo choroba o złowieszczej nazwie „Heine-Medina” spędzała matkom sen z oczu. A człowiek utykający, czy z niedowładem ręki – natychmiast wzbudzał litość, jako ten po Heine…

Szczepionka dra Koprowskiego to czasy zupełnie nie tak dawne… To lata 1950-te.

W Polsce zastosowane je po raz pierwszy w roku 1959.  Trwała bowiem w kraju epidemia polio. Dzieci zapadały masowo na tę straszną chorobę., o czym mówią nam statystyki:  około 6 tysięcy w roku 1958. Profesor uzyskał od jednego z koncernów 9 milionów dawek szczepionki dla Polski. Pozwoliło to na zmniejszenie liczby zachorowań do około 30 w roku 1963. Spadła też gwałtownie liczba zgonów na tę chorobę.

Ja po raz pierwszy usłyszałam o Hilarym Koprowskim właśnie w Nigerii. Z powodu Leke.  Czy wiele osób wie o tym człowieku i jego niebagatelnym wpływie na spokój ducha wszystkich Mam?

A TU i TU można przeczytać o doktorze Koprowskim.

A TU o biciu piany i głupocie reporterów…

Siostra Alicja z Wejherowa

Jako, że dzisiaj jest 1 listopada, i tradycją jest wspominanie zmarłych, postanowiłam i ja wspomnieć.

O nikim z Rodziny – bo o nich myśli się często. Zwłaszcza, jeśli na te myśli – szczególnie ciepłe – zasługują.

Napiszę o kobiecie nietuzinkowej.

O zakonnicy.

O siostrze Alicji Kotowskiej z wejherowskiego klasztoru Sióstr Zmartwychwstanek.

Moja fascynacja tą osobą zaczęła się parę lat temu, kiedy zaproponowano mi współprowadzenie wycieczki szkoleniowej PTTK wraz z dwoma Kolegami – wspaniałymi Przewodnikami. Jako, że tak Jarek jak i Tomasz są żywym zaprzeczeniem obiegowej opinii o przewodnikach monotonnie klepiących bzdury, wiedziałam, że poprzeczka została zawieszona niezmiernie wysoko…

Zawsze staram się pojechać w teren, po którym mam oprowadzać, tak by wiedzieć jak najwięcej. Tak też i zrobiłam wtedy. Dionizy – jako rasowy Pół-Przewodnik (tak nazywamy w naszym przewodnickim żargonie naszych współmałżonków…) zapakował jakieś kanapki, parasol (lało, jesień była jakaś taka mokra i zimna), jakiś termos z gorącą kawą i ruszyliśmy…

Wiedziałam, jaki mam teren do opracowania, bowiem z Kolegami podzieliliśmy nasz wyjazd na trzy części narracyjne. Mnie przypadła, między innymi, Piaśnica.

TA Piaśnica…

–           *          –

Czas jakiś temu wysłuchałam w radio audycji p.t. Alicja już tu nie mieszka. Rzecz było a siostrze Alicji Kotowskiej. Błogosławionej Alicji Kotowskiej. Dla kogoś, kto nie zna historii Siostry i niewiele wie o tym, co stało się tu, na Pomorzu w listopadzie 1939 roku – audycja nie mogła wystarczyć. Nie mogła też oddać całego tak zwanego ducha tamtych czasów i miejsca. Dla kogoś, kto nie ma tutaj swoich korzeni, to jedno z wielu miejsc martyrologii…

Wiedząc, iż w autokarze będzie większość bądź to potomków osadników powojennych bądź wręcz tych, którzy tu przyjechali po 1945 roku, zastanawiałam się, jak oswoić dla nich to miejsce.

Miejsce trudne, a znane tu, na Pomorzu przeważnie ze sloganów typu:

„Miejsce martyrologii Polaków w czasach wojny”,

„Masowe groby bestialsko pomordowanych”,

„12 tysięcy zamordowanych przez hitlerowców”.….

Od czasu do czasu słyszymy w środkach masowego przekazu, że jakaś delegacja złożyła tam kwiaty, i tyle…

Minęło wiele lat od tamtych chwil i rzadko zastanawiamy się nad głębszym znaczeniem owych sloganów.

Wystarczy jednak wybrać się na miejsce – tu, do Piaśnicy – 10 km na płn od Wejherowa, przy drodze na Krokową.

Ogranie nas wspaniały las, porastający piaśnicki sandr.

Parę słów wyjaśnienia geograficznego: piaśnicki sandr – to równina piaszczysto-żwirowa na zachodnim krańcu Kępy Puckiej. Równina ta wznosi się na ok. 60-80 metrach nad poziom morza i odwadniana jest przez rzekę – Piaśnicę. Ma ona ma długość 28,6 km a dorzecza wielkości 325 km2. Bierze swój początek w śródleśnym jeziorku Sobór, 2,5 km na płd. od wsi Mała Piaśnica, około 6 km na płn. zach. od Wejherowa… Następnie płynie przez Puszczę Darżlubską, (czyli także przez Piaśnicę) i dalej przez Jezioro Żarnowieckie by ujść do morza w Dębkach.

Piaśnica, to wciąż jednak najczęściej jedno z typowo rocznicowych miejsc na mapie. I tyle.

Ale, jeśli się wejdzie w las nieopodal pomnika, i ruszy spacerkiem przed siebie – otwiera się inna przestrzeń.

Oswajanie leśnego miejsca to właśnie spacer, zbieranie liści, zaglądanie do norek w ziemi w poszukiwaniu krasnoludków czy leśnych elfów… Tu jednak elfów nie ma. Uciekły porażone grozą.

Tylekroć tu bywałam z kwiatami na 11 listopada, stałam nad grobami i zastanawiałam się nad tym tylko, czy w domu czeka na mnie obiad, czy zdążę jeszcze na jakieś spotkanie…

Tym razem, kiedy tu zajechałam, żeby to miejsce „oswoić”, zdałam sobie sprawę, z faktu, że nigdy tak do końca nie pojmowałam tego miejsca. No, bo kiedyś przyjeżdżałam tylko do MIEJSCA, teraz przyjechałam do LUDZI…

Do Alicji Kotowskiej z wejherowskiego Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstanek – zarazem dyrektorki tamtejszego żeńskiego gimnazjum, odznaczonej Krzyżem Orderu Polonia Restituta za działalności w czasie I wojny…

Do Witolda Kukowskiego z Kolibek,

Do Zakładników Gdyńskich,

Czy wreszcie do dzieci tu zabitych.

Także do księdza z Leśniewa, który tutaj odprawiając mszę w 1992 roku, zmarł na serce.

–           *          –

Odszukaliśmy z Dionizym grób siostry Alicji. Łatwo go znaleźć,  zawsze są na nim świeże kwiaty.

–           *          –

Urodziła się w Warszawie, w roku 1899 – w kochającej rodzinie. Musiała to być rodzina kochająca się, skoro ojciec nazywał swoją żonę „ósmym cudem świata”. Marylka (bo tak się nazywała siostra Alicja, zanim została zakonnicą) była uczennicą zwyczajną. Były i piątki na świadectwach i trójki całkiem nędzne. Kiedy zaczęła studia, była to medycyna. Jednak przerwała je, bo wstąpić do zakonu – właśnie Zmartwychwstanek. Rodzice, aczkolwiek bardzo wierzący, byli zszokowani jej decyzją. Ale, jak mówi tradycja rodzinna, po wielu dyskusjach uszanowali jej decyzję. Przekonała ich dojrzałość, z jaką wytłumaczyła swój krok. Wróciła na studia – tym razem obierając kierunek matematyczno-przyrodniczy.

Magisterium obroniła pracą z chemii poświęconą badaniom ebulioskopowym.

(Ebulioskopia to zespół metod fizykochemicznych stosowany w tzw. ebuliometrach do bardzo dokładnego pomiaru temperatury wrzenia układów jedno- i wieloskładnikowych; również do oznaczania masy cząsteczkowej związków chemicznych, stopnia czystości cieczy, rozpuszczalności substancji).

Ponadto ukończyła seminarium nauczycielskie i po stosownych egzaminach została dyplomowanym nauczycielem szkół średnich.

Wspomniałam, że została odznaczona Krzyżem Orderu Polonia Restituta za działalność szpitalną w czasie I wojny światowej. Wiele zakonnic działało w czasie wojny, ale nie każdą odznaczano TAKIM odznaczeniem.

Mają Anglicy swoją Florence Nightingale, nie wiem, czemu my nie mówimy o S. Alicji.

Kiedy została przeniesiona, do Wejherowa, objęła stanowisko bardzo odpowiedzialne, bo została mianowana dyrektorem Prywatnej Szkoły Powszechnej i Żeńskiego Gimnazjum Ogólnokształcącego, i powierzono jej również kierowanie Prywatnym Przedszkolem i internatem dla dziewcząt. Specyfika tego stanowiska polegała na tym, że to gimnazjum upadało. I tak naprawdę, gdyby to się działo dzisiaj, pewnie by szybciutko je zamknięto – jak to się czyni w imię wyższych celów…

Pod rządami Siostry Alicji nastąpiło odrodzenie szkoły.

Czasem – kiedy mówimy o zakonnicach, mamy tendencje do pokpiwania z tych, jak mawiamy, „pingwinów”. Nie wszystkie są wysokich lotów intelektualnych i tylko bardzo nieliczne mają charyzmę. Siostra Alicja była  jedną z tych bardzo nielicznych.

Nie była zakonnicą, w potocznym tego słowa znaczeniu. Oczywiście – nosiła habit i czarny różaniec ( i po tym też poznano jej szczątki w tym grobie). Ale poza tym, przede wszystkim była osoba wykształconą i bardzo inteligentną!! Była  doskonałym pedagogiem, intuicyjnie wyczuwającym chwilę i dozę pedagogiki! No i jeszcze jedno – niebagatelna sprawa – jako osoba wychowana w kochającym się domu, była pogodna i miała duża dozę poczucia humoru.

W tym kontekście słynna stała się sprawa tajemniczego listu Siostry Alicji… Listu, jaki dosłownie sfrunął z nieba do klasztornego ogrodu. Ten list, zrzucony z samolotu właśnie przez Siostrę Alicję, podczas przelotu nad Wejherowem, stał się powodem wojskowej interwencji – przeszukania. W liście były ” Pozdrowienia z Nieba”, i podpisy paru sióstr, w tym Siostry Dyrektor…

Skąd wiem, że była pogodna? Otóż, nad jej grobem zastałam parę kobiet. Podeszłam i zapytałam, czy ją znali. Starsza z kobiet uśmiechnęła się i to bardziej oczami. Odparła twierdząco. A jaka była…, tu kobieta zamyśliła się na chwilę, po czym z uśmiechem w oczach powiedziała, że była ŻYWA. Nie pytałam o więcej, bo nie bardzo wypadało. Ale już wiedziałam, jaka była Marylka-Alicja. Nie dziwię się, że przepadały za nią jej współtowarzyszki i uczennice.

Została aresztowana przez Gestapo 24 października a 11 listopada  wraz z innymi więźniami wejherowskiego więzienia – rozstrzelana w lesie piaśnickim. Powodem aresztowania była zwykła ludzka zdrada. Zdrada  woźnego…  To on na polecenie Siostry Dyrektor zakopał w ogrodzie klasztornym precjoza zakonne. A następnie doniósł o tym „gdzie trzeba”.

Ciekawa jestem tylko, co stało się z owym woźnym, owym Franciszkiem Prangą (nazwisko tak znane i popularne na tych terenach! )  No więc, nie wiem, co się stało z owym człowiekiem, który ją przeskarżył na Gestapo. To przecież przez niego tutaj zakończyła swoje życie.  Gdyby nie on, Siostra w listopadzie 1939 roku skończyłaby 40 lat.

Więcej o Siostrze Alicji i o zbrodni w Piaśnicy:

http://pielgrzymka1.w.interiowo.pl/z94.htm

http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbrodnia_w_Pia%C5%9Bnicy

http://orka2.sejm.gov.pl/IZ5.nsf/main/13E2D652

http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/11-11c.php3

Zagwozdka

Czas jakiś temu dostałam od Lady M. zdjęcie obrazu.

Niby nic nadzwyczajnego, bo dostałam od niej wiele zdjęć. To wszakże było i jest wyjątkowe. Otóż, jest na nim pałac, niezmiernie przypominający Finckenstein.

Lady M. kupiła go w jakimś malutkim antykwariacie w dawnym Leningradzie. Człowiek, który jej to sprzedał, był ponoć weteranem wojennym i zarzekał się, że to pałac z „tych stron” . Obraz jest oryginalny. Zresztą Lady M. trzyma w domu wyłącznie oryginalne dzieła sztuki. Większość z nich już zapisała różnym muzeom na wypadek swojej śmierci…

Zapytałam o pałac dwóch znawców tematu – obaj mieszkają w dawnych Prusach Wschodnich. Jeden w Elblągu, drugi w Oberlandzie. I nic!

Obaj zaparli się. Pałac nie istnieje. Albo jest nie tutejszy… Gdyby nie zabudowania wokoło, to naprawdę byłby to istny Finckenstein…

*   *   *

W Elblągu otwarto ciekawą wystawę p.t. „Rezydencje pruskie i śląskie w litografiach wydawnictwa Aleksandra Dunckera (1857-1883) – z kolekcji Wojciecha Lizaka”.

http://www.muzeum.elblag.pl/index1.php?id=1&idp=293

http://www.zlb.de/digitalesammlungen/

Niestety nawał pracy nie pozwolił mi pojechać na wystawę, więc wysłałam zdjęcie Koledze. Odpisał, że był, sprawdził i … nie ma…

A więc – zagwozdka wciąż czekająca na rozwiązanie.

Najgorsze jest to, że Lady M. nie odpisuje na moje listy. Obawiam się najgorszego. Wszak kiedy widziałyśmy się parę lat temu – była w wieku „słusznym”. Rodziny nie miała, więc nawet nie mam do kogo napisać z zapytaniem czy wszystko o.k. ….

Nie lubię zagadek nierozwiązanych, a ta zdaje się taka pozostanie.

Wilhelm August Stryowski

Wśród gdańskich artystów wyjątkowe miejsce zajmuje Wilhelm August Stryowski.

Ale czy na pewno zajmuje, czy też raczej powinien zajmować…

Bo dzisiaj jakoś krucho ze znajomością tej postaci w jego rodzinnym Mieście, czego najlepszym dowodem jest błąd w pisowni jego nazwiska w nazwie ulicy na gdańskich Stogach, która nosi nazwę „Stryjewskiego”.

Wzmianki encyklopedyczne informują, że Wilhelm August Stryowski urodził się 23 grudnia 1834 r. w Gdańsku, zmarł w Essen 3 lutego 1917 r. i pochowany został w Gdańsku. Nadto dowiemy się, że był malarzem, kolekcjonerem, konserwatorem, muzealnikiem, pedagogiem.

Tyle krótkie notki w encyklopediach.

Warto jednak nieco wypełnić te 83 lata życia człowieka, którego obrazy pokazują nam zaginiony bezpowrotnie koloryt Gdańska.

Otóż urodził się Wilhelm August na gdańskim Zaroślaku, w domu położonym niemal nad samym kanałem Raduni. Miał 4 braci i siostrę. Ojciec gromadki był rzeźnikiem, a rodzina Stryowskich w Gdańsku posadowiona była już od XVII wieku. Jednak nie tylko rzeźnik tworzył historię rodziny, ale także jego szwagier, znany i popularny portrecista – Dawid Franz, mający swoją pracownię przy Targu Drzewnym. I u niego właśnie przyszły malarz uczył się podstaw fachu, po czym stał się uczniem gdańskiej Szkoły Sztuk i Rzemiosł (Kunst-und Gewerbeschule). Tutaj sam jej dyrektor – Johann Carl Schulz – wziął się poważnie za edukację młodego człowieka i nawet spowodował przyznanie mu stypendium Zachodniopruskiego Towarzystwa Pokoju (Friedesnsgesellschaft in Westpreussen – Gesellschaft zu Unterstützung Studierender), które zajmowało się udzielaniem materialnej pomocy ubogim, ale utalentowanym studentom.

Stypendium pozwoliło Stryowskiemu na studia zagraniczne. I tak – w wieku 18 lat Wilhelm August wyjechał do Düsseldorfu studiować w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych między innymi u samego jej dyrektora – Friedricha Wilhelma Schadowa (syna twórcy Kwadrygi Zwycięstwa na Bramie Brandenburskiej). Studiowanie w owych czasach było barwne, a w wypadku Stryowskiego nawet zbyt barwne… Dość na tym, że nie dość, że buntował się przeciw skostniałemu sposobowi nauczania, to jeszcze wpadł w nieciekawe towarzystwo. Jednak mimo tego – uczelnię ukończył i odbył, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, podróż artystyczną (nie jedyną w swoim życiu). Trasa wiodła przez Niderlandy, Paryż, Berlin, a w końcu zahaczył nawet o Galicję. W jego życiorysie wspomina się o księciu Salm-Dyck (Salm-Reifferscheid-Krautheim u. Dyck), mecenasie młodych artystów (kupił jeden z obrazów młodego artysty). Jednakże wsparcie ze strony księcia musiało być dla początkującego malarza niewystarczające, bo czytamy też o trudnościach z otwarciem własnego atelier.

Do Gdańska wrócił Wilhelm August około roku 1864. Czas jakiś wynajmował pracownie w różnych miejscach. Między innymi pomieszczeń użyczył mu Rudolf Freitag, z którym malarz pozostawał w przyjaźni wiele lat. Z tego czasu pochodzi wspaniały obraz Freitag rzeźbiący popiersie Heweliusza.

Freitag rzezbiacy popiersie Heweliusza

Freitag rzeźbiący popiersie Heweliusza, 1870

Pracownię Stryowski miał też przez jakiś czas w domu zwanym Adam i Ewa – przy ulicy Długiej (w świadomości Gdańszczan kamienica ta funkcjonowała jako nawiedzony dom). Jeszcze parę razy zmieniał pracownie, bowiem mamy informacje o tym, że miał kąt przy ulicy Korzennej – w browarze, a także przy Ogarnej. Tutaj też powstała seria scen obrazujących życie miasta.

Był jednym z współtwórców Muzeum Miejskiego, później zresztą był w nim konserwatorem dzieł sztuki. Wykładał też w gdańskiej Szkole Sztuki i Rzemiosł Artystycznych, którą kiedyś sam ukończył. Od roku 1887 był kustoszem Muzeum a także sekretarzem Towarzystwa Przyjaciół Sztuki. Jego działalność została uwieńczona tytułem profesora nadanym mu przez cesarza Wilhelma II.

Z nazwiskiem pana kustosza wiąże się pewien brzydki postępek innego malarza – zwanego w Polsce narodowym. Otóż w roku 1877 Jan Matejko wyłudził od Stryowskiego siodło z rzędem. Stryowski pożyczył mu ów rekwizyt do sceny w malowanym właśnie przez Matejkę obrazie Bitwa pod Grunwaldem (ciśnie się na usta pytanie po co mu było barokowe siodło do średniowiecznej bitwy…) . Matejko, jak to się obecnie tłumaczy, „zapomniał” oddać owo siodło. Zachowały się monity listowne Stryowskiego w tej sprawie – można je było zobaczyć (wraz z siodłem zresztą) parę lat temu – w roku 2002 – na jedynej po wojnie wystawie monograficznej poświęconej W. A. Stryowskiemu. Trudno uwierzyć, by tak duży eksponat jak siodło, zawieruszył się w pamięci. Siodło do dzisiaj pozostaje „własnością” Muzeum Narodowego w Krakowie…

Na szczęście nie tylko w takie niemiłe sytuacje wplątany był pan kustosz… zdarzyło się coś, co odmieniło zdecydowanie życie malarza – i to odmieniło na dobre.

W roku 1887 ożenił się z panną Clarą* (Klarą) Bädeker, swoją młodziutką uczennicą. Panna Clara była bratanicą słynnego Carla – księgarza, od którego nazwiska wywodzi się tzw. „literatura przewodnikowa” – czyli wszelkie „bedekery”. Clara okazała się doskonałą towarzyszką życia malarza. Zamieszkali nad Kanałem Raduni, urządzając dom ze smakiem i na ówczesną modłę – niczym małe muzeum. Pełno w nim było tzw. pamiątek przeszłości – mebli gdańskich, kołatek i klamek, naczyń cynowych i porcelany. Gromadzili też obrazy. Wśród nich – znajdował się portret Władysława IV, wykonany prawdopodobnie przez szkołę Rubensa. Opis domu państwa Stryowskich można znaleźć w pamiętnikach Stanisława Tarnowskiego, który ich odwiedził w roku 1881.

Pani Stryowski-Baedeker (nazwisko męża przyjmuje się na Zachodzie jako pierwsze) była doktorem medycyny i w 1906 uczestniczyła w opracowaniu reformy ubioru kobiecego, dotychczas szalenie niezdrowego i niewygodnego. Zajmowała się też między innymi strojem do ćwiczeń gimnastycznych, które zresztą gorąco propagowała.

Wilhelm zaś malował… Uchodził za folklorystę. Jego obrazy są pełne nastroju, w ciepłej kolorystyce. Obrazy człowieka szczęśliwego. Zasłynął jako malarz flisaków. Na jednym z flisaczych płócien pozostawił nam swoją podobiznę a także podobiznę swojej ukochanej Klary.

W roku 2002, o czym wspomniałam wyżej, Muzeum Narodowe w Gdańsku zorganizowało wystawę monograficzną Wilhelma Augusta, gromadząc na nim 24 dzieła. Niestety katalog wydrukowany w minimalnej ilości, rozszedł się niczym ciepłe bułeczki. Dodruku się nie przewiduje.

Oboz filsakow nad Wisla

Obóz filsaków nad Wisłą

Niewiele prac pozostało nam w Gdańsku po tym nastrojowym artyście. Nie tylko dlatego, że najpierw była II wojna światowa, a potem mieliśmy tu rok 1945 i rabunek nie tylko wojenny, ale też i dlatego, że dzieła Stryowskiego były dosłownie rozchwytywane na przeróżnych wystawach jeszcze za życia artysty (w 1869 roku na wystawie w Berlinie otrzymał złoty medal). Rozchwytywane były, jak to się mawia – jeszcze na sztalugach.

Jednak nie dane było artyście tworzyć do końca swoich dni. W wieku 78 lat został dotknięty częściowym paraliżem ręki (w następstwie wylewu). To wyeliminowało go z czynnego tworzenia. Okazało się też, że jak zwykle w takich przypadkach – przyjaciele nagle zniknęli z życia państwa Stryowskich. Oboje zdecydowali się więc wyjechać do Essen, tam, gdzie rozgałęziona rodzina pani Klary była blisko ze swoją życzliwością. Tam też artysta zmarł 3 lutego 1917 roku. W testamencie jednak zastrzegł, iż chce być pochowany w swoim rodzinnym Mieście.

Jego woli stało się zadość już w tydzień później. 10 lutego 1917 roku odbył się pogrzeb artysty na cmentarzu Zbawiciela w Gdańsku. W nekrologu wymienione są żona Clara i córka Ewa.

wil_profProf. Klara (Clara) Stryowski-Bädeker na zdjęciu z hrabią Christianem-Friedrichem zu Stolberg-Wernigerode – ze strony http://www.rudawyjanowickie.pl/

Pani Klara Stryowski-Baedeker czas jakiś mieszkała z bratem Carlem w pałacu Grafa Christiana-Friedricha zu Stolberg-Wernigerode w Janowicach Wielkich.

23 grudnia 1934 roku (w setną rocznicę urodzin Wilhelma Augusta) otwarła w Pałacu Opatów w Oliwie wystawę poświęconą twórczości męża. Zmarła w roku 1938 i została pochowana obok męża. Dzisiaj próżno by szukać tak grobowca, jak i miejsca po uroczym domku nad Kanałem Raduni. Córka – Ewa wyszła za mąż za niejakiego Meyera i nosiła podwójne nazwisko. Zmarła jednak podczas porodu swego pierwszego dziecka (według H. Hertel „Dokumentation vom Heimatort Rohrlach”, wyd. w Wolfsburgu, w marcu 2003). O braciach wiem tylko tyle, że jeden zasiadał w Senacie Wolnego Miasta Gdańska, i że mieszkali wciąż nad Radunią.

wil_flisacy_nad_wisla

Flisacy nad Wisłą, 1881

powyżej obraz Flisacy nad Wisłą, 1881

Pozostały obrazy z flisakami a wśród nich ten, z pełną uroku młodziutką dziewczyną i statecznym starszym człowiekiem. Wspomnienie miłości i przyjaźni dwojga tak różnych ludzi.

Na skądinąd ciekawej stronie o Trzcińsku istniej jednak pewna nieścisłość, którą obecnie wyjaśniam, jako, że Klara (Clara) nie mogła być córką Gustava, jak tam napisano. Gustav bowiem zmarł w roku 1820…

Ilustracje:
1) Mirosław Gliński, Ludzie dziewiętnastowiecznego Gdańska, Gdańsk 1994
2) www.malarze.com
3) artyzm.com
4) rudawyjanowickie.pl
5) Wikipedia

to jest zupełna przeróbka mojego artykułu, jaki zamieściłam na stronie Akademii Rzygaczy w lutym 2009, jednak w miarę postępu w zainteresowaniach Panią Clarą, oraz wzrostu dostępnych materiałów, postanowiłam go zabrać do siebie oraz przerobić stosownie.

Sprostowania nazwiska (Dawid Franz) wuja W. A. Stryowskiego (owego malarza, u którego stawiał pierwsze kroki w swoim przyszłym fachu) –  dokonałam w dniu dzisiejszym, (07.01.2010) po opowieści Pani Marii Marty Góralskiej – „Wilhelm Stryowski – patron głównej ulicy Stogów” (Pani M.M. Góralska jest emerytowanym kustoszem Muzeum Narodowego w Gdańsku).

* w tekście używam zamiennie pisowni Klara bądź Clara, bo tak też figuruje w wielu dokumentach.

Ze wspomnień urlopowiczki…

Kiedyś pracowałam na tzw. posadzie… No i od czasu do czasu miewałam urlop. Hołdowałam zasadzie, że w czasie urlopu należy się ewakuować z domu, by uniknąć najazdów rodziny dalszej czy bliższej. Wszystko jedno jakiej, nie pałałam chęcią i już. Wiec zaraz nazajutrz po zaistnieniu faktu urlopowego, całą rodziną pakowaliśmy się do Garbiego i trzasnąwszy drzwiami – wyjeżdżaliśmy won… Najlepiej w góry. W Gorce. Do Przyjaciół. Za ich wiedzą i absolutnym przyzwoleniem.

Mój upór w kwestii trasy przejazdu na południe Polski owocował zawsze w różnorakie doznania.

Przede wszystkim nasza Polska ma z północy na południe ponad 1200 km, a nie jak oficjalnie podano ok. 800. Nasza Polska, to Polska bocznych dróg od dróg bocznych. Niekiedy kończy nam się w oborze.

Jechaliśmy kiedyś na skróty z Kamienicy koło Szczawy do Nowego Sącza. Nasz skrót wiódł przez Zubrzycę Górną. Mamy stary atlas samochodowy Polski, jeszcze z czasów włóczęg z moim śp. Ojcem, który też przemieszkiwał w Polsce bocznych dróg…

Korzystamy z tego atlasu, mimo nowych wydawnictw i wcale nam to nie przeszkadza. Nanosimy na niego poprawki, jak wtedy pod oborą…

Bo skrót między polami skończył nam się u krowy. Krasula spokojnie przeżuwając trawę, spojrzała na nasz samochód z wyrazem tak bezgranicznego zdumienia, jakiego nie widziałam nigdy dotąd. Właściciel gospodarstwa poinformował nas życzliwie i z wielką łagodnością, że droga, owszem była, ale lat temu może z dwadzieścia, nigdy nie była oficjalna, bo biegła miedzą a samochód to mógł tędy przejechać, ale wojskowy łazik, nie zaś osobowy… Zawróciliśmy więc pośród skowronków rozszalałych na niebie, chabrów, maków i margaretek na polach.

Słońce, błękit nieba i te skowronki…

Drugi raz taki teatr natury wdziałam i słyszałam, kiedy Dziecko Starsze wiozło mnie do Malborka – swoimi skrótami, przez samo serce Żuław Gdańskich, jakimiś polnymi duktami…. „ Matka, chcesz skowronki i chabry, to zaraz je będziesz miała” – powiedział i nagle zatrzymał samochód pośród „łąk malowanych”.  Wysiadłam i oniemiałam. Chabry, maki, margaretki…. Skowronki…. Słońce, i parę białych chmurek na niebie… Zrywałam te polne kwiaty, niepomna na fakt, iż nigdy długo w domu się nie trzymają i z takim naręczem dojechałam do Malborka, do Przyjaciółki. Trzymała te kwiaty w wiadrze, twierdząc potem, że stały nad wyraz długo, a jej zdawało się, że słyszy te skowronki.

Wracając do meritum….

Jechaliśmy znowu na południe Polski do Przyjaciół w Gorce. Tym razem nam się spieszyło. Mieliśmy być u nich na obiedzie. Przyjaciółka gorczańska wyliczyła, że jak wyjedziemy z Gdańska o 4 nad ranem, to nawet jadąc zakolami, dojedziemy akurat na obiad. Nie wzięła pod uwagę Świętego Krzyża. Ani Chęcin. Ani Wiśnicza. Nie wzięła pod uwagę moje podzielnej uwagi…

Dziecko Starsze podało mi mapę i z troską w głosie powiedział: ”Matka, proszę Cię, skróć trasę.”

Skróciłam. Wyszło 1000 km.

Zabraliśmy syna Przyjaciół z Malborka i zapakowaliśmy się do Garbiego. Dziecko Starsze wiozło gitarę, bo przeżywało fascynację instrumentem. Sam nauczył  się grać i chciał  przy ognisku umilać nam życie. Bagażnik Garbiego zapakowany był do imentu. Gitara wylądowała u chłopaków na kolanach. Siedzieli w trojkę z tyłu: dwa Wojciechy i jeden  Konrad. Mąż obok mnie, jako pilot. To jego pilotowanie zupełnie mi przypomina pilotowanie mojej śp. Matki, kiedy tak Ojcem pokierowała, że zamiast w Krakowie, wylądowaliśmy w Kielcach. Bo to też na „K”.

Ruszyliśmy o 4:00. Domem miała opiekować się Śliczna ze swoim aktualnym chłopakiem. Nie pamiętam imienia chłopaka, grunt, że zwierzęta były bezpieczne. Zwierzęta, tzn. Stefan i Fufa. No i rybki. Stefan – papug nimfa, lub papuga, nigdy jakoś nie odkryliśmy jego płci, ani specjalnie się tym nie interesowaliśmy. Mąż nazwał go Stefanem i tak zostało.

Tak więc – wracając do ewakuacji na wakacje, rodzina wyjechała.

Po drodze smród benzyny kazał nam zatrzymać się w Gniewie, bo okazało  się, że wąż od baku był źle zamocowany. W atmosferze nerwowości, mąż dokonał poprawnego mocowania i ruszyliśmy dalej. Z trudem mi wyperswadowali chęć „zahaczenia” o Pelplin, trasa na szczęście – dla nich – wiedzie obok miasta, nie zaś przez miasto…

Św. Krzyż, a raczej parking u podnóża, przywitał nas pogodą piękną, słoneczną i w miarę upalną. Jakoś od paru lat nie mamy szczęścia do pięknej pogody na urlopach, więc ucieszyliśmy się nadzwyczajnie. Wysiedliśmy i piechotką poszliśmy na górę. Na wszelki wypadek – wzięliśmy swetry, bo wiadomo, Łysa Góra, i czarownice różne psikusy mogą płatać turystom.

Doszliśmy na szczyt i nagle, od strony Gołoborza, usłyszałam świst, w naszym kierunku posuwały się obłoczki mgiełki. Kropelki omiotły nas, przenikliwe zimno zburzyło nam pogodny nastrój. Dwa mgliste obłoczki zderzyły się nad naszymi głowami i rozpłynęły się. Wyszło słońce, ale już nie było ciepło, a po chwili nadciągnęły chmury i pojawiła się mżawka. Do dzisiaj uważam, że byliśmy świadkami przelotu czarownic…

W krypcie u JOX Jaremy spędziłam długą chwilę dumając nad domniemanymi szczątkami Księcia. Zawsze podziwiam jego dłonie. Piękne, o długich palcach. Owszem, wiem, że w naturze wyglądały inaczej… ale nieodmiennie podziwiam jego postać – musiał być „rasowy”. Fakt, że mam geny jego matki, a raczej jednej z jej sióstr – znacznie zmienia mój punkt widzenia. Jakoś nie umiem o nim myśleć jako o Strasznym Jaremie…

Nieodmiennie też moją zadumę wywołuje postać bezimiennego powstańca z roku 1863.. Ktoś na niego pewnie czekał, w jakiejś rodzinie pewnie do dzisiaj opowiada się historię o jakiejś matce czekającej na syna powstańca, o narzeczonej może czekającej bez skutku na swojego ukochanego. W mojej rodzinie też jest taka opowieść. Jakaś moja ciocia-prababcia nigdy nie wyszła za mąż, a na palcu do końca życia nosiła pierścionek zaręczynowy po swoim narzeczonym, który poszedł do powstania. Teraz ten pierścionek noszę ja. Skromny, z cienkiego paska złota, pierścionek z 4 rubinkami. Ile łez wylała, ile razy biegła do okna, gdy pod dwór zajeżdżały konie…

Kiedy w końcu dojechaliśmy w te Gorce, z drogi nad leśniczówką zaczęłam trąbić… Dość charakterystyczny klakson miał Garbi i do tego głośny. W samochodzie wiec odbyła się szybka debata nad tym, czy w otulinie Parku Narodowego można używać klaksonu, czy też nie. Zajechaliśmy tacy roztrąbieni pod sam dom. Zdumieni, że nikt nas nie wita załomotaliśmy do drzwi. Przyjaciele wypadli z domu i wśród ochów i achów, uścisków i radości, padł zarzut “czemu nie trąbiliście z góry?”

No jak to, nie trąbiliśmy!!!

Spróbowałam raz jeszcze… No tjaaaa.

Klakson słyszeliśmy my w Garbim. Zaś na zewnątrz nikt.

Bowiem – zapomniałam, ze przed wyjazdem prosiłam mechanika, by podczas przeglądu autka – zmienił położenie klaksonu. Chciałam by go wsadził do bagażnika, tak by nie zamakał przy każdej kałuży… Mechanik polecenie wykonał. I w ten sposób debata o trąbieniu w otulinie Parku Narodowego stałą się bezprzedmiotowa. Nas po prostu nie było słychać. A już na pewno nie wtedy – gdy bagażnik załadowany był po klapę….