Kiedyś pracowałam na tzw. posadzie… No i od czasu do czasu miewałam urlop. Hołdowałam zasadzie, że w czasie urlopu należy się ewakuować z domu, by uniknąć najazdów rodziny dalszej czy bliższej. Wszystko jedno jakiej, nie pałałam chęcią i już. Wiec zaraz nazajutrz po zaistnieniu faktu urlopowego, całą rodziną pakowaliśmy się do Garbiego i trzasnąwszy drzwiami – wyjeżdżaliśmy won… Najlepiej w góry. W Gorce. Do Przyjaciół. Za ich wiedzą i absolutnym przyzwoleniem.
Mój upór w kwestii trasy przejazdu na południe Polski owocował zawsze w różnorakie doznania.
Przede wszystkim nasza Polska ma z północy na południe ponad 1200 km, a nie jak oficjalnie podano ok. 800. Nasza Polska, to Polska bocznych dróg od dróg bocznych. Niekiedy kończy nam się w oborze.
Jechaliśmy kiedyś na skróty z Kamienicy koło Szczawy do Nowego Sącza. Nasz skrót wiódł przez Zubrzycę Górną. Mamy stary atlas samochodowy Polski, jeszcze z czasów włóczęg z moim śp. Ojcem, który też przemieszkiwał w Polsce bocznych dróg…
Korzystamy z tego atlasu, mimo nowych wydawnictw i wcale nam to nie przeszkadza. Nanosimy na niego poprawki, jak wtedy pod oborą…
Bo skrót między polami skończył nam się u krowy. Krasula spokojnie przeżuwając trawę, spojrzała na nasz samochód z wyrazem tak bezgranicznego zdumienia, jakiego nie widziałam nigdy dotąd. Właściciel gospodarstwa poinformował nas życzliwie i z wielką łagodnością, że droga, owszem była, ale lat temu może z dwadzieścia, nigdy nie była oficjalna, bo biegła miedzą a samochód to mógł tędy przejechać, ale wojskowy łazik, nie zaś osobowy… Zawróciliśmy więc pośród skowronków rozszalałych na niebie, chabrów, maków i margaretek na polach.
Słońce, błękit nieba i te skowronki…
Drugi raz taki teatr natury wdziałam i słyszałam, kiedy Dziecko Starsze wiozło mnie do Malborka – swoimi skrótami, przez samo serce Żuław Gdańskich, jakimiś polnymi duktami…. „ Matka, chcesz skowronki i chabry, to zaraz je będziesz miała” – powiedział i nagle zatrzymał samochód pośród „łąk malowanych”. Wysiadłam i oniemiałam. Chabry, maki, margaretki…. Skowronki…. Słońce, i parę białych chmurek na niebie… Zrywałam te polne kwiaty, niepomna na fakt, iż nigdy długo w domu się nie trzymają i z takim naręczem dojechałam do Malborka, do Przyjaciółki. Trzymała te kwiaty w wiadrze, twierdząc potem, że stały nad wyraz długo, a jej zdawało się, że słyszy te skowronki.
Wracając do meritum….
Jechaliśmy znowu na południe Polski do Przyjaciół w Gorce. Tym razem nam się spieszyło. Mieliśmy być u nich na obiedzie. Przyjaciółka gorczańska wyliczyła, że jak wyjedziemy z Gdańska o 4 nad ranem, to nawet jadąc zakolami, dojedziemy akurat na obiad. Nie wzięła pod uwagę Świętego Krzyża. Ani Chęcin. Ani Wiśnicza. Nie wzięła pod uwagę moje podzielnej uwagi…
Dziecko Starsze podało mi mapę i z troską w głosie powiedział: ”Matka, proszę Cię, skróć trasę.”
Skróciłam. Wyszło 1000 km.
Zabraliśmy syna Przyjaciół z Malborka i zapakowaliśmy się do Garbiego. Dziecko Starsze wiozło gitarę, bo przeżywało fascynację instrumentem. Sam nauczył się grać i chciał przy ognisku umilać nam życie. Bagażnik Garbiego zapakowany był do imentu. Gitara wylądowała u chłopaków na kolanach. Siedzieli w trojkę z tyłu: dwa Wojciechy i jeden Konrad. Mąż obok mnie, jako pilot. To jego pilotowanie zupełnie mi przypomina pilotowanie mojej śp. Matki, kiedy tak Ojcem pokierowała, że zamiast w Krakowie, wylądowaliśmy w Kielcach. Bo to też na „K”.
Ruszyliśmy o 4:00. Domem miała opiekować się Śliczna ze swoim aktualnym chłopakiem. Nie pamiętam imienia chłopaka, grunt, że zwierzęta były bezpieczne. Zwierzęta, tzn. Stefan i Fufa. No i rybki. Stefan – papug nimfa, lub papuga, nigdy jakoś nie odkryliśmy jego płci, ani specjalnie się tym nie interesowaliśmy. Mąż nazwał go Stefanem i tak zostało.
Tak więc – wracając do ewakuacji na wakacje, rodzina wyjechała.
Po drodze smród benzyny kazał nam zatrzymać się w Gniewie, bo okazało się, że wąż od baku był źle zamocowany. W atmosferze nerwowości, mąż dokonał poprawnego mocowania i ruszyliśmy dalej. Z trudem mi wyperswadowali chęć „zahaczenia” o Pelplin, trasa na szczęście – dla nich – wiedzie obok miasta, nie zaś przez miasto…
Św. Krzyż, a raczej parking u podnóża, przywitał nas pogodą piękną, słoneczną i w miarę upalną. Jakoś od paru lat nie mamy szczęścia do pięknej pogody na urlopach, więc ucieszyliśmy się nadzwyczajnie. Wysiedliśmy i piechotką poszliśmy na górę. Na wszelki wypadek – wzięliśmy swetry, bo wiadomo, Łysa Góra, i czarownice różne psikusy mogą płatać turystom.
Doszliśmy na szczyt i nagle, od strony Gołoborza, usłyszałam świst, w naszym kierunku posuwały się obłoczki mgiełki. Kropelki omiotły nas, przenikliwe zimno zburzyło nam pogodny nastrój. Dwa mgliste obłoczki zderzyły się nad naszymi głowami i rozpłynęły się. Wyszło słońce, ale już nie było ciepło, a po chwili nadciągnęły chmury i pojawiła się mżawka. Do dzisiaj uważam, że byliśmy świadkami przelotu czarownic…
W krypcie u JOX Jaremy spędziłam długą chwilę dumając nad domniemanymi szczątkami Księcia. Zawsze podziwiam jego dłonie. Piękne, o długich palcach. Owszem, wiem, że w naturze wyglądały inaczej… ale nieodmiennie podziwiam jego postać – musiał być „rasowy”. Fakt, że mam geny jego matki, a raczej jednej z jej sióstr – znacznie zmienia mój punkt widzenia. Jakoś nie umiem o nim myśleć jako o Strasznym Jaremie…
Nieodmiennie też moją zadumę wywołuje postać bezimiennego powstańca z roku 1863.. Ktoś na niego pewnie czekał, w jakiejś rodzinie pewnie do dzisiaj opowiada się historię o jakiejś matce czekającej na syna powstańca, o narzeczonej może czekającej bez skutku na swojego ukochanego. W mojej rodzinie też jest taka opowieść. Jakaś moja ciocia-prababcia nigdy nie wyszła za mąż, a na palcu do końca życia nosiła pierścionek zaręczynowy po swoim narzeczonym, który poszedł do powstania. Teraz ten pierścionek noszę ja. Skromny, z cienkiego paska złota, pierścionek z 4 rubinkami. Ile łez wylała, ile razy biegła do okna, gdy pod dwór zajeżdżały konie…
Kiedy w końcu dojechaliśmy w te Gorce, z drogi nad leśniczówką zaczęłam trąbić… Dość charakterystyczny klakson miał Garbi i do tego głośny. W samochodzie wiec odbyła się szybka debata nad tym, czy w otulinie Parku Narodowego można używać klaksonu, czy też nie. Zajechaliśmy tacy roztrąbieni pod sam dom. Zdumieni, że nikt nas nie wita załomotaliśmy do drzwi. Przyjaciele wypadli z domu i wśród ochów i achów, uścisków i radości, padł zarzut “czemu nie trąbiliście z góry?”
No jak to, nie trąbiliśmy!!!
Spróbowałam raz jeszcze… No tjaaaa.
Klakson słyszeliśmy my w Garbim. Zaś na zewnątrz nikt.
Bowiem – zapomniałam, ze przed wyjazdem prosiłam mechanika, by podczas przeglądu autka – zmienił położenie klaksonu. Chciałam by go wsadził do bagażnika, tak by nie zamakał przy każdej kałuży… Mechanik polecenie wykonał. I w ten sposób debata o trąbieniu w otulinie Parku Narodowego stałą się bezprzedmiotowa. Nas po prostu nie było słychać. A już na pewno nie wtedy – gdy bagażnik załadowany był po klapę….
Skomentuj