Podeptany – spacerkiem po Zamku

Czas jakiś temu będąc w Wiadomym Zamku, zapytałam Krysię sms-em o szkic planu na murze, bo jakoś nie mogłam na niego trafić. Ale też nie byłam tam o stosownej porze. Odpisała z instrukcją jak trafić, jednocześnie pytając, co u Chłopaków. Jako, że byłam blisko – weszłam do Kaplicy. Grupa wycieczkowiczów akurat „wylewała” się na taras wschodni, tak, że w Kaplicy na chwilę zrobiło się w miarę cicho. Ja jednak miałam wrażenie, że koło dzwonu z Miłoradza wciąż jest tłoczno. Lubię dzwon, bo to właśnie tam panuje specyficzna cisza, i półmrok. To powoduje, że to świetne miejsce na „powrót w przeszłość”, czy na to, by zajrzeć w siebie. Jednakże tego dnia czułam, jakbym weszła w sam środek tłumu. Potem opowiadałam Krysi, że miałam wrażenie, jakbym któremuś z Chłopaków wręcz przydepnęła płaszcz.. No bywa, że Kaplica jest zatłoczona… Ale żeby aż tak? Jedyne, czym mogłam to tłumaczyć, to fakt, że w wyciecze, która przed chwilą się „przetoczyła” było parę naprawdę ładnych i zgrabnych dziewczyn w kusych spódniczkach…

No i Krysia jak zwykle – stosownie skomentowała moje odczucia. Na dodatek trafnie uchwyciła moment, kiedy zadzwoniły panie z Kasy z informacją, że moja grupa właśnie przyjechała. A więc, jeśli nawet kogoś podeptałam, to i tak nie wiem jaka była reakcja, bo sobie zaraz poszłam oprowadzać. Przezornie jednak tego dnia nie wchodziłam już do Kaplicy. 🙂

p.s. swoją drogą, to okropne uczucie, kiedy ktoś nadepnie na płaszcz.. zwłaszcza jak się chce wstać z klęczek; wiem – bo przeżyłam coś takiego 😀

Sopocki romans

Była niesympatyczna i kłótliwa. Poza tym, wyglądała, jakby nogi prostowano jej na beczce. Wrzaskliwym głosikiem dawała znać, że jest, że idzie po schodach i że w ogóle istnieje. Obrzydliwa stara baba. Wścibska na dodatek. Tym swoim kaczym chodem skutecznie walczyła z moim pogodnym nastawieniem do ludzi.

Kłaniałam jej się na schodach, bo była moją sąsiadką, ale ileż mnie to kosztowało! I za każdym razem to jej piskliwe:”A dokąd to paniusiu?” I małe świdrujące oczka zaglądające mi niemal w duszę.

Któregoś dnia, idąc po schodach, usłyszałam ją, jak przede mną, za zakrętem szuka czegoś w swojej starej przepastnej torebce, pamiętającej chyba jeszcze początek XIX wieku.

Przechodząc, mruknęłam jak zwykle „…dobry”. Ona zaś, nagle się wyprostowała i błagalnym tonem poprosiła: ”Znajdzie mi pani tabletki w torebce?” – podając mi bezkształtny tobół, niegdyś będący pewnie całkiem elegancką damską torbą. Westchnęłam i zagłębiłam rękę w tobole. Wreszcie, po wędrówkach po zakamarkach torby – trafiłam na opakowanie, wyjmując tabletki – zerknęłam na nie – to nasercowe, dość mocne tabletki. Podałam jej, i wyciągnęłam ze swojej torby butelkę wody. „Niech pani popije, łatwiej się połyka”

Uśmiechnęła się „Oj, dzięki paniusieczko, dzięki, a taka mnie sapka wzięła, że myślałam, ze umrę na tych schodach” – jej głos zabrzmiał miło.

„Choruje pani na serce…” Bardziej stwierdziłam, niż zapytałam, by jakoś podtrzymać konwersację, bowiem widziałam wdzięczność w jej oczach i czułam się zażenowana sytuacją, i moimi wojowniczymi myślami.

„A – tak już się biję z tym sercem moim, paniusiu, odkąd wojna zabrała mi rodzinę”.

Nastawiłam ucha. „Wojna?” Zapytałam wbrew sobie.

„No tak, wie pani, ta wojna tutaj…” Westchnęła „Zabrało mi ich i teraz jestem samiutka…”

„Tutaj? To znaczy gdzie, w tym mieście?” Znowu wbrew sobie poczułam się zaciekawiona.

„No tak, bo ja gdańszczanka jestem” wysapała siadając na schodach.

Usiadłam wraz z nią, teraz już nawet jej sapanie i trzymanie się teatralnym gestem w okolicach serca, mi nie przeszkadzało. Co musiała przeżyć tutaj ta kobieta? I nagle zrozumiałam jej wścibstwo i jej zły wzrok kiedy patrzyła na bawiące się na podwórku dzieci. Ona zazdrościła innym radości życia.

„Przyjechałam tu za chlebem z  Łeby” odezwała się. „Mój tatk był rybakiem”

No a czymże mógł być? Pomyślałam, spoglądając na nią kątem oka.

„No i zamieszkałam w Sopocie. Ale nie sama, o nie. Z bratem. Służyłam u tej pani od oficera, wiesz paniusieńko, tej co naprzeciwko kościoła mieszkała…”

No to jestem w domu, pomyślałam… Teraz to nie odpuszczę zanim się nie dowiem wszystkiego…

Pani od oficera… Moja Pani od Oficera….

Błękitna Dama – jak ją nazwałam w duchu. Bohaterka Sopockiego Romansu.

Nie pamiętam szczegółów  tych plotek sopockich… A tyle mi ich naopowiadała. Niestety, to nie były czasy dyktafonów, a notować nie wypadało…

No i dlatego nie pamiętam kim on był, ale na pewno jakimś oficerem – nie wiem, czy Wehrmachtu, czy, nie daj Bóg, Gestapo.

Dość na tym, że mieszkał właśnie w Sopocie, ona zaś była bodaj służącą u jakichś Niemców. Podczas kolejnych czystek i wywózek, po prostu została zgarnięta. Ponieważ posiadała niepospolita urodę – widoczną jeszcze, kiedy już była mocno starszą panią, więc jeden z oficerów obecnych przy owej akcji – po prostu wyciągnął ją z tego zamieszania. Zakochał się w niej do szaleństwa – miała wspaniałe klasyczne rysy – niczym reliefy ze starożytnego Egiptu – wielkie oczy – czarne i o zupełnie migdałowym kształcie. Włosy – wtedy za młodu musiała mieć kruczoczarne, smagła, wysoka – rasowa. Piękna. Całą resztę wojny opiekował się nią. Mieszkała u niego – fikcyjnie pełniąc rolę jego pokojówki.

Po wkroczeniu wojsk radzieckich i po rozgardiaszu marcowym, kiedy nowa władza zaczęła skrupulatnie zapisywać, kto jest i kto był kim, nagle okazało się, że ona – owszem, mogłaby zostać na miejscu, w końcu – Żydówka, przedstawicielka nacji z premedytacją tępionej przez nazizm. Ale on – bez znajomości języka polskiego, kto wie, czy nie z charakterystycznym tatuażem pod pachą. Z kartoteką dającą przepustkę do sali rozpraw i na szafot. Nie miał szans na uratowanie się – i na pozostanie na miejscu. Trudno było mu zorganizować jakąkolwiek ucieczkę, bo w tych ostatnich dniach, kiedy na nabrzeżach gdańskich panował szał ewakuacyjny – został postrzelony w kolana. Plotka sopocka mówiła, że ranny był w kręgosłup i dlatego nie mógł chodzić, inni twierdzili, że strzelił do niego jego własny kamerdyner, żeby nie dostał się na Goyę. Nie wiem, czy to Goya, czy Gustloff, a może inny okręt.

Dość na tym, że Niemiec faktycznie był ranny i nie mógł chodzić. Jego Pani stanęła na głowie i tym razem to ona jego wyciągnęła z opresji. I znowu – plotka sopocka mówiła, że zameldowała go jako swojego męża, niedorozwiniętego i sparaliżowanego, na dodatek niemowę.

Kiedy ją zaczęłam kojarzyć na ulicy – była już bardzo starsza panią w tonacji błękitnego fioletu. Nigdy się nie uśmiechała. Zawsze chadzała sama. Godna i wyprostowana. Wciąż piękna.

Zachodziłam w głowę, kim jest ten łysy człowiek, którego wywoziła na wózku na balkon – w dni słoneczne i bezwietrzne. Dowiedziałam się w końcu, że to ów Niemiec, który po postrzale nigdy nie wstał już z wózka. Zmarł w latach 80-tych. Ona – na początku 90-tych. Nagle zrobiło się pusto w Sopocie. Już nie spotykam jej na alejce nadmorskiej, stojącej bez ruchu przed najwspanialszym sopockim pałacykiem nadmorskim. Nie wiem do dzisiaj, czy to tam mieszkali, czy ten pałacyk miał dla niej jakieś znaczenie. Ale – pozostała po nich aura czegoś pięknego, nie wiem, czy to była miłość. Może. Jak zwykle plotka zrobiła z niego wspaniałego i przystojnego młodego Nordyka, z niej cud dziewczynę. Ją widywałam, i skoro była tak piękna jako osoba starsza, to na pewno nie była brzydka za młodu. Jego widziałam tylko na tym balkonie, z odległości. Świeciła mu się w słońcu łysina. Ale głowę miał zgrabną. Jaka była prawda – już nikt się nie dowie. Bo ja przez całą te luźną z nią znajomość nie odważyłam się na nic, poza nieśmiałym „dzień dobry”, na które odpowiadała z jakąś łagodnością w oczach, i lekkim półuśmiechem, widocznym bardziej w oczach właśnie, niż na ustach.

*  *  *

Czas jakiś temu napisałam tę historię do Akademii Rzygaczy.  Napisano potem do mnie ze strony www.dawnysopot.pl, z zapytaniem o zgodę na publikację tego tekstu na ich stronie. Z przyjemnością się zgodziłam, tym bardziej, że takich historii znam parę. I każda z nich jest owiana lekką mgiełką sopockiej tajemnicy.

A potem…

Po latach przyszło mi oprowadzać byłego SS-mana. Był po wielu operacjach plastycznych i traktował mnie z góry. Wysokiej góry. Wywiązała się dość ostra wymiana zdań, bowiem ja absolutnie nie mam kompleksów ani jako Polka, ani jako człowiek. Przełknął pigułkę, tym bardziej, że pochodzenie miał zdecydowanie nie gotajskie… Zdumiało go, że bezbłędnie wywnioskowałam, w jakiej formacji służył. Jestem z tego pokolenia, które po prostu takie rzeczy wie…  No, a że  jechaliśmy przez całą Polskę, powoli zaczęliśmy rozmawiać. Po jakimś czasie – to on zaczął opowiadać. I tak dowiedziałam się, że moja hipoteza o Błękitnej Damie z Sopotu wcale nie była wyssana z palca…

Dzisiaj wspominam postaci z mojej ulicy w Sopocie i zastanawiam się, czy dowiedziałabym się tylu ciekawych rzeczy, gdyby nie niespodziewana „sapka” mojej sąsiadki na schodach 😉

Wilhelm August Stryowski

Wśród gdańskich artystów wyjątkowe miejsce zajmuje Wilhelm August Stryowski.

Ale czy na pewno zajmuje, czy też raczej powinien zajmować…

Bo dzisiaj jakoś krucho ze znajomością tej postaci w jego rodzinnym Mieście, czego najlepszym dowodem jest błąd w pisowni jego nazwiska w nazwie ulicy na gdańskich Stogach, która nosi nazwę „Stryjewskiego”.

Wzmianki encyklopedyczne informują, że Wilhelm August Stryowski urodził się 23 grudnia 1834 r. w Gdańsku, zmarł w Essen 3 lutego 1917 r. i pochowany został w Gdańsku. Nadto dowiemy się, że był malarzem, kolekcjonerem, konserwatorem, muzealnikiem, pedagogiem.

Tyle krótkie notki w encyklopediach.

Warto jednak nieco wypełnić te 83 lata życia człowieka, którego obrazy pokazują nam zaginiony bezpowrotnie koloryt Gdańska.

Otóż urodził się Wilhelm August na gdańskim Zaroślaku, w domu położonym niemal nad samym kanałem Raduni. Miał 4 braci i siostrę. Ojciec gromadki był rzeźnikiem, a rodzina Stryowskich w Gdańsku posadowiona była już od XVII wieku. Jednak nie tylko rzeźnik tworzył historię rodziny, ale także jego szwagier, znany i popularny portrecista – Dawid Franz, mający swoją pracownię przy Targu Drzewnym. I u niego właśnie przyszły malarz uczył się podstaw fachu, po czym stał się uczniem gdańskiej Szkoły Sztuk i Rzemiosł (Kunst-und Gewerbeschule). Tutaj sam jej dyrektor – Johann Carl Schulz – wziął się poważnie za edukację młodego człowieka i nawet spowodował przyznanie mu stypendium Zachodniopruskiego Towarzystwa Pokoju (Friedesnsgesellschaft in Westpreussen – Gesellschaft zu Unterstützung Studierender), które zajmowało się udzielaniem materialnej pomocy ubogim, ale utalentowanym studentom.

Stypendium pozwoliło Stryowskiemu na studia zagraniczne. I tak – w wieku 18 lat Wilhelm August wyjechał do Düsseldorfu studiować w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych między innymi u samego jej dyrektora – Friedricha Wilhelma Schadowa (syna twórcy Kwadrygi Zwycięstwa na Bramie Brandenburskiej). Studiowanie w owych czasach było barwne, a w wypadku Stryowskiego nawet zbyt barwne… Dość na tym, że nie dość, że buntował się przeciw skostniałemu sposobowi nauczania, to jeszcze wpadł w nieciekawe towarzystwo. Jednak mimo tego – uczelnię ukończył i odbył, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, podróż artystyczną (nie jedyną w swoim życiu). Trasa wiodła przez Niderlandy, Paryż, Berlin, a w końcu zahaczył nawet o Galicję. W jego życiorysie wspomina się o księciu Salm-Dyck (Salm-Reifferscheid-Krautheim u. Dyck), mecenasie młodych artystów (kupił jeden z obrazów młodego artysty). Jednakże wsparcie ze strony księcia musiało być dla początkującego malarza niewystarczające, bo czytamy też o trudnościach z otwarciem własnego atelier.

Do Gdańska wrócił Wilhelm August około roku 1864. Czas jakiś wynajmował pracownie w różnych miejscach. Między innymi pomieszczeń użyczył mu Rudolf Freitag, z którym malarz pozostawał w przyjaźni wiele lat. Z tego czasu pochodzi wspaniały obraz Freitag rzeźbiący popiersie Heweliusza.

Freitag rzezbiacy popiersie Heweliusza

Freitag rzeźbiący popiersie Heweliusza, 1870

Pracownię Stryowski miał też przez jakiś czas w domu zwanym Adam i Ewa – przy ulicy Długiej (w świadomości Gdańszczan kamienica ta funkcjonowała jako nawiedzony dom). Jeszcze parę razy zmieniał pracownie, bowiem mamy informacje o tym, że miał kąt przy ulicy Korzennej – w browarze, a także przy Ogarnej. Tutaj też powstała seria scen obrazujących życie miasta.

Był jednym z współtwórców Muzeum Miejskiego, później zresztą był w nim konserwatorem dzieł sztuki. Wykładał też w gdańskiej Szkole Sztuki i Rzemiosł Artystycznych, którą kiedyś sam ukończył. Od roku 1887 był kustoszem Muzeum a także sekretarzem Towarzystwa Przyjaciół Sztuki. Jego działalność została uwieńczona tytułem profesora nadanym mu przez cesarza Wilhelma II.

Z nazwiskiem pana kustosza wiąże się pewien brzydki postępek innego malarza – zwanego w Polsce narodowym. Otóż w roku 1877 Jan Matejko wyłudził od Stryowskiego siodło z rzędem. Stryowski pożyczył mu ów rekwizyt do sceny w malowanym właśnie przez Matejkę obrazie Bitwa pod Grunwaldem (ciśnie się na usta pytanie po co mu było barokowe siodło do średniowiecznej bitwy…) . Matejko, jak to się obecnie tłumaczy, „zapomniał” oddać owo siodło. Zachowały się monity listowne Stryowskiego w tej sprawie – można je było zobaczyć (wraz z siodłem zresztą) parę lat temu – w roku 2002 – na jedynej po wojnie wystawie monograficznej poświęconej W. A. Stryowskiemu. Trudno uwierzyć, by tak duży eksponat jak siodło, zawieruszył się w pamięci. Siodło do dzisiaj pozostaje „własnością” Muzeum Narodowego w Krakowie…

Na szczęście nie tylko w takie niemiłe sytuacje wplątany był pan kustosz… zdarzyło się coś, co odmieniło zdecydowanie życie malarza – i to odmieniło na dobre.

W roku 1887 ożenił się z panną Clarą* (Klarą) Bädeker, swoją młodziutką uczennicą. Panna Clara była bratanicą słynnego Carla – księgarza, od którego nazwiska wywodzi się tzw. „literatura przewodnikowa” – czyli wszelkie „bedekery”. Clara okazała się doskonałą towarzyszką życia malarza. Zamieszkali nad Kanałem Raduni, urządzając dom ze smakiem i na ówczesną modłę – niczym małe muzeum. Pełno w nim było tzw. pamiątek przeszłości – mebli gdańskich, kołatek i klamek, naczyń cynowych i porcelany. Gromadzili też obrazy. Wśród nich – znajdował się portret Władysława IV, wykonany prawdopodobnie przez szkołę Rubensa. Opis domu państwa Stryowskich można znaleźć w pamiętnikach Stanisława Tarnowskiego, który ich odwiedził w roku 1881.

Pani Stryowski-Baedeker (nazwisko męża przyjmuje się na Zachodzie jako pierwsze) była doktorem medycyny i w 1906 uczestniczyła w opracowaniu reformy ubioru kobiecego, dotychczas szalenie niezdrowego i niewygodnego. Zajmowała się też między innymi strojem do ćwiczeń gimnastycznych, które zresztą gorąco propagowała.

Wilhelm zaś malował… Uchodził za folklorystę. Jego obrazy są pełne nastroju, w ciepłej kolorystyce. Obrazy człowieka szczęśliwego. Zasłynął jako malarz flisaków. Na jednym z flisaczych płócien pozostawił nam swoją podobiznę a także podobiznę swojej ukochanej Klary.

W roku 2002, o czym wspomniałam wyżej, Muzeum Narodowe w Gdańsku zorganizowało wystawę monograficzną Wilhelma Augusta, gromadząc na nim 24 dzieła. Niestety katalog wydrukowany w minimalnej ilości, rozszedł się niczym ciepłe bułeczki. Dodruku się nie przewiduje.

Oboz filsakow nad Wisla

Obóz filsaków nad Wisłą

Niewiele prac pozostało nam w Gdańsku po tym nastrojowym artyście. Nie tylko dlatego, że najpierw była II wojna światowa, a potem mieliśmy tu rok 1945 i rabunek nie tylko wojenny, ale też i dlatego, że dzieła Stryowskiego były dosłownie rozchwytywane na przeróżnych wystawach jeszcze za życia artysty (w 1869 roku na wystawie w Berlinie otrzymał złoty medal). Rozchwytywane były, jak to się mawia – jeszcze na sztalugach.

Jednak nie dane było artyście tworzyć do końca swoich dni. W wieku 78 lat został dotknięty częściowym paraliżem ręki (w następstwie wylewu). To wyeliminowało go z czynnego tworzenia. Okazało się też, że jak zwykle w takich przypadkach – przyjaciele nagle zniknęli z życia państwa Stryowskich. Oboje zdecydowali się więc wyjechać do Essen, tam, gdzie rozgałęziona rodzina pani Klary była blisko ze swoją życzliwością. Tam też artysta zmarł 3 lutego 1917 roku. W testamencie jednak zastrzegł, iż chce być pochowany w swoim rodzinnym Mieście.

Jego woli stało się zadość już w tydzień później. 10 lutego 1917 roku odbył się pogrzeb artysty na cmentarzu Zbawiciela w Gdańsku. W nekrologu wymienione są żona Clara i córka Ewa.

wil_profProf. Klara (Clara) Stryowski-Bädeker na zdjęciu z hrabią Christianem-Friedrichem zu Stolberg-Wernigerode – ze strony http://www.rudawyjanowickie.pl/

Pani Klara Stryowski-Baedeker czas jakiś mieszkała z bratem Carlem w pałacu Grafa Christiana-Friedricha zu Stolberg-Wernigerode w Janowicach Wielkich.

23 grudnia 1934 roku (w setną rocznicę urodzin Wilhelma Augusta) otwarła w Pałacu Opatów w Oliwie wystawę poświęconą twórczości męża. Zmarła w roku 1938 i została pochowana obok męża. Dzisiaj próżno by szukać tak grobowca, jak i miejsca po uroczym domku nad Kanałem Raduni. Córka – Ewa wyszła za mąż za niejakiego Meyera i nosiła podwójne nazwisko. Zmarła jednak podczas porodu swego pierwszego dziecka (według H. Hertel „Dokumentation vom Heimatort Rohrlach”, wyd. w Wolfsburgu, w marcu 2003). O braciach wiem tylko tyle, że jeden zasiadał w Senacie Wolnego Miasta Gdańska, i że mieszkali wciąż nad Radunią.

wil_flisacy_nad_wisla

Flisacy nad Wisłą, 1881

powyżej obraz Flisacy nad Wisłą, 1881

Pozostały obrazy z flisakami a wśród nich ten, z pełną uroku młodziutką dziewczyną i statecznym starszym człowiekiem. Wspomnienie miłości i przyjaźni dwojga tak różnych ludzi.

Na skądinąd ciekawej stronie o Trzcińsku istniej jednak pewna nieścisłość, którą obecnie wyjaśniam, jako, że Klara (Clara) nie mogła być córką Gustava, jak tam napisano. Gustav bowiem zmarł w roku 1820…

Ilustracje:
1) Mirosław Gliński, Ludzie dziewiętnastowiecznego Gdańska, Gdańsk 1994
2) www.malarze.com
3) artyzm.com
4) rudawyjanowickie.pl
5) Wikipedia

to jest zupełna przeróbka mojego artykułu, jaki zamieściłam na stronie Akademii Rzygaczy w lutym 2009, jednak w miarę postępu w zainteresowaniach Panią Clarą, oraz wzrostu dostępnych materiałów, postanowiłam go zabrać do siebie oraz przerobić stosownie.

Sprostowania nazwiska (Dawid Franz) wuja W. A. Stryowskiego (owego malarza, u którego stawiał pierwsze kroki w swoim przyszłym fachu) –  dokonałam w dniu dzisiejszym, (07.01.2010) po opowieści Pani Marii Marty Góralskiej – „Wilhelm Stryowski – patron głównej ulicy Stogów” (Pani M.M. Góralska jest emerytowanym kustoszem Muzeum Narodowego w Gdańsku).

* w tekście używam zamiennie pisowni Klara bądź Clara, bo tak też figuruje w wielu dokumentach.