Sztokholmskie reminiscencje

Ogromnie lubię Sztokholm!

Wiele lat temu spędziłam tam 5 wspaniałych dni, z kluczem na szyi i biletem na wszystkie środki lokomocji w garści. Dziecko Starsze mi zafundowało bilet na prom (wtedy jeszcze nie było lotniczego połączenia ze Szwecją i nie było tanich linii!), i zaprosiło. Pominę milczeniem wagę tobołu i jego zawartość (zainteresowani wiedzą 🙂 ), i skoncentruję się na cudownych chwilach. To był bodaj październik, nastąpiła jakaś dziura w trwającym jeszcze sezonie i udało mi się popłynąć za morze. Te pięć dni, to były moje cudowne wakacje. Łaziłam z aparatem w garści i zachwytem w oczach… Kiedy mi padła bateria w Muzeum Vasa, jedynie obecność jakiejś polskiej wycieczki powstrzymała mnie od wybuchu…

Codziennie pierwsze kroki zawsze kierowałam do Kościoła Św. Mikołaja, po to by kontemplować znakomity pomnik nagrobny jednego z gubernatorów Rygi. Oczywiście słynny Święty Jerzy Berndat Notkego niejako z automatu wpadał w oko (kunszt Notkego doceniłam dopiero w Lubece!), ale to pomnik nagrobny „trącący” van den Blockiem – skradł moje serce. Całkowicie.

PICT0204 Niestety, wtedy jeszcze nie posiadłam umiejętności robienia zdjęć (dziś też z tym nie lepiej). Ale coś tam widać… Ten pomnik to jeden z powodów, dla których muszę wrócić do Sztokholmu. Cała nadzieja w tym, że moje ulubione Biuro Podróży zorganizuje wyprawę.

Jest jeszcze jeden powód. A właściwie to jest ich cała lista, ale ten jeden mi zawsze najpierw przychodzi na myśl.

Ten powód, to Christina Gyllenstierna. Można ją spotkać na dziedzińcu pałacu królewskiego, gdzie w roku 1897 ustawiono jej pomnik. Był to pierwszy pomnik kobiety jakie ustawiono w Szwecji. TUTAJ skrót historii Christiny (po angielsku).

Z tego, co już o niej wiem, wyłania się postać niebanalnej kobiety. Była prawnuczką Karla Knutssona Bonde, tak, tak TEGO Karla. No… Po takim stwierdzeniu aż palce świerzbią, by wpaść w dygresje.

Karl Knuttsson Bonde! Przecieżz jego córek (Małgorzata) pochowana została w gdańskiej Farze Prawego Miasta (w latach 60. XV wieku), a on sam mieszkał czas jakiś na ziemi puckiej – rządząc z Pucka swoim malutkim „państewkiem„. Mieszkał też w Gdańsku. Opisał to Wojciech Łygaś w swojej  książeczce pt. „Gdańsk – szwedzkie ślady historii”.

A wracając do Christiny… Była córką młodszego syna Christiny Karlsdotter Bonde. I siostrą przyrodnią przyszłej matki Gustawa I Wazy. Była także żoną regenta Szwecji – Stena Sture Młodszego (i znów po angielsku. Niestety polska Wikipedia prezentuje bardzo niski poziom. I tylko nieliczne odnośniki nadają się „do użytku”). To czasy niespokojne w historii tego kraju. W roku 1520 została wdową. Sten został śmiertelnie ranny w bitwie pod Bogesund. Niewiele wiadomo o samej bitwie. Podobno kula rykoszetem odbita od lodu zabiła pod nim konia, a on sam ranny – zmarł podczas wycofywania do Sztokholmu. Krystyna została sama, i to niemal dosłownie. Ciekawy opis jej życia – TUTAJ. To jest link do angielskiej wersji Wikipedii, która w przeciwieństwie do polskiej wersji Wiki, jest jest znacznie lepszej jakości. Christina przeżyła Krwawą Łaźnię Sztokholmską, i zmarła w roku 1559.

Ciąg dalszy opisu powodów do powrotu do Sztokholmu nastąpi wkrótce 😉

Kopernik – sceptycznie – czyli jak zwykle corocznie :)

No i zbliża się kolejna rocznica urodzin mojego ulubionego Doktora. Tym razem coś tak około-okrągła ta rocznica, bo 540. W zeszłym roku też pisałam o Doktorze Mikołaju i też w okolicach rocznicy urodzin. Zżymam się bowiem, że wyskakuje jak pajacyk z pudełka – wywołując namiętne dyskusje niemalże wyłącznie w okolicach rocznicy urodzin właśnie. Po czym cały zgiełk cichnie – i do następnego lutego nikt się nim nie zajmuje. Nie pisze się o jego taksie chlebowej, o reformie pieniądza, o strategicznych dokonaniach, czy o administrowaniu dobrami wspólnymi Kapituły. Nie ma – nie istnieje, poza „durnowatą” plotką o Annie Schilling (chociaż tyle, że w Gdańsku nieco się o nim mówi, szkoda tylko że w takim niemądrym kontekście)…

W Toruniu mam swoją trasę – oczami Mikołaja. Ale w Toruniu mówi się o Koperniku przez 365 dni w roku, i to wcale nie nudnie. No, ale Toruń to TORUŃ – i już. Wiadomo :).  Mam też swoją trasę lokacyjną na Warmii… No i przede wszystkim – mam do Mikołaja K. wiele sympatii.

Toteż z zaciekawieniem przeczytałam kolejne wątpliwości naukowców dotyczące jego grobu, szczątków i rekonstrukcji wyglądu. TUTAJ jest odnośnik do artykułu. Przyznam, że artykuł ciekawy, ale… Zawsze, w każdej historii jest jakieś „ale”. Wątpliwości towarzyszące badaniom szczątków (i tu nie tylko mam na myśli Doktora Mikołaja ale też na przykład Wielkich Mistrzów w Kwidzynie) – wyraził  dr Tomasz Kozłowski na konferencji towarzyszącej badaniom nad szczątkami Wielkich Mistrzów.

Jakkolwiek by nie było, dobrze się stało, że w ogóle jakiekolwiek badania przeprowadzono na pochówkach znalezionych koło fromborskiego ołtarza Św. Krzyża. Mogłaby przecież  zaistnieć sytuacja, podobna do tej, jaka miała miejsce obecnie w Anglii. Kiedy to dziekan opactwa Westminsterskiego odrzucił prośbę o zezwolenie na badania szczątków dwóch książąt (Książęta z Tower) w kontekście odnalezienia pochówku Ryszarda III.

🙂

Świętujmy więc kolejną rocznicę urodzin Doktora Mikołaja Kopernika syna toruńskiego kupca, kanonika warmińskiego, lekarza, ekonoma, etc, etc… każdy na swój sposób, byle było o nim głośno i byle nie kojarzył się li tylko z gosposią 😉

Notka na marginesie – Gersdorff przy okazji

Coś mnie podkusiło, i zamiast siedzieć grzecznie nad tłumaczeniem, szukając tematów zastępczych – zajrzałam na FB.

No i pierwsze, co rzuciło mi sie w oczy, to inforamcja ze Spotkań z Zabytkami o restauracji obrazu. A właściwie o pracy nad epitafium pewnej panny z XVII wieku.

TUTAJ odnośnik do artykułu w Spotkaniach.

Jednak, jako, że jestem „Wiadomo-Zamkowa” – reaguję inaczej, więc natychmiast mi „piknęło” w głowie na dźwięk nazwiska: Gersdorff!!! Gersdorff !!!

No przecież to CI Gersdorffowie! Znaczy mam tu na myśli Karla Augusta von Gersdorff – inspektora budowalnego w Malborku. A także o jego syna – Roberta Augusta

Jakieś parę lat temu rodzina była w Wiadomym Zamku; wizyta, podobnie jak Pra…Wnuka J.C. Schultza, czy Klawitterów gdańskich – raczej z ciekawości niż z sentymentów…

Jeszcze jeden Gersdorff mi po głowie chodził – a to dzięki pewnej bardzo ciekawej dyskusji o Katyniu i o Gładyszach Dohnów toczonej pewnego razu nieopodal pałacu. A raczej – wtedy ruin pałacu. Gładyski pałac Dohnów bowiem przetrwał działalność krasnoarmiejców, ale za to „spalił się” w latach 80. Oczywiście sam się spalił, tak z nudów się spalił, jak większość zabytków którym udało się przetrwać wojnę… I na to nie ma kary, nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał… A wszyscy wiedzą, kto i kiedy… Daruję sobie komentarz, bo musiałby być bardzo dosadny.

To z Gładysz właśnie pochodziła Anna Adele Alexandra Christine zu Dohna-Schlodien, matka odkrywcy grobów katyńskich.

I to właściwie tyle… A miała to być tylko lektura artykułu o renowacji epitafium pewnej dziewczyny…

PS. od paru lat trwa odbudowa pałacu. Są tacy, którzy okropnie cholerują na tę inwestycję. Bo sztuczne, bo najpierw rozebrali, teraz budują, i że kupił to pan Hipp. I że kto wie co tam będzie… A może buduje pałac dla siebie.

Jakież to polskie. Nawet bardzo. Lepiej, żeby ruina zawaliła się całkiem, a pozostałości żeby zostały rozwłóczone i użyte do tzw. potrzeb własnych, lokalnych. Tak, jak to było po pożarze. Nikt nie bronił dostępu, a materiału budowlanego pod dostatkiem… I na dodatek ten ogród, obrosły legendami o skarbach.

A tak, nic z tego, znalazł się właściciel, który odbuduje i co gorsza, będzie tego pilnował… Życzę mu jak najlepiej, niech pilnuje, i niech tam otworzy hotel, restaurację, cokolwiek.

Kobieta mniej znana

Przy sposobności szumu medialnego o słynnej Księżnej Daisy, przeczytałam artykuł we wrocławskim wydaniu Gazety Wyborczej. Jako, że artykuł bardzo niskiego lotu, to go nie przytaczam.

Ale nie o Księżnej Daisy będę tu wspominać, mimo, iż rok 2013 został ustanowiony rokiem tej pięknej Pani. Jaka by ona nie była i cokolwiek by się o niej nie mówiło – miała klasę, o której to klasie obecne niby tzw. wielkie i te tylko z ambicjami– nie mają bladego pojęcia 😉

Tu chcę wspomnieć o innej kobiecie, „muśniętej” tylko krótką wzmianką w artykule.

Chcę napisać o Ewie von Tiele-Winckler.

z Wikipedii, Matka Ewa

I jak zwykle, także w tym przypadku – pobocza historii weszły mi w paradę i ściągnęły mnie na manowce…

Otóż ojciec Ewy, Hubert Gustaw von Tiele-Winckler urodził się w Kominkach koło Reszla (jakże często przez Kominki wiedzie moja trasa wschodniopruska!)… I nie dziwota, że Hubert Gustaw urodził się w Prusach, bowiem według rodzinnej legendy, ród Tiele (czy Thiele) przybył do Prus na zaproszenie Krzyżaków, czy wręcz z Krzyżakami.

(Ich dalsze losy były z pewnością podobne do losów całej rzeszy innych rycerzy w służbie krzyżackiej, których to potomkowie ostatecznie opuścili Prusy w roku 1945).

A więc… Thiele osiedli w Prusach Wschodnich i w Kurlandii. Tam jeden z Thielów zajmował znaczne stanowisko jako doradca Piotra Birona, ostatniego księcia Kurlandii; a kiedy ten abdykował, przeniósł się do Petersburga.

Znalazłam też ciekawą wzmiankę o innym Wschodnim Prusaku. I to przeglądając zapiski o pewnym wydarzeniu z wieku XVIII. Otóż 5.VII.1762 roku miał miejsce duży bunt jeńców austriackich przetrzymywanych w twierdzy Kostrzyn (nad Odrą) podczas trwającej akurat wojny siedmioletniej. Bunt został zdławiony, nie obyło się jednak bez ofiar po obu stronach. Jedną z nich był porucznik armii pruskiej, niejaki… Johann Jacob Thiele, urodzony w Bartoszycach. Po zakończeniu buntu doczekał się nawet tablicy pamiątkowej… całość tekstu o buncie i tablicy można znaleźć TUTAJ

Dodać należy, że była to pierwsza taka pamiątka w twierdzy, jaka została odsłonięta w XVIII wieku…

Ale wracam do naszej bohaterki, o której miałam pisać.

Ewa była wnuczką założyciela rodu, Franza von Wincklera.

O Franzu warto pomyśleć jadąc przez Katowice, bo to jemu właśnie ta kiedyś mała miejscowość zawdzięcza tak ogromny rozwój i sławę.

Córka Franza Winklera, nosząca wdzięczne imię Valeska wyszła za mąż za Huberta Thiele z Prus (w listopadzie 1854 roku).

Ślub nie odbył się tak od razu, jako, że Młody Thiele (Tiele) służył w wojsku, a więc musiał dostać pozwolenie od przełożonych. Krążyła w związku z tym pewna anegdota, o tym jak przełożony młodego oficera von Thiele kazał go poddać badaniom psychiatrycznym, usłyszawszy od od niego o wysokości posagu, jakim dysponowała wówczas Valeska. Zgodę na ślub wydał dopiero po przeczytaniu zaświadczenia o całkowitej poczytalności młodzieńca z Prus. Kwotą, która przyprawiła przełożonego o zawrót głowy było 6 milionów talarów.

Jednym z dziewięciorga dzieci tego związku była właśnie Ewa.

Urodziła się w pałacu w  Miechowicach (dzisiaj to dzielnica Bytomia). Nie istnieje już, niestety – zniszczony najpierw przez Armię Czerwoną, a potem zupełnie bez sensu, (jak wiele innych zabytków nie tylko śląskich) – przez polskie wojsko… Warto jednak przy sposobności pamiętać, że to nie Miechowice jednak, a Moszna była dumą rodu.

Jako 16-latka, (trzy lata po śmierci matki) Ewa, przeszła na luteranizm i konfirmowała się w roku 1884.

(Na temat jej konwersji toczy się dyskusja wśród jej wielbicieli, bowiem pozostawiła po sobie wspomnienia, w których jasno dawała do zrozumienia, że czas jakiś stała w opozycji do tej decyzji. Upatruje się tu wpływu bądź ojca bądź jego drugiej żony… Ale jak zwykle sprawa pozostaje otwarta, bo główni zainteresowani niczego nam już nie powiedzą… TUTAJ link do bardzo ciekawego forum z mnóstwem informacji na ten temat)

Następnie dbyła ośmiomiesięczne przygotowanie do służby diakonackiej. O diakonach patrz TUTAJ, par. 36.

Po powrocie do Miechowic rozpoczęła pracę dla biednych i potrzebujących, czy może raczej powinnam napisać – dla słabszych. Rodzina wspierała ją w działaniach, jednak to chyba ojciec ją najbardziej rozumiał. Przydzielił jej najpierw dwa pokoje w pałacu (na archiwalnych zdjęciach nieco przypominającym pałac w Rzucewie), a kiedy stały się za ciasne na ambulatorium i szwalnię dla ubogich, w prezencie bożonarodzeniowym podarował jej projekt budowy domu dla jej działalności. Miała wtedy 22 lata i jasno skrystalizowane plany.

Po dwóch latach Ostoja Pokoju, (bo tak nazwała Ewa dom, który powstał z projektu podarowanego jej przez ojca) została otwarta i mogła przyjąć przeszło 40 potrzebujących osób (kobiet i dzieci). Takich Ostoi Pokoju powstało z inicjatywy Ewy i pozostawało pod opieką członkiń diakonatu żeńskiego, jaki założyła – około czterdziestu. Nie tylko jednak działała dla i wśród biednych, upośledzonych i bezdomnych. Rozsyłała siostry po różnych zakątkach świata, by niosły pomoc potrzebującym, bezdomnym, chorym i upośledzonym. Zmarła w roku 1930, zanim jeszcze szaleństwo ogarnęło Europę i została pochowana nieopodal swojego domku, w którym mieszkała…

Mówi się o niej, że porzuciła pałac, by „zostać błogosławieństwem dla innych”. Podkreśla się jej charyzmę i pogodne usposobienie. A na jej grobie w Miechowicach zawsze rosną świeże kwiaty…

Bytom raczej nie kojarzy się z pałacami, a z pyłem węglowym. Tym bardziej więc podczas pobytu tam, warto przespacerować się szlakiem Matki Ewy; wstąpić na cmentarz; zadumać się nad wrażliwością potomkini rodu potentatów ”węgla i stali”, jak nazywano Thiele –Wincklerów.

Może ta niepełna i chaotyczna notka sprowokuje dalsze poszukiwania ciekawych biografii Śląska dziewiętnastowiecznego. Bo nazwisk znanych i zasłużonych jest tu (było) niezmiernie dużo.  Ale o nich kiedy indziej…

Jak więc widać, wcale nie jedyną Księżną Daisy Hochberg von Pless Śląsk słynie.

Cukierki – Herbata Kłapouchego i pogaduchy w PiKawie

Krysia Jarosławska rzuciła na stół parę garści (4 dokładnie) cukierków… A my rzuciliśmy się na owe nieregularne brązowe kawałki słodkości, wybierając z kubeczków po dwa, po jednym – łapczywie. Każde z nas podsuwało je sobie pod nos, wąchając z zaciekawieniem. Bowiem są to cukierki robione „na modłę” średniowieczną. Z tego co pamiętam – Krysia rozpracowywała rachunki i przepisy średniowieczne, nawet korespondowała z Mistrzem Gałązką na ten temat.

Wyłączyłam się w którymś momencie ze śledzenia postępów, wychodząc z założenia, że „im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz” 🙂 poza tym – już za nimi zwyczajnie nie nadążałam … nie wiedziałam więc na czym stanęło, i czy receptura została wdrożona w praktykę.

Aż tu raptem – Krysia zaanonsowała mi się w Gdańsku. Poleciałam z radością na spotkanie, do tego spotkanie z J.T. i E.M. – nagroda po ciężkim miesiącu pracy non stop… Kiedy usiadłyśmy razem przy stoliku, Krysia – szeptem scenicznym oznajmiła, że ma dla nas prezent. Wspólny. I niech sobie go nie wyrywamy… Obiecałam, że nie – z trudem przypominając sobie zasady dobrego wychowania 😉

No i potem – kiedy o ustalonej godzinie przy stole zasiadł tzw. komplet – ona rzuciła te cukierki, a my – się- na nie 😀

Kardamonowe, cynamonowe, anyżowe i kolendrowe.

Pomna smaków Nigerii, na wszelki wypadek wzięłam do ust jedynie mały kawałeczek – cynamonowego. Wypaliło mi pyszczysko – i mam dezynfekcję załatwioną na cały tydzień 😀

Całe spotkanie odbyło się w PiKawie – to moje ulubione miejsce w Gdańsku…

Świetna kawa, smakowita herbata i przemiła obsługa – nie wspominając o deserach – to magnes tego miejsca. Gdyby tak jeszcze mniej dzieci przyprowadzali tam beztroscy rodzice, epatujący macierzyństwem… Tak by można było spokojnie posiedzieć, nie będąc zmuszanym do słuchania wrzasków czyjegoś najmłodszego pokolenia – byłby to już luksus absolutny.

No cóż, jak widać, nie można mieć wszystkiego…

Wracając do cukierków – wiem, że zabrzmi dziwnie, ale zanim zużyję te cukierki – najpierw je schowam w szafie. Skoro dom pachnie tak pięknie (uwielbiam zapach kardamonu!) to szafa pewnie też zachowa ten zapach. Jeśli tak pachniało średniowiecze – to ja jestem za 😀

Na „do widzenia”, Krysia pozwoliła nam zabrać sobie te słodkości do domów. Przez moment miałam wizję, że „a teraz gaśnie światło”… Na szczęście wszyscy jakoś zdołaliśmy wykrzesać z siebie pokłady (najgłębsze) taktu … i obyło się bez ran ciętych tudzież szarpanych 😉

Idę zrobić sobie herbatę z cukierkiem kardamonowym.

Dobranoc 🙂

Mennoniccy prominenci

Złości mnie, kiedy słyszę tu i ówdzie, że Mennonici nie byli ludźmi kultury i sztuki. Że byli prości… Niestety sama też kiedyś tak twierdziłam, powtarzając za „autorytetami” wytarte slogany, niewiele wtedy jeszcze wiedząc o tych ludziach.

Od lat oprowadzam Mennonitów, tak ze świata jak i z Holandii. I zaręczam, że nie mają w sobie nic z przysłowiowej prostoty obyczajów.

Po udziale w konferencji w Tresoar w Leeuwarden, na którą zostałam zaproszona by wystąpić z intermezzo żuławskim – mój punkt widzenia zmienił się jeszcze bardziej. Dane mi było bowiem zwiedzić ciekawą, acz kameralną, wystawę zorganizowaną przy okazji owej konferencji właśnie. Z aparatem gotowym do „ustrzelenia” ciekawego ujęcia, tuż przy drzwiach natknęłam się na strój ślubny Mennonitki, panny Isabelli Stinstra. Już go kiedyś widziałam, na zdjęciu w jakiejś książce. A teraz dosłownie powalił mnie na kolana. Anglicy na określenie takiej elegancji – używają słowa „sophisticated”. I taki też jest ten strój.

Oto on, wraz ze zdjęciami żeńskich ozdób głowy, podarowanych przez (pragnącą pozostać anonimową) Mennonitkę ze Stanów Zjednoczonych. Ozdoby są złote, co znowu kłóci się z popularnym mniemaniem o haftkach i skromnych ubiorach:

Isabella Sinstra pochodziła ze znanej rodziny w Harlingen. Byli kupcami, ale też byli ludźmi nauki. Ojciec Isabelli był lekarzem, absolwentem uniwersytetu w Lejdzie. Stryj – pastorem, znanym niemal w całym kraju.

Matka Isabelli – Anna Braam – pochodziła ze świetnej rodziny kupieckiej handlującej drewnem. Była diakonissą Zjednoczonego Mennonickiego Zgromadzenie Harlingen, a co najważniejsze – najbogatszą spadkobierczynią w Harlingen. Za mąż wyszła w roku 1759, i została panią Simonową Sinstra. Ich córka – właśnie Isabella, w 1782 roku wyszła za mąż za kupca amsterdamskiego – Pietera de Clerq.

To czasy, kiedy kupcy (nie tylko zresztą mennoniccy), po osiągnięciu statusu materialnego, pozwalającego na beztroskie życie, swoje zainteresowania mogli skierować ku sprawom bardziej duchowym. Zaczęli więc kolekcjonować sztukę. Podobnie, jak gdański kupiec (także mennonickiej proweniencji) Jakub Kabrun, czy Johann Uphagen, i wielu innych, zgromadzili spore biblioteki przydomowe, często liczące po paręset woluminów. Jak wiele innych bogatych rodzin (również mennonickich), także Sinstrowie kolekcjonowali srebra i modną wówczas chińską porcelanę.

Wiele srebrnych łyżek, puzderek, waz, miseczek, czy pucharów tradycyjnie zamawianych z okazji urodzin, zaręczyn i ślubów, znajduje się w wykazach tej i innych innych zamożnych i wykształconych rodzin mennonickich – nie tylko w Harlingen.

Dla znających angielski – TUTAJ podaję łącze do bardzo ciekawego artykułu o tym aspekcie życia mennonickiej elity.

Published in: on 1 kwietnia 2012 at 21:48  Comments (1)  

Agnes Miegel

O potędze internetu pisałam już tutaj i wciąż jestem jego wielką wielbicielką. Pomyśleć, że jak lata temu „wchodził” do Polski – byłam przeciwna. Ale – jak mówią, tylko krowa nie zmienia poglądów. 😉

Toteż z chęcią przeczytałam notatkę w FB – na temat kolejnej osobistości Prus Wschodnich.

Chodzi o Agnes Miegel.

Wklejam  żywcem z leksykonu:

Urodziła się 9 marca 1879 r. w Królewcu w rodzinie kupca i dyrektora filii banku bawarskiego Gustawa Adolfa i Heleny z domu Hofer.

Ukończyła szkołę średnią dla dziewcząt w Królewcu.

W latach 1894-1896 przebywała w pensjonacie Koch w Weimarze. Przez kilka miesięcy w 1898 spędziła w Paryżu.

W 1900 r. trafiła do Berlina, gdzie odbywała staż w szpitalu pediatrycznym (Kaiser-Friedrich-Krankenhaus). Tam też uzyskała dyplom.

Następnie wyjechała do Anglii. Od 1 września 1902 r. pracowała jako wychowawczyni w internacie w Clifton High School. Do 1904 była nauczycielką w szkole z internatem dla dziewcząt w Bristolu.

Do Królewca wróciła w 1906 r. by opiekować się chorymi rodzicami (szczególnie ślepnącym ojcem, który zmarł w 1917 r.) Pozostawała tam do 1945 r. W tym czasie wiele podróżowała i pracowała jako dziennikarka, a od 1927 r. jako niezależna pisarka.

W lutym 1945 r. uciekła z oblężonego Królewca do Kopenhagi w Danii. Rok później wróciła do Niemiec i znalazła schronienie w brytyjskiej strefie okupacyjnej w zamku Apelern. W 1948 r. przeniosła się do Bad Nenndorf, gdzie pracowała aż do śmierci.

Zmarła 26 października 1964 r. Bad Salzuflen.

Warto znać postaci tej niesłychanej krainy. Nawet jeśli są takie właśnie, jak Agnes, czy wręcz tak mroczne jak Otto Albrecht Alfred von Bolschwing, odkryty przeze mnie i opisany tutaj. Takie osoby jak Agnes von der Groeben, czy Elisabeth Boehm, powinny być znane.

Bo Kraina Magiczna, jaką są niewątpliwie dawne Prusy Wschodnie, to nie tylko lasy i przepiękne widoki, czy tylko (chociaż również) historia z czasów swastyki a potem Armii Czerwonej. To także historia intelektualna i artystyczna swoich czasów. A nade wszystko historia krainy, która już nie istnieje.

🙂

p.s. gwoli ścisłości podaję adres strony Wikipedii niemieckiej, gdzie można wyczytać, że Agnes Miegel w latach 1933 – 1945 była wielbicielką, i to bezkrytyczną, Adolfa Hitlera. w 1933 była jedną z 88 pisarzy, którzy podpisali zobowiązanie lojalność wobec Hitlera. Od roku 1940 należała do NSDAP i nigdy po wojnie się od tej przeszłości nie odżegnała. W roku 1940 otrzymała Nagrodę Goethego we Frankfurcie nad Menem. W Radzie Dyrektorów gremium przyznającego te nagrody od roku 1935 zasiadali Joseph Goebbels i Heinrich Himmler. Po 1945 roku Agnes Miegel napisała o swoim zaangażowaniu w idee narodowego socjalizmu: „Te rzeczy muszę uregulować sama przed Bogiem i nikim innym”.

Czy w takim razie powinno się o niej mówić?

Jak najbardziej. Była częścią tej historii a hipokryzja nie pomoże zrozumieć tej ziemi.

Published in: on 14 marca 2012 at 14:58  Dodaj komentarz  

539 lat temu w domu kupca toruńskiego …

… 19 lutego przyszedł na świat chłopczyk, któremu na chrzcie dano imię Mikołaj…

To kolejna rocznica urodzin Doktora Mikołaja Kopernika.

I pewnie znowu zaleje nas bełkot o Annie Schilling i domniemanym romansie kanonika fromborskiego ze swoją gospodynią.

No, bo jak się nie ma „pomysłu na” – to coś trzeba wymyślić. I to niestety niekoniecznie coś mądrego… Już kiedyś pisałam o spłycaniu tej niebanalnej postaci i sprowadzaniu jego życiorysu li tylko do relacji damsko męskich.

A tymczasem warto skoncentrować się na jego działalności, na przykład jako Administratora Dóbr Kapitulnych.

Od jakiegoś czasu – a konkretnie od sensacji związanej z odkryciem jego grobu we fromborskiej katedrze – znakowane są wsie, w których i w pobliżu których – Doktor Mikołaj lokował łany opuszczone. Świetna inicjatywa. Wsparta paroma krótkimi „filmikami” – tutaj zamieszczam jeden z nich (o Dywitach).

Warto tylko pamiętać, że nie wsie lokował Kopernik, a opuszczone łany. Wsie bowiem lokowane były zazwyczaj w początkach wieku XIV. A pola uprawne (liczone w łanach właśnie) opuszczane były w wyniku wojen, czy zwykłego zbiegostwa.

Tak czy inaczej – inicjatywa znakomita.

TUTAJ można poczytać zapiski Pana Administratora Dóbr Kapitulnych.

I tyle…

A 19 lutego warto pomyśleć o Samotniku Fromborskim i jego Gwiazd Dostrzegalni (z słynnym pavimentum, którego to szukano wokoło Kanonii Św. Stanisława, której był właścicielem).

Wizyta u Prezydenta Wałęsy

W końcu załączam zdjęcie z Panem Prezydentem Wałęsą 🙂

Od lat Go tłumaczę, podczas różnych spotkań, a mam raptem w sumie chyba ze dwa, no może trzy zdjęcia z Nim.

A przecież to Osoba Znaczna, i Znana. No i w pewnym sensie symbol Polski, obok Papieża, i … Chopina 😉

Więc oto chwalę się…

Dzisiaj było niezmiernie miło, tym bardziej, że ekipa dziennikarzy z Czarnogóry była niesłychanie sympatyczna. No i ich tłumaczka i opiekunka zarazem – okazała się świetnym towarzyszem trudnej w sumie wizyty w Gdańsku. Trudnej, bo nafaszerowanej zdarzeniami ważnymi i nie do zaniechania… Między innymi stąd moja wizyta na PGE Arenie

Załączam więc zdjęcie grupowe – z przyjemnością 🙂

Bach, Maciek Meyer, BHP i kwietniowa Święta Lipka

I znowu Święta Lipka.

Zawsze, nieodmiennie skojarzona z Reszlem i dwoma sąsiadami tam pochowanymi.

Skojarzona z Maćkiem Meyerem i jego niesłychanym talentem.

Skojarzona z bezpieczeństwem i higieną pracy.

Dlaczego akurat z tym?

No – bo Maciej Jan Meyer spadł z rusztowania podczas pracy w lipcu 1737 roku. W ten sposób Warmia, ba! Rzeczpospolita, straciła niezwykle utalentowanego malarza.

Maciek urodził się w Lidzbarku Warmińskim – stolicy biskupiej. A że Warmia miała szczęście do światłych włodarzy i do tego majętnych, nie dziwota, że kwitł mecenat.

Tak też i stało się w przypadku młodego Meyera. Zauważył go – dosłownie – Biskup Teodor Potocki. Wprawdzie mówiąc o biskupie często dodaje się epitet „fanatyk”, ale przyznać mu trzeba, iż za jego czasów niezmiernie dużo działo się w księstwie biskupim. Dużo, jeśli chodzi o renowacje, restauracje i fundacje. To jemu zawdzięczamy m.in. przepiękny i pełen elegancji kościół pielgrzymkowy w Krośnie koło Ornety, także rozbudowę założenia w Stoczku Klasztornym.

Ale wracając do Macieja Meyera. Biskup zauważył młodego człowieka, kiedy ten wykonywał malaturę w kościele parafialnym w niedalekim Kraszewie. Zdolności młody człowiek wykazywał wielkie, tylko kreskę miał „niewyrobioną”. Dla wyrobienia tejże, Biskup wysłał młodzieńca na studia do Włoch. Po powrocie z zagranicznych wojaży Meyer dokończył dekorację kraszewskiej świątyni.

W roku 1722 rozpoczął dekorowanie odnowionej (czy jak kto woli zmodernizowanej) świątyni w Świętej Lipce.

Mayerowi przypisuje się wprowadzenie do malarstwa polskiego quadratury (czyli malarstwa iluzjonistycznego naśladującego architekturę) w dekoracji sklepień, wprowadził także panoramiczną dekorację (figuralną).

próbka geniuszu Macieja Meyera w Św. Lipce

Wiemy (a raczej możemy się domyśleć) jak wyglądał artysta, bowiem w dwóch miejscach sanktuarium świętolipskiego pozostawił nam swój autoportret. Jeden na sklepieniu w rogu nad organami, a drugi na obrazie „Chrystus nauczający w świątyni”.

Maćkowe świętolipskie sklepienie

Ale Święta Lipka to nie wszytko, co pozostawił nam Maciej Jan. Spotkamy go w kaplicy św. Brunona w Wozławkach nieopodal Bisztynka. Tu pracował na zlecenie Gotfryda Henryka zu Eulenburg z Galin (proboszcza Wozławek).

wozławeckie polichromie Macieja Meyera

Spotkamy go także we Fromborku, gdzie wykonał malowidła w kaplicy Salwatora (Zbawiciela). Nad wejściem do tej wspaniałej kaplicy pozostawił swoją sygnaturę.

Teodor Potocki nie zapomniał o swoim protegowanym. Kiedy już został prymasem Polski, zamówił u Meyera wystrój swojej kaplicy grobowej w katedrze gnieźnieńskiej.

Prócz malowideł ściennych malował też obrazy olejne. Te jednak należą dzisiaj do rarytasów, i jeden taki znajduje się w Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie.

Ostatnimi pracami Meyera wykonywanymi w Św. Lipce w latach 1733-37 były malowidła na sklepieniu i ścianach w północnej części krużganka kościoła. Należą, jaka twierdzą znawcy, do najbardziej dojrzałych jego prac. Niestety pozostały niedokończone.

Dlaczego?

Otóż w lipcu roku 1737 Maciej Meyer malował na sklepieniach krużganka. Dla wygody tworzenia leżał na rusztowaniu. Tematem sceny była walka anioła z diabłem. Wtedy to właśnie zdarzył się straszny wypadek, bowiem malarz spadł z rusztowania. Kilka dni walczył ze śmiercią, ale niestety walkę przegrał. Jako, że związany był ze Świętą Lipką przez wiele lat, pochowano go w krypcie pod posadzką kościoła. A w drogę stąd do wieczności dano mu atrybuty… 3 pędzle, z którymi niemal się nie rozstawał za życia.

Niewątpliwie był Kimś Znacznym na artystycznej mapie osiemnastowiecznej Rzeczypospolitej.

No i nie byłabym sobą, gdybym nie wtrąciła holośników 🙂 A że świetny wykład dostałam na ich temat od Pana G.B. (jest akustykiem, i tropił  je zapamiętale, m.in. w gdańskiej farze Głównego Miasta) – to i teraz chwytają moje oczy, gdziekolwiek są…

holośniki

Na koniec urywek prezentacji organów, na którą „załapałam się” z moją grupą. Nie dzwoniłam do parafii przed wizytą, pomna niewiarygodnego szczęścia, jakie mi tam towarzyszy. Za każdym razem (mam na myśli czas poza sezonem) trafiam na zamówiony mini koncert. Tak też było i tym razem.I próbkę tego zamieszczam TUTAJ: do posłuchania Bacha a także do  obejrzenia geniuszu malarskiego Maćka Meyera.

A dla porównania TUTAJ próbka brzmienia innego zupełnie – organy fromborskie.