Sztokholmskie reminiscencje

Ogromnie lubię Sztokholm!

Wiele lat temu spędziłam tam 5 wspaniałych dni, z kluczem na szyi i biletem na wszystkie środki lokomocji w garści. Dziecko Starsze mi zafundowało bilet na prom (wtedy jeszcze nie było lotniczego połączenia ze Szwecją i nie było tanich linii!), i zaprosiło. Pominę milczeniem wagę tobołu i jego zawartość (zainteresowani wiedzą 🙂 ), i skoncentruję się na cudownych chwilach. To był bodaj październik, nastąpiła jakaś dziura w trwającym jeszcze sezonie i udało mi się popłynąć za morze. Te pięć dni, to były moje cudowne wakacje. Łaziłam z aparatem w garści i zachwytem w oczach… Kiedy mi padła bateria w Muzeum Vasa, jedynie obecność jakiejś polskiej wycieczki powstrzymała mnie od wybuchu…

Codziennie pierwsze kroki zawsze kierowałam do Kościoła Św. Mikołaja, po to by kontemplować znakomity pomnik nagrobny jednego z gubernatorów Rygi. Oczywiście słynny Święty Jerzy Berndat Notkego niejako z automatu wpadał w oko (kunszt Notkego doceniłam dopiero w Lubece!), ale to pomnik nagrobny „trącący” van den Blockiem – skradł moje serce. Całkowicie.

PICT0204 Niestety, wtedy jeszcze nie posiadłam umiejętności robienia zdjęć (dziś też z tym nie lepiej). Ale coś tam widać… Ten pomnik to jeden z powodów, dla których muszę wrócić do Sztokholmu. Cała nadzieja w tym, że moje ulubione Biuro Podróży zorganizuje wyprawę.

Jest jeszcze jeden powód. A właściwie to jest ich cała lista, ale ten jeden mi zawsze najpierw przychodzi na myśl.

Ten powód, to Christina Gyllenstierna. Można ją spotkać na dziedzińcu pałacu królewskiego, gdzie w roku 1897 ustawiono jej pomnik. Był to pierwszy pomnik kobiety jakie ustawiono w Szwecji. TUTAJ skrót historii Christiny (po angielsku).

Z tego, co już o niej wiem, wyłania się postać niebanalnej kobiety. Była prawnuczką Karla Knutssona Bonde, tak, tak TEGO Karla. No… Po takim stwierdzeniu aż palce świerzbią, by wpaść w dygresje.

Karl Knuttsson Bonde! Przecieżz jego córek (Małgorzata) pochowana została w gdańskiej Farze Prawego Miasta (w latach 60. XV wieku), a on sam mieszkał czas jakiś na ziemi puckiej – rządząc z Pucka swoim malutkim „państewkiem„. Mieszkał też w Gdańsku. Opisał to Wojciech Łygaś w swojej  książeczce pt. „Gdańsk – szwedzkie ślady historii”.

A wracając do Christiny… Była córką młodszego syna Christiny Karlsdotter Bonde. I siostrą przyrodnią przyszłej matki Gustawa I Wazy. Była także żoną regenta Szwecji – Stena Sture Młodszego (i znów po angielsku. Niestety polska Wikipedia prezentuje bardzo niski poziom. I tylko nieliczne odnośniki nadają się „do użytku”). To czasy niespokojne w historii tego kraju. W roku 1520 została wdową. Sten został śmiertelnie ranny w bitwie pod Bogesund. Niewiele wiadomo o samej bitwie. Podobno kula rykoszetem odbita od lodu zabiła pod nim konia, a on sam ranny – zmarł podczas wycofywania do Sztokholmu. Krystyna została sama, i to niemal dosłownie. Ciekawy opis jej życia – TUTAJ. To jest link do angielskiej wersji Wikipedii, która w przeciwieństwie do polskiej wersji Wiki, jest jest znacznie lepszej jakości. Christina przeżyła Krwawą Łaźnię Sztokholmską, i zmarła w roku 1559.

Ciąg dalszy opisu powodów do powrotu do Sztokholmu nastąpi wkrótce 😉

Migawki Gdańskie – Lwi Zamek

Robiąc porządki w artykule o gadającej głowie (mojej) wydzieliłam z tekstu dwie, osobne części: Gdański herb z Nowego Dworu Gdańskiego i Schwartzwaldowie.

Wśród zamieszczonych w tekście zdjęć, znalazło się też zdjęcie kamienicy numer 35, położonej przy ulicy Długiej.

Kamienica owa od bodaj XIX wieku funkcjonuje w świadomości Gdańszczan jako Lwi Zamek. A to dzięki dwóm kamiennym lwom ozdabiającym portal. Lwy te najprawdopodobniej pozostały po przedprożu, rozebranym jak wiele innych w Gdańsku – właśnie w wieku XIX. Wielce aktywny na polu „unowocześnienia” miasta był mój ulubiony Nadburmistrz. To unowocześnianie mamy mu nierzadko dzisiaj za złe, bo poznikały w owym czasie właśnie przedproża, które dzisiaj i tak się sypią, z braku stosownej dbałości. Niemniej jednak starał się z zapyziałego miasta prowincjonalnego, jakim wówczas był Gdańsk, zrobić miasto nowoczesne (komentarz do współczesności zostawię dla siebie).

Na przestrzeni wieków Lwi Zamek, jak zresztą większość kamienic w Gdańsku, ulegała daleko idącym przebudowom. Obecna „wersja” stanęła tu w II połowie XVI w. Oczywiście jak całe niemal miasto i ta kamienica „poległa” w marcu 1945. Odbudowano ją (w pełnej długości) w latach 1950 – 1953.

Z przekazów ikonograficznych wiemy, że niegdyś Lwi Zamek miał wspaniałe wyposażenie wnętrz. Ale i fasada nie należy do skromnych, dając ciekawy obraz statusu właścicieli. Znajdujemy tu wyraźne echa architektury niderlandzkiej, tak modnej wówczas w Gdańsku.

Niewiele możemy powiedzieć o właścicielach posesji. Właściwie znamy na pewno tylko dwa rody: Grossów z wieku XV i Schwartzwaldów z wieku XVII. Ponieważ o Schwartzwaldach już było, cofnijmy się do wieku XV.

Bartłomiej Gross – właściciel kamienicy, jaka tu stała, zanim powstał Lwi Zamek, był rajcą Prawego Miasta. Był jednym z trzech przedstawicieli Ratusza, zamordowanych przez Krzyżaków na zamku gdańskim w 1411 roku. Owo morderstwo wstrząsnęło miastem. A ich pogrzeb stał się milczącą manifestacją mieszkańców.

A poszło – mówiąc prosto – o Grunwald, czy jeszcze prościej – o „kasę”. Otóż po słynnej bitwie rozegranej na polach grunwaldzkich 15 lipca 1410 roku, Gdańsk zdecydował o przejściu na stronę króla polskiego i złożeniu mu przysięgi wierności. W tym celu, zgodnie z decyzją Rady Głównego Miasta, pod akurat oblegany przez Władysława (Jogaiłę) Malbork, udali się przedstawiciele Rady. Byli nimi burmistrzowie Konrad Leczkow (Letzkau) i Arnold Hecht, oraz rajca Bartłomiej Gross (prywatnie zięć Leczkowa). W sierpniu tego samego roku, Janusz z Tuliszkowa, odebrał w imieniu Jego Królewskiego Majestatu hołd Gdańska na Długim Targu. Niestety pokój polsko-krzyżacki, podpisany 1 lutego 1411 roku, nie włączył Gdańska do Korony Polskiej. Gdańsk pozostał we władaniu krzyżaków. A ci, dość szybko zaczęli rozprawiać się z tymi, którzy nie dochowali wierności. Ogromny podatek nałożony na miasto i blokada portu zwiastował ciężkie czasy. I Rada Miasta szukała rozwiązania nieznośnej sytuacji.

Rozpoczęto pertraktacje z komturem. Wkrótce też nadeszło od niego zaproszenie na rozmowy. Miały się dobyć podczas uczty na zamku, w pokojowej atmosferze. Parlamentarzystami miała być znana nam już trójka spod Malborka.

Jak powiadają kroniki, w Wielki Poniedziałek 1411 roku weszli oni do zamku. Tak jak weszli, tak przepadli… na tydzień.

Cały tydzień w Gdańsku czekano na ich powrót. Powszechna była opinia o uwięzieniu, coraz częściej też szeptano o morderstwie. Nie za darmo przecież nazywano krzyżaków „łotrami krzyżem znaczonymi”.

Wreszcie po tygodniu zamkowi wyrzucili za bramę martwe i najwidoczniej torturowane ciała swych trzech gości. Dla mieszkańców musiał to był szok, a dodać należy do tego jeszcze obawa tak przed zamkowymi, jak i ich poplecznikami w mieście (donosicielstwo przecież, to bardzo stare i popularne zajęcie). Miasto się zachłysnęło strachem.

Reperkusje dotknęły przede wszystkim rodzinę Grossa – a wiec żonę z trojgiem dzieci. Musiała opuścić dom przy Długiej 35. Po podwójnej stracie – ojca i męża, odebrano jej też cały majątek, bowiem Krzyżacy skonfiskowali jej wszystko, co posiadała, na dodatek każąc jej opuścić miasto. Kobieta została praktycznie sama ze swoim losem, bowiem nikt nie miał na tyle odwagi, by służyć jej pomocą. Do tego po mieście krążyła opinia, że Anna na taką karę po prostu zasłużyła, bowiem publicznie oskarżając komtura o morderstwo na ojcu i mężu, zwyczajnie go obraziła. Widać nie miała w sobie pokory niezbędnej kobiecie w tamtych czasach.

Do dzisiaj przemawia do nas to, co napisał Franciszek Mamuszka, że Anna wykrzyczała komturowi swoje oskarżenie prosto w twarz. Miała ponoć powiedzieć:

Gdybym była mężem jakom jest kobietą, i z tobą komturze samowtór w polu stanęła, byłabym tą ręką pomściła na tobie ojca i małżonka […]. Ty Boże Wszechmocny, miejże zmiłowanie i ześlij karę przynależną na bezprawie tak wielkie

Przy sposobności dziwiono się wielkoduszności komtura, że nie kazał jej utopić za takie zuchwalstwo, że okazał łaskę, wymierzając jej „tylko” karę wygnania (dodatkowo orzekając przepadek całego mienia).

Pogrzeb zamordowanych w farze Głównego Miasta podobno odbył się w zupełnej ciszy, bez dzwonów. Na taką jedynie manifestację stać było zastraszony Gdańsk.

I jeszcze kilkadziesiąt lat musiało miasto czekać na pozbycie się „łotrów krzyżem znaczonych”.

Bezławki

Uparłam się na Bezławki.

Tak, czy inaczej trzeba było jakoś wrócić z Giżycka do Galin. Równie dobrze więc mogliśmy jechać przez Bezławki.

Po drodze zjedliśmy obiad w Rynie. Ale nie w zamku, a w Karczmie u Wallenroda (oczywiście Fryderyka, pierwszego ryńskiego komtura). Z czystym sumieniem polecam to miejsce, bowiem podają tam prawdziwie soczyste kotlety schabowe! Mniam!!!

A wracając do Bezławek…

Żeby nie jechać przez Kętrzyn, wybraliśmy skróty przez Krzyżany, Gronowo, Wilkowo. Całkiem niezła asfaltowa droga po chwili się jednak skończyła. I trasę do Wilkowa pokonywaliśmy po pięknych acz niewygodnych kocich łbach, pamiętających chyba czasy sprzed I wojny światowej, kiedy to zostały  ułożone. Tak jak je tam ułożono, tak odtąd ich nie ruszano…

Przypomniała mi się moja pamiętna jazda przełajowa po Żuławach Malborskich, kiedy to najpierw zwinięto mi asfalt, a potem i po kocich łbach pozostało wspomnienie; aż w końcu nawet i polna droga się skończyła. Przypomniałam sobie też któryś z naszych skrótów do Zubrzycy Górnej, kiedy droga nam się urwała (dosłownie) w oborze… Na samo wspomnienie zdumionej miny stojącej tam krowy – zachciało mi się śmiać.  Wierzyłam jednak w inne zakończenie poszukiwań Świętego Graala. Bo to właśnie ta tradycja – czy jak kto woli – legenda gnała mnie do Bezławek.

Ale zanim legenda – garść prawy historycznej:

Otóż pierwszy raz historia usłyszała o Bezławkach w połowie XIV wieku za sprawą Johanna Schindekopfa – ówczesnego komtura Bałgi i wójta Natangi. Ten Pan Pruski również pamiętany jest w Kętrzynie – z racji nadania osadzie praw miejskich.

Nadanie Schindekopfa istnieje do dzisiaj – w zmienionej formie. Otóż komtur nadał niejakiemu Henikinowi z Gierdawy (dzisiaj Żeleznodorożnyj w Obwodzie Kaliningradzkim – to jakieś 50 km na północ od Bezławek) młyn wodny (przez miejscowość płynie rzeka Dajna) z jednym kołem wraz z sześcioma morgami ziemi na prawie chełmińskim. Morga chełmińska to ok. 0,59 ha, z tego co pamiętam. I ten młyn funkcjonował do roku 1974, kiedy to zastąpiono go małą elektrownią wodną. Tak więc można przy odrobinie czasu i chęci wytropić przeszłość w terenie.

Nadanie dla Henikina miało związek z kolonizacją tej części państwa zakonnego. Tutaj na terenach przygranicznych powstało wiele osad, wsi i folwarków rycerskich, a także zamków chroniących osadników przed najazdami Litwinów. I Bezławki wpisywały się w system strażnic nadgranicznych. Strażnicą, jaką tu początkowo wzniesiono na miejscu wcześniejszego grodu, zarządzał komornik podległy prokuratorowi w Kętrzynie. Zaś przywilej lokacyjny osada o nazwie Bayselauke (czyli pole Baysego) otrzymała już po śmierci Schindekopfa (w bitwie pod Rudawą – okolice Białegostoku) w latach 70-tych XIV wieku.

Do dzisiaj nieustalona jest data postawienia murowanego zamku. Zdjęcie tablicy informacyjnej, jakie zrobiłam jest niezbyt wyraźne, więc posiłkuję się szkicem… kogóż by innego, jak nie Conrada Steinbrechta, znalezionym w sieci 🙂

Zamek wzniesiono na wzgórzu (także dzisiaj dość trudno dostępnym) najprawdopodobniej na początku XV wieku.

Wiadomo, że w roku 1402 w drodze powrotnej z rejzy litewskiej zatrzymał się w zamku wielki komtur Malborka – Wilhelm von Helfenstein. Ponoć miał ze sobą 900 jeńców (ciekawe, gdzie ich trzymano). Wtedy też przebywał w zamku Świdrygiełło, walczący po stronie krzyżaków. Marzyła mu się władza na Litwie w niezależności od najstarszego brata – króla Polski. Przebywał w Bezławkach do roku 1404.

Tutaj ciekawy artykuł o Świdrygielle.

Daruję sobie opis zamku, bo ten można znaleźć zarówno w książce państwa Garnców – „Zamki państwa krzyżackiego w dawnych Prusach; Powiśle, Górne Prusy, Warmia, Mazury”, jak i w odmętach internetu.

Po wielkiej wojnie (1409 – 1411) zamek zaczął tracić na znaczeniu, a w wieku XVI został – jakbyśmy to dziś ujęli – zaadaptowany na kościół. Jeszcze po  II wojnie służył protestantom (do lat 70-tych XX wieku), a kiedy ich zabrakło w okolicy – opuszczony niszczał, padając łupem wandali i złodziei (czyli nihil novi na tych terenach). Kiedy wreszcie w latach 1980-tych został przejęty przez parafię rzymsko-katolicką w Wilkowie, przeprowadzono remont. Jednak cześć wyposażenia przepadła bezpowrotnie, bądź skradziona, bądź to zniszczona wcześniej przez złodziei.

Czy poszukiwano tam greckiego kielicha darowanego przez Świdrygiełłę krzyżakom? Czy skradziono również opisane w inwentarzach kościelnych greckie (ruskie) antepedium? Czy wśród rzeczy skradzionych z kościoła był słynny Św. Graal?

Tego nigdy się nie dowiemy. Ale wspomina o nim legenda zamku bezławeckiego…

Otóż według podań – cała historia zaczęła się w Anglii, skąd jakoby święty Graal miał trafić na Litwę. Nie będę tu opisywała całej legendy o Św. Graalu – można ją znaleźć tak w książkach jak i w sieci. Zacznę niemal od końca historii, bo od bitwy pod Hastings.

Otóż po bitwie pod Hastings (1066) dzieci króla Harolda Godwinsona by ocalić życie, musiały uciec z Anglii. Jak chce legenda – udały się przez Litwę i Kijów do Bizancjum. Córka Harolda – Gytha z Wesseksu została wydana za Włodzimierza II Monomacha (Wasyla), Wielkiego Księcia Rusi Kijowskiej. A dwóch synów króla Harolda jakoby miało pozostać na Litwie. Jak chcą niektórzy, Godwin, starszy syn króla Anglii, był przodkiem Władysława Jagiełły… Według miejscowych przekazów antepedium oraz święty kielich były darem księcia litewskiego Świdrygiełły, brata króla Władysława, a więc byłaby to pamiątka rodzinna?

Poszukiwacze skarbów twierdzą, że wspomniany grecki kielich musiał być właśnie Św. Graalem, powołując się na ten wątek w historii, i mając za nic logikę. A ta mówi, że nikt nie oddałby tak cennego przedmiotu. Tak jak i wątpliwe jest by to Świdrygiełło akurat miał być w posiadaniu Kielicha… Ale – jak wiadomo – z legendą się nie walczy – legendę się opowiada (jak mawiał prof. Widacki)… Podczas ostatniej wojny polsko-krzyżackiej, w 1520 kielich zamurowano w ścianie kościoła by go ochronić przed tatarami, którzy grasowali w okolicy… Czy to po nim została dziura w murze?

Ale to miejsce to nie tylko zagmatwana legenda o Św. Graalu.

W XVI wieku pojawia się tu z prawem własności ród von der Groeben… Pragnę przypomnieć, że całkiem niedaleko znajduje się Św. Lipka. I to  właśnie te tereny zostały sprzedane Stefanowi Sadorskiemu przez Otto v.d. Groebena pod budowę słynnego dzisiaj sanktuarium.

Zamek w Bezławkach ma atmosferę niepowtarzalną. Jest z dala od głównych szlaków turystycznych. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej brak nadzoru i pewne opuszczenie na pewno nie  wychodzi mu na dobre.

Tak czy inaczej – jest to na pewno miejsce warte odwiedzenia i powrotu w czasie skowronków.

Ponury jesienny dzień po deszczu, brak liści na drzewach, wiatr, i głosy wron i kawek nadawały miejscu specyficzny klimat podczas naszej tam wizyty. Łatwiej wtedy uwierzyć w legendy, usłyszeć głosy z przeszłości 😉 i znaleźć cegłę…

Wystawa w Wiadomym Zamku…

Wspomniałam o wyjątkowej sesji naukowej – a tymczasem w Moim Zamku Wiadomym trwa…

„W dniach 26.06-12.09.2010 Muzeum Zamkowe w Malborku przygotowało niepowtarzalną wystawę, która ma na celu uświetnienie dwóch jubileuszy: 700-lecia przeniesienia siedziby wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego z Wenecji do Malborka (1309-2009) oraz 600-lecia bitwy pod Grunwaldem.”

A tu odnośnik na stronę Zamku…

I bezwzględnie zachęcam do odwiedzenia wystawy – choćby dla samego dzwonu z Miłoradza… Czy dla samej Kaplicy Św. Anny…

Geneza – bo wszystko ma swoją genezę

Tutaj – w tej sekcji jest miejsce na komiksy Aidy. Pomyślałam, że szkoda, by leżały w „szufladzie”. Owszem – widziały tzw. światło dzienne, bo parę z  nich Aida wstawiła na jednym z zaprzyjaźnionych for. Ale – zniknęły w przepastnych podrozdziałach. Normalne…

Parę z owych komiksów dostałam w prezencie od Twórczyni – i zostały stworzone niejako na moją cześć. Z tego też względu chcę, by były widoczne.

A bezstronnie – pomijając moją sympatię do Aidy – one są naprawdę dobre, a Aida jest zdolna.

Howgh

*         *          *         *

Czas na parę słów wstępu – ni z gruszki ni z pietruszki 🙂

Najpierw poległam na bigwantach zbrojnikowych.

Ale od pieca:

Otóż czas jakiś temu podjęłyśmy z się z A.S. tłumaczenia strony dla zaprzyjaźnionych Rycerzy. Czas naglił – Rocznica Wiadoma tuż-tuż – a dofinansowania niet’. Jako, że Rycerze są „nasi” od lat – to przecież nielojalne byłoby nie ruszyć palcem.

I tak zaczęła się moja przygoda z … bigwantami.

Po prostu trafiłam na wzmiankę w tekście i zaniemogłam. Nie pomogły dywagacje ani nawet zdjęcia znanych części zbroi. NIC. Bigwanty mnie zabiły i już. Zadzwoniłam do A.S. by zapytać, czy nie wie, ale ona też poległa… na Złotej Ordzie Tatarskiej. A poza tym – zapytała czy jej przypadkiem tymi bigwantami nie chcę obrazić…

Zapisałam się więc na wszystkie możliwe anglojęzyczne fora o zbrojach i uzbrojeniu średniowiecznym. Bo jak ja miałam to tłumaczyć, skoro ja po polsku nie wiedziałam, co to jest.

Aż w końcu odpisał mi jakiś forumowicz, a w tzw. międzyczasie Krzyś Górecki przysłał mi nawet zdjęcie. I już wiem. 🙂

Przetłumaczyłam więc i regulaminy i część dla dowódców, nawet katalog rzemieślników. I nawet wstawiłam opis na gg, że Grunwald forever 🙂

Po czym – radośnie posłałam Krzyśkowi całość, łącznie z A.S.-ową częścią. I odtrąbiłam zwycięstwo.

Przedwcześnie 😉

Wkrótce otrzymałam maila z łatwizną – ciuchy… Mało to razy tłumaczyłam – na różnych spotkaniach czy podczas oprowadzania – części garderoby średniowiecznej? Pestka 🙂 i to przyjemna pestka.

Otóż nie pestka. Już w średniowieczu zadbano, żebym miała nad czym rwać włosy z głowy i żebym przypadkiem nie narzekała na nudę. Otóż często nazywano tę samą część garderoby inaczej – w różnych krajach. Kopiowano wzory, dodawano swoje inwencje, tworząc w ten sposób całkiem nowy element. Czasem go w ogóle nie nazywano. A czasem i owszem – jak na przykład … element zwany gacnikiem.

Zrozpaczona zawiesiłam na gg opis mniej więcej brzmiący tak:

„nie ma mnie – siedzę w rajtuzach, dubletach, gacniku i braies – jakkolwiek to brzmi :)”

Aida dodała do tego… nisko latające Plaueny 🙂

Podziałało to na mnie odstresowująco. Nie powiem – tłumaczenie ruszyło z kopyta. Myślę, że jutro powinnam skończyć.

A przy sposobności mnóstwo się nauczyłam. Poczytałam na forach krawiectwa odtwórczego co nieco i … tak jak w przypadku zbroi – jestem wdzięczna K.G. za postawienie mnie pod ścianą. 😉

Bigwantów i tak długo nic nie pobije.

Ale nisko latające Plaueny zostaną w słowniku, tak jak inne hasło:

„a Fleming leży”… czy „Klęczeli na rzadko”… czy hasło „Klęczeli krzyżem”

Ale to już zupełnie inna, warmińska,  historia 🙂

Prima Aprilis według Aidy

Primal aprilis wg Krysi Jarosławskiej

Published in: on 1 kwietnia 2010 at 22:07  Comments (1)  
Tags: , , , , , , , ,

Pikieta

Niedawno na zaprzyjaźnionym świetnym blogu pojawiła się notka o złowieszczym tytule: „Czas się pożegnać”.

No i podniósł się raban. No bo jak tak można??? Blog należy (wciąż nie mogę zdobyć się na czas przeszły) do najciekawszych, jakie czytujemy. Pisany z wielkim taktem – dla wielu czytelników jest jedyną możliwością odwiedzenia Zamku i odetchnięcia jego atmosferą.

Już kiedyś przeżyliśmy (my – czytelnicy bloga – a jest nas sporo!!!) taką chwilę niepokoju, kiedy blog zamarł. Na szczęście wtedy to był fałszywy alarm. Teraz jednak wygląda na to, że Autor tym razem pisał poważnie.

Na blogu zapadła cisza…

JK nazwał to „uśmierceniem bloga”. Miał rację. Wieje pustką. Co jakiś czas pojawiają się komentarze w nadziei sprowokowania Autora, ale ten milczy…

Czy powróci?

Miejmy nadzieję, że tak!!! Kiedy już przetoczy się Wiadoma Rocznica, Autor bloga odpocznie nieco, a potem trawiony wyrzutami sumienia – odda nam bloga 😉  Czas faktycznie nie jest z gumy – niestety. Ale – może kiedy nastanie jesień i życie zwolni nieco tempa, to na blogu pojawi się nowy wpis…

Na razie jednak panuje cisza… i w związku z tym, kiedyś pozwoliłam sobie na roztoczenie wizji – jak to wszyscy, stosownie oflagowani, przykuwamy się do bramy głównej Wiadomego Zamku – w ten sposób wyrażając naszą dezaprobatę dla decyzji Autora.

Trafiłam na świetny grunt.

Aida – zdolna bestia – rysowniczka, projektantka, ilustratorka, a na dodatek mająca wyobraźnię (że ho-ho) – natychmiast podjęła temat.

No i proszę – jest pikieta – według Aidy 🙂

Pikieta - wg Aidy (projekt i wykonanie: Aida)

Wielcy Mistrzowie – wybrani z tzw. klucza- absolutnie subiektywnego klucza…  Ten bez głowy, ale za to z gaśnicą, to temat na osobną opowieść 😉 Kiedyś się obie weźmiemy i opiszemy to w stosownym momencie 😉

Ale pikieta jest na serio! Oddajcie nam bloga!

P.S. – do Aidy:

Teraz moje motto powinno brzmieć tak: „Ze słońcem w kieszeni i chmurą gradową… i mściwym toporem krzyżackim… z gaśnicą u nogi”

P.S.S. – do Aidy:

Podmieniłam – chyba lepiej z podpisami. Aczkolwiek my akurat jesteśmy tak do siebie podobne, że aż się rzucamy w oczy. Nie myślałam, że potrafię być taka naburmuszona 🙂

Dopisek z dnia 13.04.2010

Blog wrócił 🙂 nie pod dawnym adresem internetowym, ale najważniejsze, że jest!

Dżuma w Gdańsku 1709

Słowo „dżuma” źle się kojarzy…

Do dzisiaj, o kimś nie uznawanym w towarzystwie, mawia się „zadżumiony”.

Wspominając tę straszną chorobę, przede wszystkim mamy na myśli „Dżumę” Camus’a; także „Czarną Śmierć” z połowy XIV wieku. Dzisiaj zdaje się być czymś bardzo odległym i już nieco dla nas nierealnym. Ale dżuma istnieje, jest i od czasu do czasu w prasie można znaleźć o niej wzmianki…

Dla Gdańszczan w swoim czasie to było jak najbardziej realne doświadczenie i dla bardzo wielu – ostatnie doświadczenie ich życia…

Życie ludzkie w przeszłości było niesłychanie nietrwałe. To niefortunne określenie, ale faktem jest, iż było tak niepewną „inwestycją”, że dzieci – tak często umierające w niemowlęctwie – nie były nawet ujmowane w annałach rodzinnych. Szkoda było inkaustu i miejsca na stronicach kronik.

Śmierć była wszechobecna.

O ile jednak godzono się ze śmiercią wynikającą ze starości, choroby, czy wojny, o tyle śmierć w wyniku zarazy była czymś niezrozumiałym i nieprzewidywalnym.

Była straszna.

Była jak grom z nieba. Długo też wszelkie zarazy, jakie dotykały Stary Kontynent, traktowano w kategoriach „Gniewu Bożego”.

Dżumę znano od dawna. Zwana była „czarną śmiercią”, „gorączką buboniczną”, „morem”, „czarnym powietrzem”, i bano jej się bodaj czy nie najbardziej ze wszystkich zaraz, jakie nawiedzały kontynent.

Ta straszliwa choroba przetaczała się przez Europę od VI wieku, powodując znaczne jej wyludnienie. I pozostawiając ślad nie tylko świadomości i pamięci historycznej kontynentu, ale też w zwyczajowości. Takim najpopularniejszym śladem po dżumie – jest dzisiaj powiedzenie „na zdrowie”, gdy ktoś kichnie. Wiele osób bowiem umierało podczas kichnięcia (to w postaci płucnej dżumy – łac. pestis pneumonica).

W latach 1347/48 – 1352 dżuma zabrała około 1/3 całej populacji europejskiej

Epidemie więc stanowiły prawdziwy kataklizm.

W takich też kategoriach traktuje się do dzisiaj dżumę, jaka nawiedziła Gdańsk w roku 1709.

W wyniku epidemii trwającej od lipca do listopada tego roku, zmarło w mieście i na przedmieściach ponad 30 tysięcy osób. To duża liczba, zważywszy, iż miasto wtedy liczyło ponad 50 tysięcy mieszkańców, do tego mieszkańców przedmieść mogło być około 20 tysięcy, więc dżuma zabrała prawie połowę ludności Gdańska.

Z analiz ówczesnych zapisków wiadomo, że powstanie „morowego powietrza” powszechnie wiązano z bitwą pod Połtawą. Kiedy niepochowane trupy poległych zaczęły się rozkładać – powietrze zatrute zostało przez „trupi odór”. Do ostatniej chwili jednak wierzono, iż epidemii nie będzie. Zima tego roku trwała nadzwyczaj długo, i była nadzwyczaj ostra. Powszechnie panowało przekonanie, że mrozy, które trwały od grudnia, skutecznie uniemożliwią rozprzestrzenienie się jakiegokolwiek zagrożenia.  Jednakże mniema się iż to zima właśnie zdemobilizowała przygotowania do odparcia zarazy.

Bitwa pod Połtawą nie była przyczyną samą w sobie powstania epidemii.  Epidemie „przetaczały się” przez Europę w XVIII wieku w latach 1702 -1716. W 1708 roku zaraza pojawiła się w Płocku, Chełmnie, Toruniu, Grudziądzu i w Bydgoszczy. Jeśli szukać winnego – to upraszczając – cała tzw. Wielka Wojna Północna może być obarczana winą za rozprzestrzenienie się zarazy.

Zarazy dla Gdańska nie były nowością, bowiem jako miasto portowe nawiedzany był przez nie mniej więcej, co kilkanaście lat.

Dżuma z 1709 roku jednak była dla mieszkańców zaskoczeniem. Od przeszło 50 lat nic takiego nie „spadło” na miasto. Informacje o epidemiach przekazywane były jedynie przez starsze pokolenie i traktowano je jak mroczne legendy przeszłości. Tym większa panika wybuchła, kiedy nastąpiło zderzenie z realiami.

Starano się wprowadzić opiekę lekarską, zabezpieczać przed szerzeniem się choroby, organizować życie miejskie w tym specyficznym czasie. Zabroniono hodowli trzody w mieście a także nakazano zbieranie odpadów z ulic i usuwanie padliny. Można powiedzieć, że poniewczasie – ale jednak – zabrano się za stronę sanitarną miasta.

Dla nas ówczesne metody zapobiegania i walczenia z zarazą mogą wydać się (i wydają się) śmieszne, czasem wręcz budzą grozę. Ale w XVIII wieku metody te uchodziły za powszechne i …  nowoczesne.

Zalecano więc dużo ruchu na świeżym powietrzu, wręcz nakazywano pracę fizyczną; do tego dobrze było okadzać się dymem – stąd na rycinach i przedstawieniach malarskich z tego okresu widzimy tyle postaci z fajkami w zębach. Również doradzano okadzanie domostw. Do tego używano siarki, smoły, jałowca, lub wysuszonego końskiego nawozu. Ale nie gardzono także żywicą, czy saletrą. W bogatych domach (podobnie jak w wieku XIV) dawano dzieciom do ssania srebrne łyżeczki – wierząc w moc srebra. Popularne były amulety z perłami i szmaragdami. Spuszczano krew, stosowano lewatywy. By „wzruszyć stające powietrze” – stosowano proch strzelniczy, więc w tym też czasie wiele domów straciło okna, drzwi czy dachy.

Zajadano się czosnkiem, używano liści bobkowych, stosowano tzw. angielski korzeń, czyli Arcydzięgiel Litwor.

 

Dzisiaj także stosowany jest w lecznictwie jako:

„środek rozkurczający i aromatyczno-gorzki w zaburzeniach trawienia. Ponadto jako łagodny środek moczopędny, napotny, wykrztuśny i uspokajający. Olejek stosowany bywa do nacierań jako środek łagodzący nerwobóle i bóle reumatyczne. Znaczne ilości surowca używane są do wyrobu likierów i wódek gatunkowych. Młode ogonki i łodygi odpowiednio usmażone używane są w przemyśle cukierniczym przy wyrobie keksów i do dekoracji tortów i mazurków”

Powszechnie też stosowano ocet tak do wdychania jak i do obmywań, oraz skórkę pomarańczy czy mirrę.

Także tabaka miała popyt – aczkolwiek bano się kichać, pamiętając przekazy o zarazach z dawniejszych czasów…

Jeśli chodzi o żywienie – to zalecano dietę lekkostrawną – a więc drób i cielęcinę, gotowane ryby, i dużo owoców. Przestrzegano przed spożyciem mleka, nie zabraniając wszakże spożywania nabiału. Ponieważ powszechnie uważano, iż picie wódki zwiększa wchłanianie „złego powietrza”, zalecano picie grzanego piwa. Do napojów radzono dodawać dużo soku z cytryny.

Na obrzeżach miasta zakładano szpitale dla zadżumionych. Cechy obejmowały systemem opieki swoich członków. Nierzadkie stały się też przypadki adopcji osieroconych niemowląt.

Dla statków przypływających do portu zastosowano 8-dniową kwarantannę na redzie.

U chorych z rozpoznaniem dżumy – stosowano bolesną „kurację” – a mianowicie nacinanie wrzodów. Wiedziano, iż ten rodzaj dżumy (pestis bubonica) wylęga się w organizmie w ciągu 2 do 7 dni od ukąszenia. W tej bowiem postaci dżumy to pchły żerujące na zarażonych szczurach, a raczej ich ukąszenia, są przyczyną rozprzestrzeniania się tej straszliwej choroby.

Jako że pchły nie żerują na koniach, te nie chorowały, ani też nie zapadali na dżumę buboniczną ludzie mający stale do czynienia z końmi. I dlatego też na wszelkich rycinach czy obrazach przedstawiających epidemię dżumy, wśród częstych przedstawień martwych psów czy kotów – konie są jak najbardziej żywe – ciągną wozy ze zmarłymi. Widać zapach końskiego potu, a może uryny – skutecznie odstrasza pchły (do tego odkrycia doprowadziły niedawne badania nad zarazą w Marsylii).

Popularne było też okadzanie dymem bursztynowym – czyli kadzidło. Zaobserwowano iż szlifierze bursztynu nie zapadali na zarazę … Ale to już materiał na zupełnie inną opowieść.

Jednym ze sposobów pochłaniania „złych toksyn” miało być wkładanie kawałka świeżego chleba w usta zmarłych. Jednakże zdarzały się przypadki sprzedaży takiego chleba biedocie, przez pachołków odpowiedzialnych za wynoszenie zmarłych.

Gdańsk nie zamknął bram podczas zarazy, nie zabrakło też dostaw żywności do miasta. Tak więc, przy całym nieszczęściu, ludzie nie zostali dodatkowo skazani na śmierć głodową. Żywność dla miasta dostarczano z okolic Zblewa w poniedziałki, środy i piątki. Rozdział chleba pod bezpośrednim nadzorem kierownika Urzędu Dobroczynności, dla biedoty był bezpłatny.

Przez cały czas trwania epidemii Gdańsk starał się utrzymywać kontakty handlowe z tzw. światem zewnętrznym. Wydano nawet specjalne zarządzenie, aby nikt nie ważył się pisać o nieszczęściach, jakie dotknęły miasto. Kto by zaś napisał w liście o prawdziwych rozmiarach moru miał być ukarany. Kary za opisywanie sytuacji w mieście były dotkliwe – od kary pieniężnej poprzez areszt aż do kary śmierci włącznie.

W czasie trwania zarazy odbywały się targi – nie odwołano Jarmarku Dominikańskiego, Dwór Artusa nie został zamknięty.

*/*

Każdy, kto zaobserwował u siebie objawy choroby – miał zgłosić się do „rejonowego” chirurga, który zobowiązany był nieść pomoc. Chorym zabraniano opuszczać domostwa, których jednak nie znaczono już krzyżami, jak to robiono podczas poprzednich epidemii.

Ludzie panicznie bali się gorączki (strach przed gorączką pozostał do dzisiaj), bowiem tak właśnie zaczynała się choroba. Chorego ogarniały dreszcze i silne poty i skarżył się na ból głowy nie do wytrzymania. Następnie – około drugiego dnia – następowało bolesne powiększenie węzłów chłonnych. Wierzono, że pęknięcie nabrzmiałych węzłów – jest równoznaczne z „ujściem” choroby. Starano się nawet ów proces przyspieszyć – stosując różne plastry rozgrzewające.

Faktycznie – nierzadkie były przypadki wyzdrowienia po takiej drakońskiej kuracji (tu polecam książkę „Forever Amber” Kathleen Winsor, a także Dzienniki Samuela Pypes’a – szczegółowo i bardzo dramatycznie opisują dżumę, jaka nawiedziła Londyn w 1665 roku).

 

Na powyższym obrazku – widać jak ubierali się lekarze w czasach dżumy – w „dziób” wkładano szmatki nasączone bądź wonnymi olejkami bądź perfumami by zniwelować odór rozkładających się ciał. Zdjęcie pochodzi ze strony Wikipedii, ponieważ innego nie mogłam znaleźć.

Miasto opłacało 15 chirurgów do leczenia chorych (fizycy, czyli dyplomowani, raczej nie zapisali się chwalebnie i o nich nie będę wspominać).

Ponadto – jak wyżej wspomniałam – na obrzeżach ustanowiono szpitale i cmentarze. Z tego czasu właśnie pochodzi nazwa Dom Zarazy w Oliwie, kiedy to w Domu Bramnym urządzono lazaret dla mieszkańców okolicy.

Szpitale, jakie działały w mieście, to dzisiaj jedynie miejsca na mapie. A było ich parę. Lazaret (dzisiejsza ul. Dyrekcyjna) i Sierociniec, szpital na Siedlcach (dzisiaj okolice ul. Skarpowej), Bastiony: „Ryś”, „Wół” i „Lew”, Góra Gradowa.

Pochówki objęte zostały surowymi ordynacjami. Należało odczekać dobę przed pogrzebem. Długo bowiem opowiadano sobie, jak o cudzie, o przypadku woźnego Gimnazjum Akademickiego, który odzyskał przytomność już na wozie z trupami. Ocalał i wyzdrowiał, co uważano za oznakę przychylności niebios.

Pochówki odbywały się bez trumien, grzebano ciała w masowych grobach. Rzadko zezwalano na grzebanie w obrębie murów miejskich w obawie przed szerzeniem się „złego powietrza”, ale też ze względów estetycznych – bowiem „trupi odór” faktycznie był nie do zniesienia. Już i tak trupy rozkładały się na ulicach. A trzeba pamiętać, że główne uderzenie epidemii przypadło na lato. A grabarzy było aż … sześciu dla miasta i sześciu poza nim. Zwyczajnie nie nadążali z pochówkami.

Już w lipcu cmentarz dla ubogich przy kościele Bożego Ciała nie mieścił pochówków. Decyzją rady więc powstały nowe miejsca grzebalne – na Rudnie, a prawidłowo: Knipawie (nieopodal Bramy Żuławskiej – dzisiaj nie istnieje), w okolicy Siedlec, oraz w okolicach Bramy Oliwskiej (okolice dzisiejszego cmentarza garnizonowego).

Chowano zmarłych, jak wspomniałam, w grobach masowych – które zasypywano dopiero po wypełnieniu. Cmentarze te nie istnieją, pozostały najwyżej w świadomości tzw. miejscowej.

Tropienie „cmentarzy zarazy” – to dzisiaj jeden z częstych elementów tzw. ciemnej turystyki – obejmującej nie tylko miejsca kaźni czy mordów, ale właśnie takie pozostałości po dawnych plagach i zarazach. Przyznać jednak trzeba, że w wielu rodzinach (nie tylko polskich) do dzisiaj istnieje tradycja (przekazywana z pokolenia na pokolenie) składania kwiatów na obcym grobie lub na miejscu dawnego cmentarza – bo w ten sposób niejako składa się ofiarę pochowanemu w zapomnianym grobie przodkowi. Jest to pozostałość właśnie po epidemiach.

Zaraza z roku 1709 zaczęła wygasać w listopadzie – i zaobserwowano wtedy masowy powrót ptaków do miasta (uciekły zaraz na początku kataklizmu).

Oficjalnie oznajmiono o wygaśnięciu zarazy na początku kwietnia roku następnego. Zaś na dzień 27 kwietnia wyznaczono Dzień Dziękczynienia.

Oblicza się, iż w wyniku zarazy – w mieście zmarło około 22 100 osób na ogólną liczbę zmarłych 24 533. To niemal połowa mieszkańców. Do tego dodaje się liczbę 8 tysięcy zmarłych na przedmieściach – przy zaludnieniu tychże w wysokości około 20 tysięcy.

Tak wiec całość ofiar zarazy daje nam liczbę ponad 30 tysięcy. Jak na owe czasy i jak na ówczesną liczebność miast – to ilość zastraszająca.

Gdańskowi nie dane już było się podnieść z upadku spowodowanego „morowym powietrzem”. A i czasy nie były sprzyjające – był to czas wojen i niepokojów. To dosłownie i w przenośni był kres świetności Złotych Wrót Rzeczypospolitej.

* / *

To jest nieco zmieniony artykuł, jaki zamieściłam niegdyś w internetowej  „Akademii Rzygaczy”.  Z braku czasu na „kopanie” w źródłach i pisanie – mogę tylko uzupełnić tekst. Uzupełnienia i poprawki redakcyjne pojawiły się po sesji, jaka miała miejsce w maju zeszłego roku (21-22 maja 2009) w trzechsetną rocznicę zarazy. Sesja miała miejsce w Dworze Artusa i miała tytuł „Dżuma, ospa, cholera„.

Franciszek Sokół – Komisarz Rządu w Gdyni

Wśród ludzi niepospolitych, do jakich niegdyś Gdynia miała szczęście, był Franciszek Sokół, Komisarz Rządu w Gdyni.

Stefan Franciszek Sokół urodził się w grudniu roku 1890, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej, we wsi Cyranka, koło Mielca. W roku 1913 ukończył gimnazjum w Mielcu, maturę złożył u dyrektora Józefa Niemca – który to w czasach późniejszych związany był z gimnazjum w Gdyni (którego to gimnazjum tak tradycje, jak i budynek przejęło II Liceum Ogólnokształcące). W czasach szkolnych poznał Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ta przyjaźń zaowocowała w latach późniejszych ścisłą współpracą obu panów.

Lata I wojny światowej dla Franciszka Sokoła oznaczały przerwanie nauki na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. 14 sierpnia 1914 wstąpił do Legionów Polskich. Służył od 6 sierpnia 1914 roku do 5 marca 1918 w I Brygadzie Piłsudskiego. Walczył w 35 bitwach i potyczkach – najpierw jako kapral, potem jako sierżant liniowy. Po pobycie w szpitalu Fortecznym w Krakowie w roku 1915 i rekonwalescencji, dalszą służbę pełnił w Piotrkowie. W roku 1918 działał w Radzie Głównej Opiekuńczej w okolicach Kutna.

W listopadzie 1918 roku został mianowany podreferendarzem, potem referendarzem, w Starostwie Powiatowym w Kutnie. W 1925 roku ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie.

W latach 1931-1933 był wicewojewodą w Stanisławowie. W wyniku zatargu z wojewodą został przeniesiony w styczniu 1933 na stanowisko Komisarza Rządu w Gdyni. O tej „nominacji” sam tak pisał w swoich wspomnieniach pt. „Żyłem Gdynią”:

Do Gdyni przeniesiony zostałem karnie – po to, abym się, jak to pospolicie się nazywało – w morzu utopił lub w Gdyni się wykończył.”

Do nowej funkcji przyjechał jednak dobrze przygotowany i po początkowym okresie wyobcowania, wrósł w środowisko i został przez nie zaakceptowany. Zyskał nie tylko sympatię ale i uznanie.

Funkcja Komisarza Rządu skupiała zarówno władzę prezydenta miasta, jak i przewodniczącego Rady Miejskiej oraz starosty grodzkiego. Spadła więc na Franciszka Sokoła ogromna odpowiedzialność i duży zakres. Potrafił jednak dobrać sobie doskonałych i oddanych pracowników. Siedem lat spędził Komisarz Rządu Sokół w Gdyni. W tym czasie, Gdynia z miasta zaniedbanego, „przyklejonego” do portu, zaczęła wyrastać na piękne miasto o światowym obliczu. Nazywano ja polskim Nowym Jorkiem. Liczba mieszkańców wzrosła z 48 tysięcy do 120 tysięcy. Brak środków finansowych nie pozwolił na realizację wszystkich śmiałych planów, ale i tak Gdynia zyskała za rządów Sokoła oblicze wielkomiejskie. Przyczynił się do powstania wielu ważnych inwestycji w mieście, do rozbudowy sieci komunikacji miejskiej, za jego sprawą poprawiło się zaopatrzenie w artykuły rolno-spożywcze. Podkreśla się jego wielką rolę w niedopuszczeniu do upadłości Stoczni Gdyńskiej. Dzięki Franciszkowi Sokołowi Gdynia w roku 1937 była 6 do co wielkości miastem w Polsce. W swoim opracowaniu z marca 1939 roku napisał iż „Gdynia jest najlepszym interesem, jaki kiedykolwiek Polska mogła zrobić”.

Mało osób wie, iż dwupasmową Aleję Zwycięstwa (dawną Szosę Gdańską) od Urzędu Miasta (dawnego Komisariatu Rządu) do dzisiejszej ulicy Wielkopolskiej zawdzięcza Gdynia właśnie Franciszkowi Sokołowi. Wybudowano ją za kwotę 600 tys. złotych (sumę wówczas niebotyczna) w roku 1939.

Sokół zmierzał do wykupienia przez miasto z rąk niemieckich wszystkich majątków na Kępie Oksywskiej, jako że właśnie u jej podnóża znajdował się port wojenny i umocnienia Marynarki Wojennej. To on wysłał w pierwszych dniach września pismo do Przedsiębiorstwa Żegluga Polska w Gdyni, nakazujące wykonanie 500 drążków do osadzania kos i bagnetów dla oddziałów Kosynierów Gdyńskich (o których to wciąż wśród historyków toczą się spory, a na temat których można znaleźć wzmianki w Rocznikach Gdyńskich).

We wrześniu 1939 Franciszek Sokół roku został mianowany komisarzem obrony cywilnej Gdyni, a władza jego rozciągała się na cztery powiaty: Morski, Kartuski, Kościerski i grodzki w Gdyni. W dniu 12 września został wezwany przez adm. Unruga do opuszczenia miasta. Kiedy plany uratowania Komisarza zawiodły, Dowódca Floty powołał go do służby czynnej, licząc na to, iż jeżeliby dostał się do niewoli zostanie potraktowany zgodnie z konwencją o jeńcach wojennych. W nocy z 16 na 17 września Sokół odpłynął na Hel, i tam został przydzielony do sztabu kmdr Frankowskiego.

Wraz z załogą helską dostał się do niewoli 2 października 1939 roku. Trafił do Oflagu w Nürnburg nad Wezyrą, później w Spittal nad Drawą. W marcu 1940 został przewieziony do Gdańska, gdzie oskarżono go o działalność na szkodę III Rzeszy. Po długim śledztwie osadzono go w obozie w Sztutowie. Przeniesiono go później do Mauthausen, i tam doczekał wyzwolenia. 18 czerwca 1945 roku wrócił do kraju. Wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski ściągnął go wkrótce do Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża w Gdańsku i powierzył mu stanowisko szefa Działu Odbudowy Miast, później Działu Zagadnień Materiałów i Wyposażenia Technicznego.

W roku 1947 uniknął wprawdzie losu Eugeniusza Kwiatkowskiego, ale zmuszono go do przeniesienia się do Warszawy. W październiku 1947 został Dyrektorem Biura Ekonomicznego w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, a jednocześnie był wicedyrektorem w Departamencie Zatrudnienia. W styczniu 1950 został przeniesiony na stanowisko Głównego Inspektora w Urzędzie Pełnomocnika Akcji Rozbiórkowych. Umarł w Krynicy w czerwcu 1956 roku.

I znowu, jak w wypadku dwóch poprzednich Wielkich Ludzi Gdyni, tak i Franciszek Sokół, poza małą uliczką na Chwarznie, nie doczekał się upamiętnienia…

Aleja Zwycięstwa wciąż nie nazywa się  Aleją Franciszka Sokoła… Za to mamy Drogę Różową – ni z gruszki ni z pietruszki …

–           *          –

Henryk Reuss von Plauen i disco polo

Zamieszczam opowieść zasłyszaną czy przeczytaną – dla samej opowieści jest to nieistotne. Dość na tym, że dotyczy miejsca istniejącego i całkiem realnego. A przy tym mającego magię…

Miejsce jest do znalezienia na mapie, a najlepiej gdyby osobiście – w Prusach Górnych – czyli historycznym Oberlandzie…

To Morąg – dawny Mohrungen.

Jest tam zamek – pierwotnie gotycki – a teraz właściwie to dom mieszkalny rzadkiej brzydoty. Jego brzydota wynika z wielowiekowych przebudów, i nie do końca przemyślanych „modernizacji”.

Jednak, jeśli ktoś ma oko zdolne wyłapać gotyckie piękno – za nic będzie miał oficjalną opinię o urodzie budowli. Znajdzie tam piękno, będące echem dawnej świetności. No i przede wszystkim… cudne cegły gotyckie! Jedną taką śliczność załączam na zdjęciu, bowiem jest wyjątkowa.

cudnosci moraskie

W tym domu – a raczej dawnym zamku – straszy….

Raz, że krąży tam duch młodej Barbary Schwann. Młodej, bo z dzisiejszego punktu widzenia, właściwie dziewczynki – 14-latki, która udusiła swoje nowo narodzone dziecko. A że rzecz miała miejsce w XVIII wieku, to i kara stosowna była do ówczesnych czasów. Dość na tym, że skazano ją na przemyślne tortury, a w końcu ścięto. Jakby to nie wystarczyło, to jej głowa osadzona na pice, pokazywana była w tzw. wieży czarownic ku przestrodze. Pozostaje pochylić się nad cierpieniem dziewczyny, niewątpliwie działającej w tzw. szoku poporodowym… A także nad obyczajowością widzącą w kobiecie li tylko narzędzie do prokreacji, czy też jeszcze gorzej – diabelski pomiot. Jakże aktualne przemyślenia, zwłaszcza kiedy mówimy o pełni praw kobiet, a może – wciąż o braku ich pełni…

Ale…, aby opowieść nie stała się ponurą rozprawką filozoficzną, nie o tym duchu opowiem, a o innym – starszym i historycznie dobrze udokumentowanym.

To duch Henryka Reuss von Plauena. W latach 1469-70 był Wielkim Mistrzem Zakonu Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. W czasach zdecydowanie nie najlepszych dla tegoż… Kto wpadnie do Torunia po „gotyk na dotyk”, niech wejdzie do staromiejskiego ratusza i stanie przed obrazem Mariana Jaroczyńskiego pt. „Traktat Toruński” – by po prawej stronie obrazu, tuż obok postaci Wielkiego Mistrza, ujrzeć Henryka Reuss von Plauena – wówczas jeszcze Wielkiego Komtura. Postać ma szlachetną i wyniosłą. Jest przedstawiony jako rycerz – z pewnością nieustraszony i niepokorny.

Zupełnie inaczej go przedstawiono w broszurce z XIX wieku.

Heinrich_Reus_von_Plauen z Wikipedii

Tak wyobrażano sobie Henryka Reuss von Plauena w broszurce „Mohrungen eine Stadt in Ostpreußen” z roku 1877 (źródło: Wikipedia)

Zanim został Wielkim Mistrzem był komturem Bałgi i wójtem Natangii. Później awansował i został Wielkim Szpitalikiem, i zarazem komturem Elbląga (złośliwcy mówili, że pomogło pokrewieństwo z Wielkim Mistrzem – był bowiem siostrzeńcem Ludwiga von Erlichshausena).

W pierwszym etapie wojny 13-letniej – tuż przed słynną bitwą pod Chojnicami, rozegraną 18.09.1454 (pierwszą bitwą pod Chojnicami) – wyznaczył Bernarda Szumborskiego na dowódcę zaciężnych. Dzięki przemyślanej decyzji tę bitwę wygrali właśnie krzyżacy – zmieniając bieg pierwszej fazy długiej wojny.

Tuż po podpisaniu Pokoju Toruńskiego (II Pokoju Toruńskiego) w toruńskim Dworze Artusa, został komturem Pasłęka, zaś po śmierci wuja w roku 1467 objął namiestnictwo.

W panującej sytuacji politycznej – wycofał się do Morąga, który teraz znajdował się na terenie tzw. Prus Zakonnych, aby poczekać na rozwój wypadków, a przede wszystkim, by przeciągnąć w czasie zwołanie Kapituły Wyboru Wielkiego Mistrza…

Król jednak naciskał na konkretne decyzje… Był wtedy znaczącą siłą, z którą należało się liczyć… W końcu kapituła została zwołana w roku 1469. No i zgodnie z oczekiwaniami Henryk został wielkim mistrzem. A jako taki – musiał – postanowieniami Traktatu Toruńskiego złożyć hołd królowi. Wyraźnie do tego zobowiązywał punkt VI traktatu pokojowego, podpisanego przez jego wuja…

„Winniśmy zaś my, Ludwik, mistrz wspomniany, i każdy następca nasz, podniesiony do godności w. mistrza oraz mający być do niej podniesiony, po sześciu miesiącach od dnia podniesienia do godności w. mistrza przedstawić się osobiście wspomnianemu najjaśniejszemu panu Kazimierzowi królowi i następcom jego, królom polskim, i tam za nas, komturów i ziemie pruskie jemu i następcom jego, królom, i Królestwu Polskiemu złożyć przysięgę należnej wierności oraz zachowania obecnego pokoju oraz że nigdy nie będziemy zabiegali o absolucję lub o zwolnienie od przysięgi ani jako o rzecz już uzyskaną, która ma być uzyskana.”

Zaraz też po wyborze na W. Mistrza – co stało się 17 października 1469 – wyruszył Henryk w drogę do Piotrkowa (dzisiaj zwanego Trybunalskim) aby zadość uczynić owemu VI punktowi traktatowemu. Już 1 grudnia tego roku – złożył hołd królowi. W drodze powrotnej został rażony apopleksją, jak mówiono – ze złości czy raczej może z upokorzenia całą sytuacją. Zmarł w Morągu na początku następnego roku, zaś pochowano go w Królewcu.

Tyle fakty.

Wiemy, że Henryk miał charakter i był nie w ciemię bity – bowiem już za czasów swego wuja grał tzw. pierwsze skrzypce w zakonie.

Wiemy też, że kochał piękno.

Kiedy się stanie na dawnym dziedzińcu zamku morąskiego zwłaszcza podczas zachodu słońca – nietrudno się z tym zgodzić.

A wracając do Morąga, von Plauen ponoć ten zamek szczególnie sobie upodobał. Dbał więc o niego, upiększał, jako że lubił otaczać się pięknem i pięknymi przedmiotami. Ponoć nawet grajków trzymał i po zamku niosła się muzyka…

No i po wiekach wielu…, kiedy nastała moda na własne zamku (co niekoniecznie zamkom wychodziło i wychodzi na zdrowie), różnego autoramentu postaci zaczęły kupować pałace i zamki – dorabiając sobie potem tak herby, jak i parantele….

Między innymi w morąskim zamku osiadła osoba nadzwyczaj wredna…. – tak twierdzą, ci, którzy ją znali. Nie tylko że niewiele wiedziała o specyfice murów gotyckich, ale też niewiele robiła sobie z historii miejsca, za nic mając jego urok.

W opowieściach o losie zamku w tym czasie pojawiają się informacje, iż flejtuch z osoby był. A już wieszając pranie wszelakie, zwłaszcza niepiękne niewymowne, tu i ówdzie wprost upokarzała historię i tradycję tego urokliwego miejsca.

Mówiono jej, że duch Mistrza cierpiał. Cierpiał bezgłośnie i niewidzialnie… Wzruszała tylko ramionami, i ponoć odmawiała nawet wiary w ducha.

Ale wszystko jest do czasu!!!

Otóż owa persona, mieszkająca na zamku, pewnego dnia odpaliła muzykę… Disco polo! Na całą moc głośników. Charakterystyczne „YMPS YMPS UMCA UMCA” niosło po okolicy, podrywając do lotu wszystkie okoliczne ptaki.

Tego już biedny Plauen nie wytrzymał! Przecież on za życia był koneserem sztuki!!!!

Któregoś wieczoru nagle pies – raczej do łagodnych nie należący i pilnujący na co dzień zamku – podkuliwszy ogon i piszcząc żałośnie wtłoczył się pod kanapę, świeca stojąca na stoliku przewróciła się i zaczęła się toczyć pod górę (tak podają opowieści)…

Na dodatek rozległ się na cały zamek gromki ryk, zagłuszający koszmarną muzykę „WOOOOOON!!!!!!!!!!!”.

Persona muzykę wyłączyła i na nocleg opuściła zamek. Po jakimś czasie – zamek sprzedała. Wciąż jednak wersja wydarzeń według persony była taka, że nie wiadomo, o co temu duchowi chodziło; na pewno chciał nawiązać znajomość… – „może chciał się przedstawić”?

Teraz tam mieszkają ludzie znający historię, ceniący piękno, jak i niegdysiejszy mieszkaniec… Właściciel ponoć puszcza muzykę renesansową… i ponoć czasem muzyka się sama włącza.

Zamek pełen jest duchów, i z czasem powstają o nich całkiem nowe opowieści. A to, że raz kogoś duch ze schodów zepchnął, kiedy indziej na korytarzu wionęło zimnem przejmującym, jakby przechodził ktoś prosto z mrozu, a rzecz miała się w lecie… Stosowną nawet tablicę „Uwaga Duchy” postawiono przed bramą…

Uwaga na duchy

Nic to jednak nad widoki przecudne – zwłaszcza o zachodzie słońca, i nad ptasie śpiewy.

Wszyscy są mile widziani, pod warunkiem, iż słuchają miłej muzyki, disco polo jest zabronione…. i że owi wszyscy zachowują się przyzwoicie…

Linki:

http://www.morag.pl/
http://www.castlesofpoland.com/prusy/morag_duch_zamku.htm
http://www.castlesofpoland.com/prusy/morag_zdjecie005.htm
http://www.ruinyizamki.pl/warminsko-mazurskie/morag.html
http://pl.wikipedia.org/wiki/Henryk_VI_Reuss_von_Plauen