Z cyklu Zaproszenia – Olsztyn – Warsztaty Bałtyjskie

Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie przysłało mi bardzo ciekawe zaproszenia na Warsztaty Bałtyjskie…

Ech… sezon w pełni i na pewno nie pojadę, a chętnie bym posłuchała opowieści o hipotetycznych śladach dziedzictwa kulturowego staropruskich Sasinów w okolicy reliktu ich dawnego grodu stołecznego.

Ale może ktoś z Szanownych Czytaczy będzie miał przysłowiową chwilkę, by zatrzymać się w biegu i przysiąść w sali muzealnej na prelekcję w dniu 31 maja, czwartek, godz. 18.00, Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie.

Krakowskie reminiscencje…

Pojechałam do Krakowa… Nic nowego, bo jeżdżę tam bardzo często głównie z wycieczkami… I to mimo znacznej odległości i powolności tzw. środka masowego rażenia, na jaki jestem skazana. Za każdym razem wracam stamtąd chora. Chora z zazdrości. Do szału zawiści doprowadza mnie między innymi to, że TAM muzea czynne są długo, mimo, że teraz to przecież nie sezon!!!

Ale do rzeczy:

Pojechałam i trafiłam na cudowną pogodę. Słońce i lekka mgiełka, chłodek ale wcale nie przerażający.

I tłumy!

Kiedyś była taka reklama w TVP, mówiąca o tym, że Kraków nigdy nie zasypia. I to prawda. Bez względu na porę roku, dnia czy nocy – tam stale są ludzie 🙂

No i ja też postanowiłam być.

Przede wszystkim poszłam wreszcie do Barbakanu (nazwa dziwna i nikt nie wie skąd się wzięła, ale funkcjonuje i wszyscy jej używają).

Zachłysnęłam się tam nie tylko widokami, ale przede wszystkim cudnymi palcóweczkami …

Ponieważ bateria w aparacie uparcie dawała mi do zrozumienia, że chce doładowania, sama postanowiłam także się „doładować” w ulubionym miejscu 😉

A potem znowu ruszyłam na „polowanie”.

I tak trafiłam do krypt u Reformatów. Po raz pierwszy w życiu zresztą, bo od dawna były zamknięte ze względu na niekorzystne zmiany klimatyczne wewnątrz. Nadto posadzka była stale wilgotna, i całość wymagała prac izolacyjnych i osuszających. Teraz, kiedy miejsce zostało uratowane po pracach zabezpieczających – nowy przełożony konwentu zadecydował o otwarciu krypt w każdą niedzielę po ostatniej mszy. A że ja akurat trafiłam tam w niedzielę i po mszy – pozwolono mi wejść, a raczej zejść.

Zeszłam, zrobiłam mnóstwo zdjęć, zadumałam się nad szczątkami panny Urszuli Morszkowskiej, zmarłej ponoć w dzień ślubu. Legenda mówi, że została otruta, tylko dlatego, że chciała popełnić mezalians. Ileż to mezaliansów (mentalnych przede wszystkim) popełnia się dzisiaj i NIC… Zahipnotyzowała mnie naprawdę smutna twarz Modrewiczówny, 12-latki zmarłej w XVIII wieku. Zastanowiła mnie Domicella Skalska, bo ja już przecież o niej słyszałam… Tylko KIEDY i w jakim kontekście ?

Przypomnieli mi się w tym miejscu tak konfederat barski (w butach Wehrmachtu) z Olsztyna pod Częstochową jak i powstaniec ze Świętego Krzyża, że nie wspomnę już o domniemanym Strasznym Jaremie

Kiedy w końcu wychynęłam na tzw. świeże powietrze (stale mając w myślach słynną trylogię Zbigniewa Święcha pt. „Klątwy, mikroby i uczeni”) , otworzyłam sążniste tomiszcze świetnego „Przewodnika po zabytkach Krakowa” autorstwa profesora Michała Rożka i udałam się dalej, zgodnie z sugestiami. Nie wszędzie udało mi się zajrzeć, nie wszystko zdążyłam zwiedzić.

Ale zaglądnęłam do Bernardynek na chwilkę, po to żeby nieco odpocząć od zgiełku… I nie zawiodłam się.

w przedsionku do… do nieba? spokoju? do siebie ?

Po drodze zaś weszłam do Świętego Wojciecha, by natknąć się na dołki ogniowe…

świętowojciechowe dołki ogniowe

No a potem już poszłam Grodzką, by chwilkę  nacieszyć się Świętoandrzejową ciszą… jak zawsze zresztą, kiedy tu jestem…

świętoandrzejowej ciszy ciąg dalszy

Oczywiście weszłam przy sposobności (co także jest moim zwyczajem) do Piotra i Pawła i trafiłam na próbę przed koncertem

No i poszłam na ulicę Św. Jana, do Pijarów. Nie, wciąż nie polubiłam baroku, ale mam do tego kościoła i tego zaułku szczególny stosunek i z sentymentem tam zachodzę.

kościół Pijarów

I tak chodziłam i chłonęłam atmosferę tego Wyjątkowego Miasta, aż w końcu nadeszła pora powrotu do domu… Aparat wprawdzie całkiem się zbuntował, ale zdążyłam zrobić jeszcze zdjęcie wieczorne. Jako, że wieczorami właśnie Kraków jest wspaniale oświetlony.

wieczorny Teatr Słowackiego

Jak zwykle – moja trasa wiodła obok Teatru Słowackiego, więc go ustrzeliłam przy sposobności wieczornie.

I jak zwykle dziób mi się rozjechał do śmiechu na sam widok pięknego gmaszyska… A to za sprawą pewnej anegdoty rodzinnej…

Otóż… onegdaj… moja galicyjska babcia zabrała którąś swoją pannę służącą do Słowackiego na jakieś przedstawienie 😉 w ramach „ukulturalniania” służby.

No i wróciła chmurna – dwór zamarł, łagodna zazwyczaj Pani się gniewała… Nie chciała powiedzieć co się stało. Nic nie chciała powiedzieć, zamknęła się w gabinecie i nie zeszła nazajutrz na śniadanie.

Jednakże panna służąca była bardziej rozmowna… W kuchni opowiedziała zgromadzonej reszcie służby, jak to pani dziedziczka zabrała ją do Krakowa do teatru:

” i naso pani wziena mie do tyjotru… cudo takie że yh! na podłogie wejszła tako inno paniusieńko ubrana co ino… i zaczeła tajcuwać… jedno nózko w góre i drugo nózko w góre… tak tajcuwała, i tajcuwała, co i rusz te nózki w góre, kazdo w inno strone… No i jo sie bała co sobie krzywdu zrobi, to i wychyliła ja się z tego balkonu co mnie naso pani usadziła i krzykła do tej co to tajcuwała – paniusieńko pikniusieńko, a uwazajciez bo se pizdu łozedracie”.

Ten cytat towarzyszył mi zawsze podczas odwiedzin u mojej krakowskiej gałęzi rodziny (wzbudzając oburzenie u starszego pokolenia) i nijak nie potrafię przejść koło pięknego gmachu z powagą stosowną…

Krakowa ciąg dalszy będzie za miesiąc…

Wystawa w Wiadomym Zamku…

Wspomniałam o wyjątkowej sesji naukowej – a tymczasem w Moim Zamku Wiadomym trwa…

„W dniach 26.06-12.09.2010 Muzeum Zamkowe w Malborku przygotowało niepowtarzalną wystawę, która ma na celu uświetnienie dwóch jubileuszy: 700-lecia przeniesienia siedziby wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego z Wenecji do Malborka (1309-2009) oraz 600-lecia bitwy pod Grunwaldem.”

A tu odnośnik na stronę Zamku…

I bezwzględnie zachęcam do odwiedzenia wystawy – choćby dla samego dzwonu z Miłoradza… Czy dla samej Kaplicy Św. Anny…

Minister Eugeniusz Kwiatkowski

Dobrym Duchem Gdyni, był inż. Eugeniusz Kwiatkowski.

Urodził się w Krakowie w roku 1888, jako syn Jana (inżyniera kolejnictwa) i Wincenty z domu Moszczeńskiej. Dzieciństwo spędził w Czernichowcach na pograniczu Podola i Wołynia, uczęszczał do gimnazjum oo. Jezuitów w Bąkowie pod Chyrowem, studiował chemię na Politechnice Lwowskiej. W 1912 roku uzyskał dyplom inżyniera chemika na uniwersytecie w Monachium. W okresie wojny polsko-bolszewickkiej  pracował w Głównym Urzędzie Zaopatrzenia Armii przy Ministerstwie Spraw Wojskowych. Wystąpił z wojska w roku 1921 w stopniu porucznika.

Jan Nowak-Jeziorański w swoim wspomnieniu o inżynierze pisze, że z nazwiskiem jego  wiążą się wszystkie wielkie osiągnięcia Drugiej Rzeczypospolitej: zwycięstwo w polsko-niemieckiej wojnie celnej, budowę Gdyni, floty handlowej i rybackiej, związanie Śląska z Wybrzeżem Morskim, magistrala kolejowa Katowice-Gdynia, rozbudowa Warszawskiego Okręgu Przemysłowego, Stalowa Wola, Mościce, Centralny Okręg Przemysłowy…

Polska odzyskawszy niepodległość, jednocześnie zyskała pogardliwe miano „Państwa Sezonowego” nadane jej przez Niemcy. Losy Fabryki Związków Azotowych w Chorzowie miały być pokazem bezradności Polaków i upadku nowopowstałego państwa. Opuszczając te zakłady zabrali bowiem Niemcy kadrę inżynierów, a całą dokumentację zniszczyli. Pewni byli iż Polacy nie dadzą sobie rady ze skomplikowanymi procesami technologicznymi, a co za tym idzie fabryka upadnie. Tymczasem fabrykę objął Ignacy Mościcki, i natychmiast ściągnął na dyrektora technicznego młodego docenta Politechniki Warszawskiej, Eugeniusza Kwiatkowskiego. Nie tylko fabryka w Chorzowie nie upadła, ale wkrótce (tzn. po 2 latach) produkcja jej przekroczyła tę, za czasów niemieckich.

Kiedy Ignacy Mościcki objął prezydenturę Rzeczypospolitej Polskiej, natychmiast powołał zdolnego docenta na ministra Przemysłu i Handlu. Ten zaś wykazał się doskonałym zmysłem strategicznym. Już w ciągu pierwszych dziesięciu dni piastowania urzędu zapowiedział wznowienie budowy portu w Gdyni, która to budowa utknęła w martwym punkcie z powodu kłopotów finansowych. Tutaj inżynier Wenda znalazł w ministrze Kwiatkowskim gorącego poplecznika dla swojej idei. W ciągu trzech tygodni minister podpisał umowę z konsorcjum francuskim, w ciągu kilku miesięcy zamówił we Francji pierwsze pięć statków handlowych. Dwa lata wystarczyły ministrowi Kwiatkowskiemu na zdobycie funduszy na budowę portu – sześciokrotnie większych od tych, jakie wydał Skarb Państwa w ciągu pierwszych lat budowy. Gdynia, dzięki impulsowi od ministra, budowana była w tempie szybszym od amerykańskiego, stając się jednym z największych portów na Bałtyku a zarazem jednym z najnowocześniejszych w Europie. Dzięki dalekowzroczności ministra powstała Polska Flota Handlowa, uwalniająca Polskę od opłacania obcych armatorów i Dalekomorska Flota Rybacka, przynosząca dewizy.

Ponieważ te inwestycje otworzyły Polskę i jej rynki zbytu na tzw. Świat, zredukowało to udział Niemiec w polskich obrotach handlowych z niemal połowy do kilkunastu procent. Minister Kwiatkowski wygrał bitwę Polski o niezależność. Udowodnił Niemcom iż Polska nie jest państwem sezonowym…

Intrygi otoczenia Piłsudskiego spowodowały usunięcie ministra z urzędu  po czterech latach, ale nie oznaczało to jego usunięcia się w cień. Przypomniał o sobie książką „Dysproporcje”, w której ukazane zostały polskie problemy w perspektywie historycznej. Kiedy po śmierci Piłsudskiego rządy objął Mościcki, Kwiatkowski natychmiast został powołany na stanowisko Wicepremiera i Ministra Skarbu. I znowu przystąpił do realizacji planów uprzemysłowienia kraju, podniesienia rolnictwa i rozbudowy systemu komunikacyjnego. Plan rozwoju gospodarczego sięgał roku 1954…

Niestety los bywa okrutny i nieszczęścia nie ominęły i ministra Kwiatkowskiego. Wybuchła wojna, Kwiatkowski został internowany w Rumunii, jego ukochany jedyny syn poległ, Sikorski odrzucił jego prośbę o przyjęcie do wojska w stopniu podporucznika, jakiego się dosłużył w wojnie z bolszewikami. W Warszawie spłonęły jego dokumenty i notatki, całe jego archiwum. Mimo wszystko jednak, nie zasklepił się w cierpieniu. Uczył w polskiej szkole i jednocześnie pisał książkę o dziejach gospodarczych świata.

Wciąż postrzegał Polskę, jako kraj pełen możliwości. Toteż po zakończeniu wojny przyjął propozycję komunistycznego rządu w kraju do powrotu i objęcia stanowiska pełnomocnika do odbudowy Wybrzeża. Został przez swoje środowisko oskarżony o zdradę, o sprzeniewierzenie się ideom. On jednak wierzył, iż w każdych warunkach można i trzeba dla Polski pracować i dawać z siebie to, co najlepsze. Uważał, że pracuje się nie dla siebie ani dla kolejnych rządów, czy ideologii, a właśnie dla kraju. Dla niego kraj był apolityczny… I takie było jego działanie – toteż stanowczo odmówił wstąpienia do PPR-u, co potem doprowadziło do skrajnych szykan wobec niego.

A wspaniałe jego dzieło okrzyknięto pejoratywnie „kwiatkowszczyzną”…

Był człowiekiem niespożytej energii, kryształowej uczciwości i ogromnej inicjatywy. Te zaś przymioty nie przystawały do ówczesnej wizji społeczeństwa. Został w 1948  roku usunięty ze stanowiska z nakazem opuszczenia domu w którym mieszkał w rodziną, oraz z zakazem osiedlenia się w Warszawie, Poznaniu i na Wybrzeżu. Był dla polskiego morza tak bardzo zasłużony a nigdy go już nie miał ujrzeć, za karę… Osiedlił się w Krakowie. Tam spadły na niego kolejne szykany. Pozbawiono go prawa wykładania na Uniwersytecie Jagiellońskim, cenzura zabroniła wydania drugiego tomu „Dziejów gospodarczych świata”. Gdziekolwiek się ruszył, był śledzony przez służby bezpieczeństwa. Do dwupokojowego mieszkania, w którym mieszkał z żoną, chciano mu koniecznie dokwaterować „milicjanta”. Do roku 1952 nie przyznawano mu emerytury. Ratował się pisaniem podręczników chemii, na co dostał w końcu łaskawe przyzwolenie. Później jego miesięczne potrzeby finansowe określono na 250 złotych… Za czasów Bieruta zabrano mu spadek po rodzicach – resztówkę Owczary pod Krakowem.

Jan Nowak-Jeziorański w swoim wspomnieniu o ministrze Kwiatkowskim pisze: „Nie tylko snuł dalekosiężne plany, ale czynił wszystko, by dobywać dla nich poparcie społeczne. Pisał i przekonywał, przemawiał i rozmawiał, porywał ludzi swoim cudownym darem wysłowienia. Zarażał swoim entuzjazmem nie tylko otoczenie ale i całe społeczeństwo. Roztaczał wizje, które przemawiały do wyobraźni, i jednoczył wokół nich ludzi.”

Stefan Bratkowski jeszcze trafniej scharakteryzował Ministra:

„Dlaczego Kwiatkowski.

Po pierwsze dlatego, że dzisiaj takich nie ma, a byłoby dobrze, gdyby byli – fachowi, kompetentni ludzie przemysłu, z pełną znajomością gospodarki światowej i wyobraźnią wybiegającą poza opłotki doraźności.

Po drugie dlatego, że trzeba znać swoich największych, nie tylko najmocniejszych w piórze, w gębie, czy w szabli, ale takich, którzy decydują o nowoczesności lub zacofaniu krajów i narodów.

Po trzecie dlatego, że ludzie przemysłu rzadko władają sprawnie piórem i rzadko wyrastają do miary intelektualnych czy duchowych przywódców narodu, a Eugeniusz Kwiatkowski to właśnie potrafił.”

Ten nietuzinkowy inżynier chemik, minister, a przede wszystkim skromny człowiek, zmarł w Krakowie w roku 1974.

Gdynia uhonorowała go nader skromnym pomniczkiem na skwerku przy ulicy 10 Lutego. Estakadę, której budowa wlokła się przez wiele lat i jest do dzisiaj synonimem tandety i niedbałości – i przynosi Gdyni wstyd raczej niż chlubę, nazwano jego imieniem.

Czyżby na ironię ?

Post scriptum

24 stycznia 2008 roku w Stoczni Północnej w Gdańsku zwodowano statek Eugeniusz Kwiatkowski. Ceremonia była podniosła, bowiem wodowanie odbyło się dla nowopowstałej spółki Gdańskie Linie Morskie S.A.

Niestety – jak zwykle –  na pompie się skończyło. Statek  nie pływa pod polską banderą.