Europa Jagellonica – reminiscencje poszkoleniowe

W listopadzie 2012 roku gruchnęła wieść o nowej dużej wystawie.

Wystawę zapowiedziano w dwóch warszawskich obiektach – Zamku Królewskim i Muzeum Narodowym. Ta wiadomość nas zelektryzowała, tym bardziej, że podróż do Warszawy znacznie się skróciła dzięki połączeniom autobusowym. Jako, że internet działa cuda – skrzyknęliśmy się, i z całej niemal Polski zjechaliśmy do Warszawy na szkolenie. To – specjalnie dla nas zorganizowała oczywiście Ewa. Po obu obiektach wystawowych oprowadzali nas specjaliści. A właściwie powinnam napisać Specjaliści. Perfekcyjnie poradzili sobie z garstką entuzjastów, odpowiadając na miliardy naszych pytań, uwag i supozycji. A także… ogarniając nasza niesubordynację i szał robienia zdjęć 😀

Poniżej wklejam z portalu historycznego dzieje.pl parę informacji o wystawie (całość można przeczytać tutaj):

(…) Na wystawie „Europa Jagellonica 1386-1572” zgromadzono 350 obiektów z epoki jagiellońskiej. Wśród nich znajdują się zabytki gotyckiego i renesansowego malarstwa, rzeźby i złotnictwa, elementy wystroju wnętrz królewskich i książęcych rezydencji, manuskrypty i iluminowane księgi. Zabytki przyjechały m.in.: z Czech, Węgier, Rumunii, Litwy, Ukrainy, Chorwacji i Niemiec (…)

(…) Wystawa „Europa Jagellonica 1386-1572” była już pokazywana w czeskiej Kutnej Horze, po prezentacji w dwóch warszawskich muzeach pojedzie do Poczdamu (…)

TUTAJ można posłuchać transmisji z konferencji prasowej, jaka odbyła się 7 listopada, tuż przed uroczystym otwarciem wystawy. Zasadniczym bowiem pytaniem jest DLACZEGO Wawel, tak przecież bardzo jagielloński, nie przyjął wystawy, tak bardzo jagiellońskiej ;)…

No cóż, pragniemy bardzo podziękować Wawelowi, że jednak tej wystawy nie chciał, bo my z Gdańska – mielibyśmy znacznie dalej na szkolenie 😀

Wystawa zorganizowana została z prawdziwym rozmachem, a obiekty tam zgromadzone mogą przyprawić o zawrót głowy. Rozmach wystawy może być porównany z jedną tylko wystawą w Polsce: z Imagines Potestatis, zorganizowaną na Zamku w Malborku w roku 2007.

Zapraszam do obejrzenia zdjęć, jakie robiłam podczas szkolenia. Podzieliłam je na trzy działy:

1. GALERIA MALARSTWA,

2. GALERIA RZEŹBY

3. GALERIA ZŁOTNICTWA.

Wszystkie zdjęcia zrobiłam w Muzeum Narodowym, gdyż w Zamku Królewskim nie wydano zgody na fotografowanie, stąd absolutnie rewelacyjny relikwiarz von Loricha mam z… Imagines Potestatis.

Niestety wystawa trwa tylko do końca stycznia b.r., a TUTAJ można znaleźc informacje praktyczne…

Krakowskie reminiscencje…

Pojechałam do Krakowa… Nic nowego, bo jeżdżę tam bardzo często głównie z wycieczkami… I to mimo znacznej odległości i powolności tzw. środka masowego rażenia, na jaki jestem skazana. Za każdym razem wracam stamtąd chora. Chora z zazdrości. Do szału zawiści doprowadza mnie między innymi to, że TAM muzea czynne są długo, mimo, że teraz to przecież nie sezon!!!

Ale do rzeczy:

Pojechałam i trafiłam na cudowną pogodę. Słońce i lekka mgiełka, chłodek ale wcale nie przerażający.

I tłumy!

Kiedyś była taka reklama w TVP, mówiąca o tym, że Kraków nigdy nie zasypia. I to prawda. Bez względu na porę roku, dnia czy nocy – tam stale są ludzie 🙂

No i ja też postanowiłam być.

Przede wszystkim poszłam wreszcie do Barbakanu (nazwa dziwna i nikt nie wie skąd się wzięła, ale funkcjonuje i wszyscy jej używają).

Zachłysnęłam się tam nie tylko widokami, ale przede wszystkim cudnymi palcóweczkami …

Ponieważ bateria w aparacie uparcie dawała mi do zrozumienia, że chce doładowania, sama postanowiłam także się „doładować” w ulubionym miejscu 😉

A potem znowu ruszyłam na „polowanie”.

I tak trafiłam do krypt u Reformatów. Po raz pierwszy w życiu zresztą, bo od dawna były zamknięte ze względu na niekorzystne zmiany klimatyczne wewnątrz. Nadto posadzka była stale wilgotna, i całość wymagała prac izolacyjnych i osuszających. Teraz, kiedy miejsce zostało uratowane po pracach zabezpieczających – nowy przełożony konwentu zadecydował o otwarciu krypt w każdą niedzielę po ostatniej mszy. A że ja akurat trafiłam tam w niedzielę i po mszy – pozwolono mi wejść, a raczej zejść.

Zeszłam, zrobiłam mnóstwo zdjęć, zadumałam się nad szczątkami panny Urszuli Morszkowskiej, zmarłej ponoć w dzień ślubu. Legenda mówi, że została otruta, tylko dlatego, że chciała popełnić mezalians. Ileż to mezaliansów (mentalnych przede wszystkim) popełnia się dzisiaj i NIC… Zahipnotyzowała mnie naprawdę smutna twarz Modrewiczówny, 12-latki zmarłej w XVIII wieku. Zastanowiła mnie Domicella Skalska, bo ja już przecież o niej słyszałam… Tylko KIEDY i w jakim kontekście ?

Przypomnieli mi się w tym miejscu tak konfederat barski (w butach Wehrmachtu) z Olsztyna pod Częstochową jak i powstaniec ze Świętego Krzyża, że nie wspomnę już o domniemanym Strasznym Jaremie

Kiedy w końcu wychynęłam na tzw. świeże powietrze (stale mając w myślach słynną trylogię Zbigniewa Święcha pt. „Klątwy, mikroby i uczeni”) , otworzyłam sążniste tomiszcze świetnego „Przewodnika po zabytkach Krakowa” autorstwa profesora Michała Rożka i udałam się dalej, zgodnie z sugestiami. Nie wszędzie udało mi się zajrzeć, nie wszystko zdążyłam zwiedzić.

Ale zaglądnęłam do Bernardynek na chwilkę, po to żeby nieco odpocząć od zgiełku… I nie zawiodłam się.

w przedsionku do… do nieba? spokoju? do siebie ?

Po drodze zaś weszłam do Świętego Wojciecha, by natknąć się na dołki ogniowe…

świętowojciechowe dołki ogniowe

No a potem już poszłam Grodzką, by chwilkę  nacieszyć się Świętoandrzejową ciszą… jak zawsze zresztą, kiedy tu jestem…

świętoandrzejowej ciszy ciąg dalszy

Oczywiście weszłam przy sposobności (co także jest moim zwyczajem) do Piotra i Pawła i trafiłam na próbę przed koncertem

No i poszłam na ulicę Św. Jana, do Pijarów. Nie, wciąż nie polubiłam baroku, ale mam do tego kościoła i tego zaułku szczególny stosunek i z sentymentem tam zachodzę.

kościół Pijarów

I tak chodziłam i chłonęłam atmosferę tego Wyjątkowego Miasta, aż w końcu nadeszła pora powrotu do domu… Aparat wprawdzie całkiem się zbuntował, ale zdążyłam zrobić jeszcze zdjęcie wieczorne. Jako, że wieczorami właśnie Kraków jest wspaniale oświetlony.

wieczorny Teatr Słowackiego

Jak zwykle – moja trasa wiodła obok Teatru Słowackiego, więc go ustrzeliłam przy sposobności wieczornie.

I jak zwykle dziób mi się rozjechał do śmiechu na sam widok pięknego gmaszyska… A to za sprawą pewnej anegdoty rodzinnej…

Otóż… onegdaj… moja galicyjska babcia zabrała którąś swoją pannę służącą do Słowackiego na jakieś przedstawienie 😉 w ramach „ukulturalniania” służby.

No i wróciła chmurna – dwór zamarł, łagodna zazwyczaj Pani się gniewała… Nie chciała powiedzieć co się stało. Nic nie chciała powiedzieć, zamknęła się w gabinecie i nie zeszła nazajutrz na śniadanie.

Jednakże panna służąca była bardziej rozmowna… W kuchni opowiedziała zgromadzonej reszcie służby, jak to pani dziedziczka zabrała ją do Krakowa do teatru:

” i naso pani wziena mie do tyjotru… cudo takie że yh! na podłogie wejszła tako inno paniusieńko ubrana co ino… i zaczeła tajcuwać… jedno nózko w góre i drugo nózko w góre… tak tajcuwała, i tajcuwała, co i rusz te nózki w góre, kazdo w inno strone… No i jo sie bała co sobie krzywdu zrobi, to i wychyliła ja się z tego balkonu co mnie naso pani usadziła i krzykła do tej co to tajcuwała – paniusieńko pikniusieńko, a uwazajciez bo se pizdu łozedracie”.

Ten cytat towarzyszył mi zawsze podczas odwiedzin u mojej krakowskiej gałęzi rodziny (wzbudzając oburzenie u starszego pokolenia) i nijak nie potrafię przejść koło pięknego gmachu z powagą stosowną…

Krakowa ciąg dalszy będzie za miesiąc…

Świętoandrzejowa cisza

Dzisiaj przy okazji porządkowania śmieci w komputerze (a trochę też z tęsknoty) obejrzałam sobie zdjęcia z Krakowa. Zrobiłam je w zeszłym roku w lecie, podczas kilkunastodniowej tury  z grupą po Polsce.

Część mojej rodziny związana jest z Krakowem od zawsze, toteż nie dziwota, że i ja związana jestem z tym miastem emocjonalnie :). Najbardziej to czuję, gdy patrzę na cegiełki na murze wawelskim.

Swego czasu  mieszkałam niedaleko i wizyty w Krakowie należały do przyjemności a nadto do rodzinnego rytuału (żyła jeszcze wtedy Babcia  Czaykowska). Wtedy też urywałam się ze spotkań rodzinnych na włóczęgi po mieście, niezmiennie zaczynając od Św. Andrzeja (także związanego z krakowską historią mojej rodziny).

To miejsce jeszcze nie zatraciło klimatu i nie jest zadeptane turystycznie. A nadto wciąż niesie bardzo silny przekaz tradycji historycznej. Właśnie w świątyniach, a nie w muzeach, szukamy prawdziwej historii i kultury. Tutaj bowiem dzieła sztuki znajdują się w swoim naturalnym otoczeniu i przekazują odwieczne przesłanie w harmonii z kontekstem, dla którego zostały stworzone.

Siedząc sobie zatem wewnątrz kościoła na swojej ulubionej ławeczce, nakręciłam w lecie  KRÓTKI FILMIK. Nie ma komentarza, bo chciałam pokazać i nagrać ciszę (dlatego należy podkręcić głośniki, by ją usłyszeć w tle). Ktoś na ulicy grał na skrzypcach, dochodził zgłuszony odgłos samochodów, dorożek, tłumów turystów… A w środku odwieczna cisza. I ten sam półmrok, co zawsze. Nawet ta sama lampka, kompletnie niepasująca do wnętrza, mętnie rozjaśnia przedsionek – identycznie jak przed laty, kiedy przychodziłam tu na wagary 😉

Wspaniałe miejsce.

Poniżej parę zdjęć tego wyjątkowego miejsca. W tym zdjęcie tablicy z krótką historią kościoła i klasztoru. Zawsze mnie ciekawiło, jak się udaje tyle wieków historii i to tak burzliwej – zmieścić na kartce nieco większej niż A4…

Aha, i jeszcze jedno. Kiedyś, będąc tu jak zwykle na wagarach psychicznych, ujrzałam taką oto scenę: do drzwi klasztornych podszedł człowiek z koszem wypełnionym warzywami. Zadzwonił, i po chwili drzwi uchyliły się, wysunęła się ręka i odebrała koszyk z rąk człowieka. Drzwi się zamknęły. Po jakimś czasie (mogło to trwać 10 minut, a może 100 lat) drzwi znowu się uchyliły i ta sama (?) ręka znowu się wysunęła podając człowiekowi koszyk – już pusty. Człowiek coś mamrotnął pod nosem i odszedł. Ja zaś tak zostałam w osłupieniu, nie bardzo rozumiejąc, czego doświadczyłam przed chwilą. Oto w samym niemal centrum Dużego Miasta, w XXI wieku, byłam świadkiem czegoś zupełnie wyjątkowego – jakbym nagle wysiadła z wehikułu czasu!