Przezmark – z uśmiechem

… Zajechaliśmy nad jezioro tuż pod słynnym zamkiem w Przezmarku. Zaparkowaliśmy nieopodal bramy.

„Nie wchodzimy” powiedziałam i dodałam: „bo i tak nas zaraz przegonią…” (przemawiały przeze mnie doświadczenia z wielu wypraw i spotkań z nierzadko niesympatycznymi obecnymi właścicielami dawnych posiadłości). Ale mimo tego wzięłam z auta aparat… Po czym weszliśmy jednak na teren prywatny (brama była szeroko otwarta), gotowi wycofać się w razie potrzeby.

Dokoła słychać było odgłosy trzepania dywanów, szczekanie psów i ptaki. Wszystko oświetlało listopadowe słońce i czuć było dymy ognisk i palone liście.

Podeszliśmy kawałek pod górę dość stromym podjazdem, i nagle zza zakrętu wyłonił się dziedziniec. Był dosłownie zalany serdecznością. Naprzeciwko nam wybiegł pies merdający radośnie ogonem, a za nim – szedł Gospodarz – ze szczerym uśmiechem i gościnnym gestem, jakbyśmy byli długo oczekiwanymi, cennymi gośćmi…

Taki początek miała nasza wizyta w tym Wyjątkowym Miejscu.

Była to nasza pierwsza wizyta – ale na pewno nie ostatnia. Bowiem mimo jesieni głębokiej – tam akurat powiało wiosną 🙂 a to – zawsze przyciąga. Pan Ryszard – jakbyśmy znali się ze sto lat – zaraz zabrał nas na wieżę. Jakby wiedział, że nas to właśnie interesuje.

Nooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooo!!!!

Gawędziarzem jest przednim, wiedzę ma dużą i chętnie się nią dzieli, robiąc to z ogromną swadą. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności Gospodarzy, a nadto mieliśmy przed sobą jeszcze sporo kilometrów. Więc nasza wizyta nie była długa. Ale na pewno tam wrócimy, bo nie da się tak szybko – w drodze zwiedzić wszystkiego.

Nie byliśmy w chaszczach, które kiedyś były częścią zamku, nie usiedliśmy na chwilę, by wysłuchać dokładnie o zmaganiach Państwa v. Pilachowskich z szarą rzeczywistością. W naszym kraju, bowiem nie jest łatwo być „pozytywnie zakręconym”… Zostali Państwo von Pilachowscy docenieni przez Marszałka Województwa Pomorskiego stosowną plakietą… Szkoda, że nie stosowną kasą, ale jak wiemy – to problem ogólnopolski i wszyscy prywatni właściciele zabytków mają „pod górkę” (nie tylko finansowo zresztą). Tym bardziej cenni są tacy Pasjonaci.

Na razie więc – ograniczyliśmy się do wejścia na wieżę i zachłyśnięcia się pięknem miejsca, jak i serdeczną gościnnością Gospodarzy. Następnym razem z chęcią oglądnę raz jeszcze cudne cegły z inskrypcjami i wysłucham dokładnie historii zauroczenia Miejscem. Ale też chętnie wysłucham historii rodzinnej. Bo czasem wydaje mi się, że niektóre Miejsca z Historią mają moc przyciągania Ludzi z Historią. I Sercem do tejże.

🙂

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

a TUTAJ można przeczytać legendę o Zamku w Przezmarku.

P.S. niemal każdy Zamek piszę z dużej litery – raz, bo tak mi się podoba 😉 a dwa – z szacunku i sympatii dla Historii w Cegłach Zawartej)

Wiadomy Zamek – jesiennie

Nie ma drugiego takiego miejsca, które dawałoby mi tyle radości – ile daje Wiadomy Zamek.

Swoją drogą – upowszechniła się już ta nazwa, i wszyscy już wiedzą, CO to za miejsce, gdy mówię, czy piszę: Wiadomy Zamek.

Mało tego – określenie WIADOMY ZAMEK zaczyna już żyć własnym życiem 🙂

Bez względu na to, czy z grupą, czy tylko dla mnie, czy na szkoleniu czy na nocnym, Wiadomy Zamek za każdym razem wygląda inaczej. I za każdym razem prowokuje robienie zdjęć. Ile ich mam w swojej kolekcji, odkąd go sobie zdobyłam ??? Nie wiem. Nie liczyłam 🙂

Średniowieczna siedziba władzy… Duma i ideologia – władza duchowa i świecka nad maluczkimi.

Wciąż słychać echa dawnej świetności. Trzeba tylko umieć słuchać…

Krakowskie reminiscencje…

Pojechałam do Krakowa… Nic nowego, bo jeżdżę tam bardzo często głównie z wycieczkami… I to mimo znacznej odległości i powolności tzw. środka masowego rażenia, na jaki jestem skazana. Za każdym razem wracam stamtąd chora. Chora z zazdrości. Do szału zawiści doprowadza mnie między innymi to, że TAM muzea czynne są długo, mimo, że teraz to przecież nie sezon!!!

Ale do rzeczy:

Pojechałam i trafiłam na cudowną pogodę. Słońce i lekka mgiełka, chłodek ale wcale nie przerażający.

I tłumy!

Kiedyś była taka reklama w TVP, mówiąca o tym, że Kraków nigdy nie zasypia. I to prawda. Bez względu na porę roku, dnia czy nocy – tam stale są ludzie 🙂

No i ja też postanowiłam być.

Przede wszystkim poszłam wreszcie do Barbakanu (nazwa dziwna i nikt nie wie skąd się wzięła, ale funkcjonuje i wszyscy jej używają).

Zachłysnęłam się tam nie tylko widokami, ale przede wszystkim cudnymi palcóweczkami …

Ponieważ bateria w aparacie uparcie dawała mi do zrozumienia, że chce doładowania, sama postanowiłam także się „doładować” w ulubionym miejscu 😉

A potem znowu ruszyłam na „polowanie”.

I tak trafiłam do krypt u Reformatów. Po raz pierwszy w życiu zresztą, bo od dawna były zamknięte ze względu na niekorzystne zmiany klimatyczne wewnątrz. Nadto posadzka była stale wilgotna, i całość wymagała prac izolacyjnych i osuszających. Teraz, kiedy miejsce zostało uratowane po pracach zabezpieczających – nowy przełożony konwentu zadecydował o otwarciu krypt w każdą niedzielę po ostatniej mszy. A że ja akurat trafiłam tam w niedzielę i po mszy – pozwolono mi wejść, a raczej zejść.

Zeszłam, zrobiłam mnóstwo zdjęć, zadumałam się nad szczątkami panny Urszuli Morszkowskiej, zmarłej ponoć w dzień ślubu. Legenda mówi, że została otruta, tylko dlatego, że chciała popełnić mezalians. Ileż to mezaliansów (mentalnych przede wszystkim) popełnia się dzisiaj i NIC… Zahipnotyzowała mnie naprawdę smutna twarz Modrewiczówny, 12-latki zmarłej w XVIII wieku. Zastanowiła mnie Domicella Skalska, bo ja już przecież o niej słyszałam… Tylko KIEDY i w jakim kontekście ?

Przypomnieli mi się w tym miejscu tak konfederat barski (w butach Wehrmachtu) z Olsztyna pod Częstochową jak i powstaniec ze Świętego Krzyża, że nie wspomnę już o domniemanym Strasznym Jaremie

Kiedy w końcu wychynęłam na tzw. świeże powietrze (stale mając w myślach słynną trylogię Zbigniewa Święcha pt. „Klątwy, mikroby i uczeni”) , otworzyłam sążniste tomiszcze świetnego „Przewodnika po zabytkach Krakowa” autorstwa profesora Michała Rożka i udałam się dalej, zgodnie z sugestiami. Nie wszędzie udało mi się zajrzeć, nie wszystko zdążyłam zwiedzić.

Ale zaglądnęłam do Bernardynek na chwilkę, po to żeby nieco odpocząć od zgiełku… I nie zawiodłam się.

w przedsionku do… do nieba? spokoju? do siebie ?

Po drodze zaś weszłam do Świętego Wojciecha, by natknąć się na dołki ogniowe…

świętowojciechowe dołki ogniowe

No a potem już poszłam Grodzką, by chwilkę  nacieszyć się Świętoandrzejową ciszą… jak zawsze zresztą, kiedy tu jestem…

świętoandrzejowej ciszy ciąg dalszy

Oczywiście weszłam przy sposobności (co także jest moim zwyczajem) do Piotra i Pawła i trafiłam na próbę przed koncertem

No i poszłam na ulicę Św. Jana, do Pijarów. Nie, wciąż nie polubiłam baroku, ale mam do tego kościoła i tego zaułku szczególny stosunek i z sentymentem tam zachodzę.

kościół Pijarów

I tak chodziłam i chłonęłam atmosferę tego Wyjątkowego Miasta, aż w końcu nadeszła pora powrotu do domu… Aparat wprawdzie całkiem się zbuntował, ale zdążyłam zrobić jeszcze zdjęcie wieczorne. Jako, że wieczorami właśnie Kraków jest wspaniale oświetlony.

wieczorny Teatr Słowackiego

Jak zwykle – moja trasa wiodła obok Teatru Słowackiego, więc go ustrzeliłam przy sposobności wieczornie.

I jak zwykle dziób mi się rozjechał do śmiechu na sam widok pięknego gmaszyska… A to za sprawą pewnej anegdoty rodzinnej…

Otóż… onegdaj… moja galicyjska babcia zabrała którąś swoją pannę służącą do Słowackiego na jakieś przedstawienie 😉 w ramach „ukulturalniania” służby.

No i wróciła chmurna – dwór zamarł, łagodna zazwyczaj Pani się gniewała… Nie chciała powiedzieć co się stało. Nic nie chciała powiedzieć, zamknęła się w gabinecie i nie zeszła nazajutrz na śniadanie.

Jednakże panna służąca była bardziej rozmowna… W kuchni opowiedziała zgromadzonej reszcie służby, jak to pani dziedziczka zabrała ją do Krakowa do teatru:

” i naso pani wziena mie do tyjotru… cudo takie że yh! na podłogie wejszła tako inno paniusieńko ubrana co ino… i zaczeła tajcuwać… jedno nózko w góre i drugo nózko w góre… tak tajcuwała, i tajcuwała, co i rusz te nózki w góre, kazdo w inno strone… No i jo sie bała co sobie krzywdu zrobi, to i wychyliła ja się z tego balkonu co mnie naso pani usadziła i krzykła do tej co to tajcuwała – paniusieńko pikniusieńko, a uwazajciez bo se pizdu łozedracie”.

Ten cytat towarzyszył mi zawsze podczas odwiedzin u mojej krakowskiej gałęzi rodziny (wzbudzając oburzenie u starszego pokolenia) i nijak nie potrafię przejść koło pięknego gmachu z powagą stosowną…

Krakowa ciąg dalszy będzie za miesiąc…

Szuwarek – czyli o Kanale Elbląskim w Radio Gdańsk

Poranny telefon i w słuchawce znajomy głos na dzień dobry – to dzwonił Dominik Sowa z Radia Gdańsk. Tym razem spotkanie przy mikrofonie na temat dość odległy kilometrażowo: Kanał Elbląski.

Zrobiło mi się ciepło na sercu i natychmiast wróciły wspomnienia mojego pierwszego zakochania w Kanale.

Pierwszego – bo tego zakochania było więcej. To pierwsze jednak zapamiętam do końca życia. Wtedy to niemal miesiąc mieszkałam z moimi grupami na statku rzecznym, pływając między przystanią w Leszkowach, Elblągiem, Krynicą Morską a Fromborkiem. W przerwach między rejsami robiliśmy wypady autokarowe do Gniewa, czy Malborka, i właśnie na Kanał… To stąd ten tytułowy „Szuwarek”.  😉

Potem były następne zauroczenia i zakochania w Kanale i kolejne… I w tym roku  znowu będą. I to parokrotnie.

*   /   *

A TUTAJ można wysłuchać audycji, która była następstwem owego  wspomnianego porannego telefonu, a w której miałam frajdę wziąć udział, obok znawców i pasjonatów Kanału. Wśród nich poznać można głos „kopalni” wiadomości wszelkich  – Lecha Słodownika. Świetnie się Go słucha. Ale to temat na osobną historię!

(no i stało się: słowo PRZEPIĘKNE samo mi wlazło na język 😀 – ta uwaga to w nawiązaniu do niedawnego Wiadomego Egzaminu… ).

*   /   *

Nie będę opisywała szczegółowo tego fenomenu techniki, jakim jest Kanał Elbląski, bo po pierwsze można tego wysłuchać w audycji, a po drugie napisałam co nieco o nim tutaj. Tym razem więc nieco o emocjach związanych z owym wyjątkowym miejscem na Ziemi.

Kanał pracuje od maja do września. I właśnie jesienią, kiedy jest już pusto i cicho a drzewa olśniewają kolorami – chyba wtedy lubię Kanał najbardziej. I jeśli ktoś już jeździł (pływał) Kanałem w lecie, to warto wybrać się tam właśnie po sezonie… Można się wtedy spokojnie przejść w dół po którejkolwiek pochylni, i spojrzeć na widoki dokoła. Ich piękno zapiera dech w piersiach.

Z jednej strony wszyscy wiemy, że powinna tam być tzw. infrastruktura dla zwabienia turystów i może zatrzymania ich na chwilę; ale z drugiej – serce boli, że zniknie wtedy ta niepowtarzalna atmosfera miejsca. Dopóki więc nie nadejdą czasy tzw. bazy noclegowo-żywieniowej oraz parkingów – cieszmy się dzikością przyrody.

To tutaj można nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć słowiki, i to wcale nie cudem jakimś, tylko po prostu – one tu są. To właśnie tu, na Kanale, przychodzi na myśl śliczny wierszyk Julinana Tuwina p.t. Spóźniony słowik

Płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji,

Bo pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji,

Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma,

A już jest po jedenastej — i Słowika nie ma!

Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie,

Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie,

Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku,

A na deser — tort z wietrzyka w księżycowym blasku.

Może mu się co zdarzyło? może go napadli?

Szare piórka oskubali, srebryn głosik skradli?

To przez zazdrość! To skowronek z bandą skowroniątek!

Piórka — głupstwo, bo odrosną, ale głos — majątek!

Nagle zjawia się pan Słowik, poświstuje, skacze…

Gdzieś ty latał? Gdzieś ty fruwał? Przecież ja tu płaczę!

A pan Słowik słodko ćwierka: „Wybacz, moje złoto,

Ale wieczór taki piękny, ze szedłem piechotą!”

Ale to nie wszystko, bo także tutaj można przy odrobinie szczęścia ujrzeć zimorodka 😉  Mnie się to parokrotnie udało…

Historia kanału w skrócie znajduje się tutaj;

A tutaj Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 14 stycznia 2011 r. w sprawie uznania za pomnik historii „Kanał Elbląski”;

oraz znaleziony w sieci (potęga Internetu!) świetny filmik o Kanale, dla tych, którzy jeszcze nie płynęli, czy jechali (jak kto woli – bo obie wersje są przecież jak najbardziej prawidłowe).

W tym roku – znowu parę razy będę na Kanale; a pierwszy raz w maju… A więc wierszyk o Panu Słowiku będzie jak najbardziej aktualny. 😉

I jak ja mam nie kochać swojej pracy ?

Pluty – wspomnienie wakacji

Często wracam wspomnieniami do naszej listopadowej eskapady wschodniopruskiej. Nie tylko dlatego, że to był wreszcie ów wymarzony wspólny urlop, tak bardzo zasłużony po szaleńczym sezonie. Także dlatego, że parę ważnych miejsc odwiedziliśmy po drodze… Miejsc ważnych dla historii Europy, a obecnie często zapomnianych i zaniedbanych. Celowo zapomnianych, chciałoby się powiedzieć…

Ale też większość województwa warmińsko-mazurskiego to dzisiaj niemal Terra Incognita.

Turyści raczej jeżdżą na Mazury, zaś biura podróży (poza absolutnie nielicznymi, za co im chwała!) wciąż nie widzą nic ciekawego w  drogach i bezdrożach dawnych Prus Wschodnich. W szkołach nauczyciele wciąż unikają tematu, jako drażliwego, sami zresztą niewiele o nim wiedząc. O samej Warmii mówi się w oderwaniu od rzeczywistości, a tym samym wciąż nie bardzo wiadomo, co to takiego ta Warmia.

A tymczasem niedaleko granicy Warmii z Natangią, na trasie z Pieniężna (Mehlsack) do Górowa Iławeckiego (Landsberg) znajduje się mała wieś Pluty (Plauten). Nie wiem, czy ważna była dla Wielkiej Historii, ale na pewno jest ważna dla tych, którzy cenią sobie piękne widoki.

Wieś powstała nieopodal pruskiego grodu Pelten. Wiadomo, że około roku 1325 kapituła warmińska w osobie prepozyta Jordana wybudowała tu zamek. Jordan zarządzał kapitułą w zastępstwie chorego już wówczas biskupa Eberharda z Nysy i niedługo sam został wybrany biskupem warmińskim.

Parafia w Plutach powstała w pierwszej połowie XIVw., i wtedy też pojawiło się uposażenie parafii (to rok 1326).

W roku 1410 podczas Wielkiej Wojny z Zakonem wieś została zniszczona. Wiemy, że przeszło  wiek później (w roku 1583) we wsi funkcjonowała szkoła parafialna.

Kościół parafialny p.w. św. Wawrzyńca jest gotycki i pochodzi z połowy XIV w. Przebudowywany został w wieku XVI, a rozbudowany w 1801 r. M. in.  – przedłużono go w kierunku zachodnim i dobudowano wieżę.  Ledwo już widoczna data „1521” w jednej z blend szczytu zakrystii może być świadectwem ukończenia jakiegoś etapu prac budowlanych przy świątyni. Kościół konsekrował biskup Marcin Kromer w roku 1581.

Kościół zbudowany został na planie prostokąta, a wymurowano go w przyziemiu z kamieni polnych a wyżej z cegły. Otynkowano zaś współcześnie (za wyjątkiem wieży). Posiada przybudówki: od północy zakrystię a od południa kruchtę.

Wyposażenie wnętrza jest barokowe. I muszę tu zawierzyć opisom, bowiem kiedy tam zajechaliśmy podczas naszych peregrynacji – kościół był zamknięty. Lał deszcz, wiał przenikliwy wiatr i żadnemu z nas zupełnie nie w głowie było szukać wielebnego, żeby nam otworzył świątynię.

Z opisów wiem tylko, że ołtarz główny pochodzi z 1694 r. i że został wykonany w Królewcu. A twórcą ołtarza najprawdopodobniej był bądź sam Izaak Riga, bądź jego warsztat. Ołtarze boczne pochodzą z tego samego (mniej więcej) okresu. W jednym z ołtarzy bocznych obraz „Ostatnia Wieczerza” Piotra Kolberga z 1702 r. Ambona pochodzi z 1732 r., chór muzyczny z XIXw. i organy z początku XXw. Ze średniowiecznego wyposażenia ostały się tylko granitowa chrzcielnica i kropielnica.

Wieża kryje oryginalny mechanizm zegarowy z napędem obciążnikowym. Są też dwa dzwony. Pod posadzką kościoła zaś znajduje się krypta z trumnami.

„Grodzisko leży na wschód od wsi, nad Wałszą, na wzgórzu wyniesionym 30 m ponad dolinę. Widoczne są pozostałości wałów obronnych i fos”. Tego też nie miałam okazji sprawdzić…

Optymizmem tchną słowa z jednego z portali turystycznych:

„Jesienią 2010 roku parafia przy współpracy […] Wydziału Inwestycji i Ochrony Środowiska Urzędu Miejskiego w Pieniężnie złożyła wniosek o udzielenie dotacji na dofinansowanie remontu kościoła w ramach programu: Dziedzictwo Kulturowe, Priorytet 1, ochrona zabytków. Wniosek trafił na indywidualną listę do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Wniosek został wysoko oceniony i otrzymał dofinansowanie w wysokości 300 tys. zł. Kościół poddany został najpilniejszym pracom zabezpieczającym i konserwatorskim.”

I to, że jakieś prace tam trwają było widać nawet w deszczu 🙂 I mam nadzieję, że wystarczy tak zapału, jak i funduszy…

prace zabezpieczające są jak widać potrzebne, na gwałt!

Wstyd, że na terenie kościelnym płyta nagrobna służy jako schodek!! Gdzie tu szacunek dla zmarłych! Gdzie etyka!!! Zaiste, piękny przykład...

wrażenie, że pieniędzy na remont nie wystarczyło na cały obiekt, było wręcz natrętne...

miejmy nadzieję, że z remontem zdążą, zanim będzie za późno...

coś tam widać w dole... ale wiało wilgocią taką, że wieki wietrzenia nic nie dadzą:(

odnosi się wrażenie, że chęci są, byle tylko funduszy wystarczyło.

Widok na kościół z drogi

Galiny

Od listopada tego roku Galiny zawsze będą mi się kojarzyły ze wspaniałym odpoczynkiem, ciepłem kominka, pysznym jedzeniem, serdeczną atmosferą i… bandytą, który w nocy napluł mi do jogurtu 🙂

Ale – od początku…

Jak już pisałam, postanowiliśmy pojechać na urlop.

W artykule p.t. Granica napisałam:

Wszystkie nasze wagary i urlopy staramy się spędzać w  dawnych  Prusach Wschodnich. Niestety po ostatniej wojnie, te tereny przecięte zostały granicą, a propaganda powojenna i mentalność (wciąż mające się świetnie) nie potrafią poradzić sobie z bogatym dziedzictwem historycznym tych ziem.

My wszakże pojechaliśmy odpocząć i poszukać plotek historycznych. Znaleźliśmy i jedno i drugie. A nadto znaleźliśmy wspaniałe miejsce na prawdziwy odpoczynek. Zatrzymaliśmy się pensjonacie w Galinach. Miejsce nie tak daleko od ludzi, ale jednak dostatecznie – by pozwolić zapomnieć o codzienności. Poza tym pełne ciepła i serdeczności. Galiny widziałam po raz pierwszy niemal dwa lata temu (ten czas tak ucieka, że aż strach ) z okien busa, kiedy jechałam z grupą do Bartoszyc. Potem  – ponownie znowu przejazdem.

I stale życie w pędzie – bez zatrzymania się, nawet na krótki oddech.

Uwielbiam swoją pracę, ale przecież jakiś urlop też mi się od czasu do czasu należy, więc…

Zamówiłam nam pokój w oficynie pałacu…

No właśnie… Galiny. Czemu tak bardzo chciałam tam właśnie?

Z sympatii.

Do rodziny Eulenburg, do obecnych Właścicieli za ich wielką pracę i serce. Z sympatii do tego miejsca na mapie… Zresztą, jesteśmy przykładem powiedzenia, że ktokolwiek choć raz postawi stopę na Ziemi Pruskiej – będzie tam wracał.

Wyjechaliśmy wbrew wszystkiemu – pogoda była typowo jesienna. Deszcz skutecznie wybijał mi z głowy wysiadanie po drodze celem „ustrzelenia” ujęcia.

Daruję sobie opis trasy DO Galin. Bo to będzie w odcinkach jeszcze paru.

Same Galiny są najważniejsze.

Położone są tu:

Wieś powstała – jak większość na tych terenach w wieku XIV na fali tzw. kolonizacji krzyżackiej.  A palce w tym maczał komtur Bałgi.

W wieku XV – po wojnie trzynastoletniej – jak w wielu podobnych przypadkach – wieś była nagrodą za zasługi.  Dostał ją niejaki Wend Illenburg z Saksonii, w służbie Wielkiego Mistrza  Henryka Reuss von Plauen.

Czyli – rzec by można typowe początki wielkich majątków na tych terenach.

A co potem?

A potem był pałac wybudowany w Galinach dla Botho zu Eulenburga (wiek XVI i z tego okresu zachowane jedyne w regionie sgrafitta, wg kobidz.pl) i wieki całe dobrego gospodarzenia.

W tzw. międzyczasie (już w XX wieku) pojawia nam się tu nawet któryś z Hochbergów. To w związku z przebudową założenia pałacowego w roku 1921. Jak mi powiedziano w Pszczynie – kierownikiem robót mógł być książę Jan Henryk XV, bowiem był inicjatorem przebudowy zamku w Książu. Ale równie dobrze mógł to być jego najstarszy syn – Jan Henryk XVII. To  wciąż pozostaje do ustalenia 🙂

Ale wracam do Galin.

Linia Eulenburgów galińskich –  jak wszystko w tym rejonie – trwała tu do stycznia 1945 roku. A potem przeszła „wojenna nawałnica”. Jedni stwierdzą, że sprawiedliwości dziejowej stało się zadość, inni że skończyła się era spokoju a zaczęła era upadku.

Faktem jest, że era upadku Galin trwała do 1995 roku, kiedy to obecni Właściciele podjęli decyzję szaloną… Kupili majątek i zabrali się za  jego restaurację. Napisałam „majątek” bo rzeczywiście, to nie tylko pałac, ale i folwark. Nie będę tu opisywała kłopotów z odtworzeniem tego, co zostało zrabowane i rozwłóczone podczas powojennych lat… To można przeczytać tu i ówdzie w sieci. Jak choćby TUTAJ.

Lata walki z przeciwnościami losu i wieloletnią dewastacją dały świetny efekt.  Jak to dzisiaj wygląda, można zobaczyć na stronie Pałacu Galiny. A najlepiej jechać tam osobiście.

I tu uwaga – ich mus czekoladowy jest świetny! Najlepszy dowód, że ja – nielubiąca słodkości (jeśli coś nie jest kotletem schabowym, to nie istnieje… ) „wciągnęłam” dwa… i do dzisiaj żałuję, że nie zamówiłam trzeciego… A kaczka z kluseczkami i żurawiną, to mistrzostwo świata… Lista jest długa, więc musimy tam wrócić 😉

Szkoda jednak, że otoczenie kościoła wciąż jest nieco zaniedbane.

A przecież to nie byle jaki kościół… W  latach 20-tych XVIII wieku zyskał bibliotekę z daru Gottfrieda Heinricha zu Eulenburg. Tego samego, którego płytę epitafijną można oglądać we Fromborku.  Biblioteka po II wojnie na szczęście trafiła do Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu. I tam się znajduje 920 pozycji bibliograficznych starodruków (w tym 4 inkunabuły) oraz 8 rękopisów z galińskiej kolekcji.

Przykościelne  mauzoleum Eulenburgów dzisiaj bardziej przypomina celę pokutną niż miejsce grzebalne.

A przecież chowano tutaj członków rodu. I to nie tylko tych, o których krążą legendy.

Pochowano tu też  3-letniego Botho Ernesta zu Eulenburg (w drugiej połowie XVII wieku). I to na jego uroczystości pogrzebowe wykonano CHORĄGIEW NAGROBNĄ. Była to jedna z dwóch znanych chorągwi nagrobnych poświęconych dzieciom na terenie ówczesnych Prus. Obecnie  to jedyny  zachowany  egzemplarz (właśnie zamówiłam sobie publikację na ten temat, to dowiem się więcej). Chorągiew wykonano ze zszytych kawałków lnianego obrusu, a obramowano płótnem bieliźnianym. Na awersie, w części centralnej, chorągiew przedstawia klęczące dziecko, natomiast na rewersie znajdują się inskrypcje epitafijne.

Do roku 1945 chorągiew znajdowała się w kościele galińskim. Pogarszający się stan płótna a także realne zagrożenie zniszczenia tego bezcennego zabytku sztuki funeralnej – zadecydowały o tym że w 1945  została przeniesiona do  Kętrzyna. Tam to bowiem już w styczniu 1945 roku Zofia Licharewa rozpoczęła  zabezpieczanie ocalałych w mieście i okolicy zabytków. Renowacja dzieła trwała kilkanaście lat, a przeprowadziła ją  prof. Bogumiła Rouba. Obecnie chorągiew jest  prezentowana w kętrzyńskich zbiorach muzealnych.

Ale… Że też zawsze musi być jakieś ALE !!!

Chorągiew jest fatalnie eksponowana…

Otóż  pomysł gabloty jest świetny – lustro umieszczone na spodzie gabloty pozwala na ogląd także rewersu chorągwi… Ale sama gablota  jest zbyt mała i źle oświetlona. W efekcie nie widać nic.

A co z tym jogurtem, do którego w nocy napluł mi jakiś bandyta?

Hm… kupiłam w Sątocznie jogurt poziomkowy, bo nigdy takiego nie jadłam… Chciałam spróbować. Ale, że w Galinach karmiono nas nadzwyczaj dobrze nie miałam kiedy tego jogurtu spróbować. Więc wystawiłam go wieczorem na parapet – za okno.

Po jakimś czasie w absolutnych  ciemnościach  usłyszeliśmy chrobot. Chrobot ucichł, kiedy zapaliliśmy światło, by sprawdzić, co to (przypomniały mi się rozrabiające gronostaje nad pokojami w leśniczówce A. i M.K).

Rano – przed śniadaniem chciałam spróbować jogurtu, i sięgnęłam za okno i oto co tam zastałam:

No i nie spróbowałam jogurtu poziomkowego, bo mi w nocy do niego napluł jakiś nocny,  zapewne futrzasty bandyta 😉

I to napluł do obu 🙂

A swoją drogą, to troszkę szkoda, bo już myślałam, że to nocne chrobotanie to były duchy 😀

Olsztyńskie wariacje

Czas na Olsztyn, bo o nim tu jeszcze nie pisałam.

No, to teraz to czynię i to z chęcią. Nie będę podawała powodu, dla którego pojechałam tam wczoraj z AP – bo to można przeczytać tu. Dość, na tym, że mimo barbarzyńskiej godziny pobudki – i konferencji niekoniecznie rewelacyjnej – Olsztyn, jak zwykle, okazał się być urokliwy, śliczny, wart odwiedzenia… i co tam jeszcze mamy w słownictwie na opisanie miasta, które wciąż nie docenione – również samo niespecjalnie zdaje sobie sprawę ze swoich walorów i niezbyt umie je wykorzystać.

Napisałam „jak zwykle”, bo do Olsztyna po raz pierwszy trafiłam parę lat temu – podczas przygotowań do egzaminu warmińsko-mazurskiego. Od tego czasu zajeżdżam tu co jakiś czasy, niezmiennie zauroczona.

I gorąco polecam – kto jeszcze tam nie był – koniecznie należy odwiedzić to miasto.

A wszystko zaczęło się 31 października 1353r. Wtedy to dzisiejszy Olsztyn otrzymał prawa miejskie i nazwę Allenstein (Gród nad Łyną – dla Polaków Holstin, później wymawiano Olstyn). Mądre Głowy twierdzą, że nazwa pochodzi z języka pruskiego. No a skądże by miała pochodzić, skoro to ziemie pruskie! Przy okazji praw miejskich, pada imię zasadźcy i zarazem pierwszego burmistrza – Jana z Łajs. Pochodził z rodziny, którą często spotkać można w dokumentach dotyczących kolonizacji południowej Warmii.

Potem dla miasta nastały tak zwane ciekawe czasy.

Moja niezmienna od lat sympatia do miasta – jest tym  mocniejsza, że w latach 1516-1519 i 1520-1521 administratorem dóbr Kapituły Warmińskiej był Mikołaj Kopernik. Podczas swoich tu bytności mieszkał w zamku kapitulnym.  Do dzisiaj pokazuje się na murze krużganku tablicę wykreśloną ręką Doktora Mikołaja (nad wejściem do komnaty, w której przemieszkiwał). Tablicę wykreślił wprost na murze, i przypuszcza się, że służyła mu jako pomoc do obliczeń pozornego ruchu słońca – podczas równonocy tak jesiennej jak i wiosennej.  Nad tą funkcją pomocniczą naukowcy wciąż dyskutują, ale to najmniej ważne. Ważne, że to konkretna pamiątka po Doktorze Mikołaju!

No i nie bez znaczenia jest też iż to tutaj – w olsztyńskim zamku – Pan Administrator Dóbr Kapitulnych osobiście kierował przygotowaniami do obrony podczas wojny z  Zakonem Krzyżackim w latach 1519 – 1521.

A wracając do funkcji Administratora, jaką pełnił Kopernik – warto odnotować, że objąwszy ją – osiadł w Olsztynie 8 listopada 1516 roku. W czasie administrowania dobrami kapitulnymi – prowadził akcję zasiedlania (jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli) ziem opuszczonych głównie w wyniku wojen z krzyżakami.

W celu szczegółowego nadzoru nad osiedleniami – od roku 1481 prowadzono specjalne księgi ewidencjonujące zasiedlone ziemie pod zarządem administratorów. I wśród zapisków w Locationes mansorum desertorum (czyli:  Lokacjach Łanów Opuszczonych) można znaleźć 66 zapisów dokonanych ręką kanonika Mikołaja Kopernika. Z tego 37 dotyczy nowych zasiedleń.

A dalsza historia miasta?? Po tę odsyłam do kalendarium historii miasta.

Warto jeszcze odnotować Wielkiego Olsztynianina – a mianowicie Ericha  Mendelsohna. Bo to powód do wielkiej dumy miasta. Ilekroć bywam w okolicy z grupami – te nie mogą się nadziwić, że to tutaj taka postać przyszła na świat…

A propos bywania z grupami – niestety zbyt rzadko się to zdarza. Biura  podróży wciąż nie umieją na te tereny stworzyć oferty – podczas gdy nasze – indywidualne, przewodnickie pomysły jakoś się świetnie sprzedają 😉 .

Załączam parę zdjęć z Olsztyna. I serdecznie namawiam, by tu zajrzeć po drodze – albo wręcz specjalnie!

Olsztyn także stanowi znakomitą bazę wypadową w okolice.

Niestety zdjęcia są fatalnej jakości – ale na lepsze nie pozwolił aparat… Który zresztą definitywnie dokonał żywota. Może ktoś ma jakieś sugestie, co do sprzętu, jaki powinnam nabyć ??

Jesienna Święta Lipka

Pośród wspaniałych jesiennych kolorów przyrody zza łuku drogi ukazała się Święta Lipka. Nie powiem, żeby to było jakieś zauroczenie i zachwyt od pierwszego wejrzenia.

Pierwsze wrażenie świętolipskie

Mało tego, ja w ogóle nie przepadam za barokiem. A może powinnam raczej napisać to w czasie przeszłym… Kiedyś głębokim niesmakiem napawały mnie te wszystkie małżowiny i chrząstki. Przepraszam A.P. – ale wreszcie wzięłam się na odwagę, żeby to wyznać publicznie J. Słuchałam zachwytów nad barokiem mojej Drogiej Koleżanki A.P. z wielkim zdumieniem. Jak można widzieć cokolwiek pięknego poza gotykiem.

Aż w końcu… zostałam przewodnikiem po województwie warmińsko-mazurskim.

No i zaczęło się – gdzie się nie ruszyłam, tam barok. Jak nie kościół, to kaplica czy chociaż ołtarz … I jeszcze wspaniała narracja J.S. o Kaplicy Szembeka we Fromborku.

Postanowiłam więc przyjąć zasadę stosowaną w Afryce przy mrówkach faraona: nie da się wytępić, trzeba pokochać. No może z tym uczuciem to przesada, ale zaczęłam zauważać urodę architektury barokowej.

No i tak trafiłam do Świętej Lipki.

Akurat może nie najpiękniej trafiłam, bo w czasie remontów wielkich. Na tle tego remontowego rozmachu, jakże smutno wygląda Krosno koło Ornety (widać, nie ma tej siły przebicia – a niemniej piękne, ba! wręcz bardziej eleganckie).

Moje ulubione Krosno k. Ornety

Święta Lipka ze strony internetowej: http://www.swlipka.org.pl                oczywiście zdjęcie już nieaktualne, bowiem Św.Lipka odzyskała koloryt historyczny. Daleko bardziej „adekwatny” niż ten poprzedni i szczerze powiedziawszy – znacznie ładniejszy 😉

To, jednak co w Świętej Lipce obecnie można zwiedzać, to nie pierwsza świątynia w tym miejscu.

Wszystko zaczęło się od …

No właśnie – ma Gdańsk swoją legendę o Pięknej Madonnie (o niej, kiedy indziej) – podobną ma Święta Lipka. W obu przypadkach skazańcowi w lochu ukazuje się Madonna, następnie skazaniec rzeźbi figurkę Madonny z Dzieciątkiem i w obu legendach – więzień zostaje ułaskawiony (czy jak chcą niektórzy – uniewinniony). Świętolipska Madonna została przez ułaskawionego z lochów kętrzyńskich zawieszona na lipie przy drodze wiodącej z Kętrzyna do Reszla. Szybko zasłynęła z cudów. Wkrótce wokół niej wybudowano kaplicę, którą opiekowali się krzyżaccy księża. A więc legenda znajduje umiejscowienie w czasach Panów Pruskich. Ciekawe – że i ta gdańska także… (Świętolipska tradycja została spisana w roku 1626 r.).

Do świętolipskiej kaplicy odbywano liczne pielgrzymki – i jednym z pielgrzymów był sam wielki mistrz Albrecht von Brandenburg-Ansbach. Jak wieść gminna niesie szedł na piechotę z Sępopola (do którego zjechał z Królewca). I szedł aż 4 mile!

(Czyli 30 kilometrów – bo mila pruska to jakieś 7,5 km. Wynika z tego, że musiał iść na skróty, bowiem z Sępopola do Św. Lipki jest około 36 kilometrów, ale pewnie się czepiam.)

Pierwsza kaplica została zniszczona w XVI wieku podczas reformacji. I jak mi powiedziano – w miejscu po zburzonej kaplicy i wyciętej lipie została ustawiona szubienica.

I może by tak zostało, gdyby nie niejaki Stefan Sadorski z Legin (jesteśmy już w wieku XVII). Otóż, udzielał się – jakbyśmy to dzisiaj nazwali – społecznie na rzecz Kościoła. Spotkamy go w otoczeniu biskupa warmińskiego Szymona Rudnickiego. Biskup miał ambicję odbudowy, czy raczej pobudowania nowej kaplicy świętolipskiej w miejscu zniszczonej przez protestantów. Jednakże na przeszkodzie tej ambicji stał Otto von der Gröben – właściciel włości, w obrębie których leżała Święta Lipka. Jako kalwin wcale nie był zainteresowany postawieniem kościoła katolickiego (Święta Lipka leży już poza Świętą Warmią, nieopodal granicy wprawdzie, ale jednak poza…). Kiedy starania biskupa nie przyniosły skutku, na scenę wkroczył nasz działacz – Stefan Sadorski, będący sąsiadem Gröbena.

W tym wypadku Otto z pewnością nie zgodziłby się ze słowami piosenki „jak dobrze mieć sąsiada”, bowiem stał się niejako obiektem ataków… epistolarnych. Niewątpliwie za sprawą Stefana (sekretarza królewskiego zresztą…) listy szły od biskupa Jakuba Zadzika – biskupa i sekretarza królewskiego, od samej królowej Konstancji, królewicza Władysław, a w końcu – od samego króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów – Zygmunta III Wazy.

Po takim zmasowanym ataku, Otto najpierw sprzedał drogiemu sąsiadowi 3 morgi ziemi – w miejscu dawnej kaplicy. Po dwóch latach sprzedał całość – czyli 5 łanów*. Wszystko dlatego, że Sadorskiemu nie wystarczyły owe 3 morgi. I nie mogły wystarczyć. Bowiem do uzyskania pozwolenia na budowę kaplicy należało być właścicielem całych włości, by mieć prawo patronatu nad wszystkimi kościołami tamże.

Transakcja została przeprowadzona 12 kwietnia 1619 roku (rok ów jest także rokiem przejścia von der Gröbena na katolicyzm). Budowa kaplicy świętolipskiej na ruinach poprzedniej musiała postępować szybko, skoro już listopadzie tego samego roku biskup Rudnicki mógł dokonać konsekracji. Nową-starą kaplicę oddano pod opiekę jezuitom. Jako, że pielgrzymów przybywało i nie mieścili się w kaplicy – w roku 1688 postanowiono o przebudowie. Przedsięwzięcie nie było łatwe, bowiem teren budowy trzeba było ustabilizować – czyli spalować. Założono więc około 10 tysięcy pali olchowych i przystąpiono do budowy. I trwała ona właściwie do lat 20-tych XVIII wieku. Powstała w ten sposób trójnawowa bazylika z krużgankami.

Wśród artystów pracujących nad pięknem nowego kościoła można znaleźć nazwiska powtarzające się także w innych miejscowościach Prus (obecnego województwa warmińsko-mazurskiego).

Między innymi – rzeźbiarz Krzysztof Perwanger, autor rzeźb na zachodniej fasadzie założenia. Perwanger był z pochodzenia Tyrolczykiem, ale mieszkał w Tolkmicku, gdzie burmistrzował. Był także piwowarem, które to zajęcie dawało niezły dochód. Niekiedy mawia się, że był lepszym rzeźbiarzem niż burmistrzem – ale to z pewnością plotki.

Spotkamy też w Świętej Lipce, znanego nam z Fromborka czy Wozławek, malarza Macieja Jana Meyera. To on wprowadził złudzenie optyczne dla symulacji elementów architektonicznych w swoim malarstwie.

Próbka talentu K. Perwangera ze Stoczka Klasztornego

Mayerowe polichromie świętolipskie

Kratę – przepiękną kratę świętolipską – wykonał Jan Schwarz z Reszla. Brama przez niego wykuta (około 4,5 tony), miała swój występ w Warszawie w roku 2003, kiedy to po konserwacji została „wystawiona” na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie. Koronkowa niemal robota mistrza kowalskiego z Reszla do dzisiaj wzbudza zachwyt. Prace Schwartza nad bramą trwały 2 lata (1731-1733) a potem jeszcze rok zabrał montaż na dębowej konstrukcji. Tę zastąpiono po II wojnie konstrukcją betonową.

Schwartzowa koronka w obrzydliwej zieleni

Do pełni wrażeń należy dodać Świętolipskie Wieczory Muzyczne, jakie odbywają się każdego lata, a także prezentacje organów dla turystów. I tutaj na pewno mogłabym zostać posądzona o stronniczość, ale … organy oliwskie, czy fromborskie, brzmią „huczniej”. Niemniej jednak warto posłuchać prezentacji, by mieć porównanie.

Warto też zauważyć wyjątkowość bazyliki świętolipskiej. Jako dzieło barokowe, dojrzałe, plasowane jest w tzw. ścisłej czołówce architektury barokowej w Polsce. Wymieniana jest jednym tchem wraz z przepyszną farą poznańską, czy zachwycającą akademicką Św. Anną w Krakowie.

Organy świętolipskie

A co się stało z Otto von der Gröbenem?

Ano – wstąpił na służbę u króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Został jego „mężem zaufania” w Prusach, a wkrótce także sekretarzem. Ze służby odszedł już w czasach panowania Władysława IV. Po wycofaniu się ze służby królewskiej wrócił do swojego majątku w Jeżewie. Dla Świętej Lipki ufundował ołtarz boczny, a do pobliskiego reszelskiego gimnazjum jezuickiego przekazał swoją bogatą bibliotekę. Zmarł w Jeżewie i pochowany został w Reszlu – w kościele jezuickim (obecnie Cerkiew Przemienienia Pańskiego).

Niegdyś kościół jezuicki w Reszlu – obecnie Cerkiew Przemienienia Pańskiego, gdzie znaleźli ostatni spoczynek sąsiedzi

Tam też – ale 4 lata wcześniej pochowany został jego drogi sąsiad, Stefan Sadorski.

I to właściwie koniec o Świętej Lipce. Bo nie mam na razie miejsca na blogu, aby wstawić film z nagraniem koncertu, czy raczej prezentacji organów. O nich nie wspomniałam, ale specjalnie – bowiem to osobny temat! I niezmiernie ciekawe porównanie prezentacji organowych w Świętej Lipce, Fromborku i katedrze oliwskiej. Ale o tym kiedy indziej.

Poniżej parę detali świętolipskich

Znalazłam w sieci próbkę brzmienia świętolipskiego (jakość taka sobie, ale wklejam bardziej dla dźwięku):

http://www.youtube.com/watch?v=4DhTktptAak&feature=related

*1 morga pruska – tzw. duża – to około 0,5 hektara,

1 łan to 30 mórg, a to z kolei mniej więcej odpowiada 17,955  hektara,

Z rozpędu podaję inne łany:

1 łan (huba) pruska 16,5 ha (~30 mórg = 66 pruskich mórg)

1 łan warmiński        17,3387 ha (Prusy (~30 mórg, ~ 67 pruskich mórg)

1 łan olecki                15,648 ha (Prusy Wschodnie 1720)

http://www.olecko.info/index.php?option=com_content&view=article&id=82:olecka-ws&catid=18:historia&Itemid=34

Siostra Alicja z Wejherowa

Jako, że dzisiaj jest 1 listopada, i tradycją jest wspominanie zmarłych, postanowiłam i ja wspomnieć.

O nikim z Rodziny – bo o nich myśli się często. Zwłaszcza, jeśli na te myśli – szczególnie ciepłe – zasługują.

Napiszę o kobiecie nietuzinkowej.

O zakonnicy.

O siostrze Alicji Kotowskiej z wejherowskiego klasztoru Sióstr Zmartwychwstanek.

Moja fascynacja tą osobą zaczęła się parę lat temu, kiedy zaproponowano mi współprowadzenie wycieczki szkoleniowej PTTK wraz z dwoma Kolegami – wspaniałymi Przewodnikami. Jako, że tak Jarek jak i Tomasz są żywym zaprzeczeniem obiegowej opinii o przewodnikach monotonnie klepiących bzdury, wiedziałam, że poprzeczka została zawieszona niezmiernie wysoko…

Zawsze staram się pojechać w teren, po którym mam oprowadzać, tak by wiedzieć jak najwięcej. Tak też i zrobiłam wtedy. Dionizy – jako rasowy Pół-Przewodnik (tak nazywamy w naszym przewodnickim żargonie naszych współmałżonków…) zapakował jakieś kanapki, parasol (lało, jesień była jakaś taka mokra i zimna), jakiś termos z gorącą kawą i ruszyliśmy…

Wiedziałam, jaki mam teren do opracowania, bowiem z Kolegami podzieliliśmy nasz wyjazd na trzy części narracyjne. Mnie przypadła, między innymi, Piaśnica.

TA Piaśnica…

–           *          –

Czas jakiś temu wysłuchałam w radio audycji p.t. Alicja już tu nie mieszka. Rzecz było a siostrze Alicji Kotowskiej. Błogosławionej Alicji Kotowskiej. Dla kogoś, kto nie zna historii Siostry i niewiele wie o tym, co stało się tu, na Pomorzu w listopadzie 1939 roku – audycja nie mogła wystarczyć. Nie mogła też oddać całego tak zwanego ducha tamtych czasów i miejsca. Dla kogoś, kto nie ma tutaj swoich korzeni, to jedno z wielu miejsc martyrologii…

Wiedząc, iż w autokarze będzie większość bądź to potomków osadników powojennych bądź wręcz tych, którzy tu przyjechali po 1945 roku, zastanawiałam się, jak oswoić dla nich to miejsce.

Miejsce trudne, a znane tu, na Pomorzu przeważnie ze sloganów typu:

„Miejsce martyrologii Polaków w czasach wojny”,

„Masowe groby bestialsko pomordowanych”,

„12 tysięcy zamordowanych przez hitlerowców”.….

Od czasu do czasu słyszymy w środkach masowego przekazu, że jakaś delegacja złożyła tam kwiaty, i tyle…

Minęło wiele lat od tamtych chwil i rzadko zastanawiamy się nad głębszym znaczeniem owych sloganów.

Wystarczy jednak wybrać się na miejsce – tu, do Piaśnicy – 10 km na płn od Wejherowa, przy drodze na Krokową.

Ogranie nas wspaniały las, porastający piaśnicki sandr.

Parę słów wyjaśnienia geograficznego: piaśnicki sandr – to równina piaszczysto-żwirowa na zachodnim krańcu Kępy Puckiej. Równina ta wznosi się na ok. 60-80 metrach nad poziom morza i odwadniana jest przez rzekę – Piaśnicę. Ma ona ma długość 28,6 km a dorzecza wielkości 325 km2. Bierze swój początek w śródleśnym jeziorku Sobór, 2,5 km na płd. od wsi Mała Piaśnica, około 6 km na płn. zach. od Wejherowa… Następnie płynie przez Puszczę Darżlubską, (czyli także przez Piaśnicę) i dalej przez Jezioro Żarnowieckie by ujść do morza w Dębkach.

Piaśnica, to wciąż jednak najczęściej jedno z typowo rocznicowych miejsc na mapie. I tyle.

Ale, jeśli się wejdzie w las nieopodal pomnika, i ruszy spacerkiem przed siebie – otwiera się inna przestrzeń.

Oswajanie leśnego miejsca to właśnie spacer, zbieranie liści, zaglądanie do norek w ziemi w poszukiwaniu krasnoludków czy leśnych elfów… Tu jednak elfów nie ma. Uciekły porażone grozą.

Tylekroć tu bywałam z kwiatami na 11 listopada, stałam nad grobami i zastanawiałam się nad tym tylko, czy w domu czeka na mnie obiad, czy zdążę jeszcze na jakieś spotkanie…

Tym razem, kiedy tu zajechałam, żeby to miejsce „oswoić”, zdałam sobie sprawę, z faktu, że nigdy tak do końca nie pojmowałam tego miejsca. No, bo kiedyś przyjeżdżałam tylko do MIEJSCA, teraz przyjechałam do LUDZI…

Do Alicji Kotowskiej z wejherowskiego Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstanek – zarazem dyrektorki tamtejszego żeńskiego gimnazjum, odznaczonej Krzyżem Orderu Polonia Restituta za działalności w czasie I wojny…

Do Witolda Kukowskiego z Kolibek,

Do Zakładników Gdyńskich,

Czy wreszcie do dzieci tu zabitych.

Także do księdza z Leśniewa, który tutaj odprawiając mszę w 1992 roku, zmarł na serce.

–           *          –

Odszukaliśmy z Dionizym grób siostry Alicji. Łatwo go znaleźć,  zawsze są na nim świeże kwiaty.

–           *          –

Urodziła się w Warszawie, w roku 1899 – w kochającej rodzinie. Musiała to być rodzina kochająca się, skoro ojciec nazywał swoją żonę „ósmym cudem świata”. Marylka (bo tak się nazywała siostra Alicja, zanim została zakonnicą) była uczennicą zwyczajną. Były i piątki na świadectwach i trójki całkiem nędzne. Kiedy zaczęła studia, była to medycyna. Jednak przerwała je, bo wstąpić do zakonu – właśnie Zmartwychwstanek. Rodzice, aczkolwiek bardzo wierzący, byli zszokowani jej decyzją. Ale, jak mówi tradycja rodzinna, po wielu dyskusjach uszanowali jej decyzję. Przekonała ich dojrzałość, z jaką wytłumaczyła swój krok. Wróciła na studia – tym razem obierając kierunek matematyczno-przyrodniczy.

Magisterium obroniła pracą z chemii poświęconą badaniom ebulioskopowym.

(Ebulioskopia to zespół metod fizykochemicznych stosowany w tzw. ebuliometrach do bardzo dokładnego pomiaru temperatury wrzenia układów jedno- i wieloskładnikowych; również do oznaczania masy cząsteczkowej związków chemicznych, stopnia czystości cieczy, rozpuszczalności substancji).

Ponadto ukończyła seminarium nauczycielskie i po stosownych egzaminach została dyplomowanym nauczycielem szkół średnich.

Wspomniałam, że została odznaczona Krzyżem Orderu Polonia Restituta za działalność szpitalną w czasie I wojny światowej. Wiele zakonnic działało w czasie wojny, ale nie każdą odznaczano TAKIM odznaczeniem.

Mają Anglicy swoją Florence Nightingale, nie wiem, czemu my nie mówimy o S. Alicji.

Kiedy została przeniesiona, do Wejherowa, objęła stanowisko bardzo odpowiedzialne, bo została mianowana dyrektorem Prywatnej Szkoły Powszechnej i Żeńskiego Gimnazjum Ogólnokształcącego, i powierzono jej również kierowanie Prywatnym Przedszkolem i internatem dla dziewcząt. Specyfika tego stanowiska polegała na tym, że to gimnazjum upadało. I tak naprawdę, gdyby to się działo dzisiaj, pewnie by szybciutko je zamknięto – jak to się czyni w imię wyższych celów…

Pod rządami Siostry Alicji nastąpiło odrodzenie szkoły.

Czasem – kiedy mówimy o zakonnicach, mamy tendencje do pokpiwania z tych, jak mawiamy, „pingwinów”. Nie wszystkie są wysokich lotów intelektualnych i tylko bardzo nieliczne mają charyzmę. Siostra Alicja była  jedną z tych bardzo nielicznych.

Nie była zakonnicą, w potocznym tego słowa znaczeniu. Oczywiście – nosiła habit i czarny różaniec ( i po tym też poznano jej szczątki w tym grobie). Ale poza tym, przede wszystkim była osoba wykształconą i bardzo inteligentną!! Była  doskonałym pedagogiem, intuicyjnie wyczuwającym chwilę i dozę pedagogiki! No i jeszcze jedno – niebagatelna sprawa – jako osoba wychowana w kochającym się domu, była pogodna i miała duża dozę poczucia humoru.

W tym kontekście słynna stała się sprawa tajemniczego listu Siostry Alicji… Listu, jaki dosłownie sfrunął z nieba do klasztornego ogrodu. Ten list, zrzucony z samolotu właśnie przez Siostrę Alicję, podczas przelotu nad Wejherowem, stał się powodem wojskowej interwencji – przeszukania. W liście były ” Pozdrowienia z Nieba”, i podpisy paru sióstr, w tym Siostry Dyrektor…

Skąd wiem, że była pogodna? Otóż, nad jej grobem zastałam parę kobiet. Podeszłam i zapytałam, czy ją znali. Starsza z kobiet uśmiechnęła się i to bardziej oczami. Odparła twierdząco. A jaka była…, tu kobieta zamyśliła się na chwilę, po czym z uśmiechem w oczach powiedziała, że była ŻYWA. Nie pytałam o więcej, bo nie bardzo wypadało. Ale już wiedziałam, jaka była Marylka-Alicja. Nie dziwię się, że przepadały za nią jej współtowarzyszki i uczennice.

Została aresztowana przez Gestapo 24 października a 11 listopada  wraz z innymi więźniami wejherowskiego więzienia – rozstrzelana w lesie piaśnickim. Powodem aresztowania była zwykła ludzka zdrada. Zdrada  woźnego…  To on na polecenie Siostry Dyrektor zakopał w ogrodzie klasztornym precjoza zakonne. A następnie doniósł o tym „gdzie trzeba”.

Ciekawa jestem tylko, co stało się z owym woźnym, owym Franciszkiem Prangą (nazwisko tak znane i popularne na tych terenach! )  No więc, nie wiem, co się stało z owym człowiekiem, który ją przeskarżył na Gestapo. To przecież przez niego tutaj zakończyła swoje życie.  Gdyby nie on, Siostra w listopadzie 1939 roku skończyłaby 40 lat.

Więcej o Siostrze Alicji i o zbrodni w Piaśnicy:

http://pielgrzymka1.w.interiowo.pl/z94.htm

http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbrodnia_w_Pia%C5%9Bnicy

http://orka2.sejm.gov.pl/IZ5.nsf/main/13E2D652

http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/11-11c.php3