W biegu – moja Lubeka

Zawsze chciałam odwiedzić Lubekę, to znaczy jej Stare Miasto. W końcu przecież ma dla Gdańska znaczenie historyczne i to nie byle jakie.

No i poleciałyśmy sobie – D.L. i ja.

Wysiadłyśmy z samolotu o 17:30, pośrodku Nigdzie, a jako że to przecież styczeń, ciemności panowały już całkiem wieczorne. Atmosfera zapomnienia, niczym na końcu świata, jacyś pasażerowie śpieszący na transport do Hamburga, bo to przecież niemal rzut przysłowiowym beretem, i zero informacji, skąd odjeżdża autobus nr 6 do centrum Lubeki. Pani w informacji lotniskowej bardzo łamaną angielszczyzną wytłumaczyła mi w końcu gdzie jest przystanek. W tzw. międzyczasie rzeczona szóstka zwiała nam sprzed nosów, i na następną musiałyśmy poczekać pół godziny. 🙂

I tak zaczęła się nasza wizyta w Hanzeatyckim Mieście Lubece.

Dojechałyśmy do hotelu, z zupełnie innej strony niż zakładałyśmy – i kiedy nagle za oknami autobusu pojawiła się Brama Holsztyńska naprawdę zwątpiłyśmy w nasz zmysł orientacji. Bety-graty zostawiłyśmy w hotelu, i poszłyśmy do miasta. Na rekonesans, ustalić marszrutę na następny dzień. Zaczęłyśmy od Katedry, a skończyłyśmy na Bramie Zamkowej. Zeszłyśmy Stare Miasto wzdłuż i wszerz. I zabrało nam to 4 godziny. Przewodnicy mają to do siebie, że łażą. Łażą. Łażą…

Rano zaspałyśmy, bo żadna z nas nie nastawiła budzika. Ruszyłyśmy więc natychmiast po szybkim śniadaniu i plan zwiedzania wykonałyśmy.

A plan obejmował: przede wszystkim Katedrę – a tam absolutnie doskonały Krzyż Tryumfalny, którego autorem jest Bernt Notke (ten od słynnej Grupy Św. Jerzego w sztokholmskim Św. Mikołaju). Następny w kolejności był Kościół Mariacki, choćby po to by pogłaskać mysz na obramieniu XVI-wiecznej wspaniałej Ostatniej Wieczerzy Brabendera, a potem rewelacyjny Szpital Św. Ducha (wewnątrz nakręciłam krótki filmik, który TUTAJ). Wstąpiłyśmy też do Ratusza, gdzie „załapałyśmy” się na sympatyczne zwiedzanie z przewodnikiem (strażnikiem ratuszowym)… Dużo czasu spędziłyśmy też u Św. Jakuba. Wjechałyśmy na wieżę świętopiotrową, ale silny wiatr mało nam głów nie urwał. Następne było muzeum Św. Anny. Niestety nie wolno tam robić zdjęć… Ale TUTAJ widzę, że komuś się udało, więc można obejrzeć parę migawek. Dla tych, którzy się tam wybierają – informacja, że na szczęście przed ołtarzem Memlinga można usiąść. 🙂 W ogóle Św. Anna, to muzeum na parę godzin. Zbiory rewelacyjne! Za to Dom Buddenbrooków nas rozczarował i to bardzo! Chyba powinni przyjechać do Gdańska by nauczyć się w Domu Uphagena, JAK można pięknie zrekonstruować wnętrze mieszczańskie. Kto oglądał film Buddenbrookowie z 2008 roku, niech nacieszy oko wnętrzami, bo już ich nie ma. Samo muzeum też … takie sobie. Dom Gunthera Grassa opuściłyśmy, wychodząc z założenia, że on i tak jest gdański, a nie lubecki (nie lubię jego twórczości, więc z czystym sercem odpuściłam), zaś koło Domu Gdańskiego tylko przeszłyśmy. Ale za to weszłyśmy do budynku Gildii Żeglarzy (czy, jak kto woli Szyprów), w którym mieści się restauracja, jeszcze przed otwarciem, tak by zrobić zdjęcia wnętrza. Warto! No i oczywiście zwiedziłyśmy bardzo zaaranżowaną ekspozycję w Bramie Holsztyńskiej. Nie ma szału, ale opisy ciekawe i pewnie dla kogoś, kto nie ma pojęcia o Hanzie może być ciekawe. Nam spodobała się makieta dawnej Lubeki. Zacnie wykonana…

A skoro o zdjęciach mowa, to TUTAJ zdjęcia a TUTAJ w wersji składanki na youtube.

Nie wspomniałam nic o słynnych lubeckich marcepanach. Otóż, nie są to żadne rewelacje. Jadałam smaczniejsze. Ale – to moja subiektywna opinia, bo wiadomo, że nie lubię słodyczy. Ale że marcepany akurat lubię, toteż byłam bardzo zawiedziona wizytą w Cafe Niederegger. Natomiast zdecydowanie nie polecam pączków w owej słynnej marcepanowej „centrali” – mają się nijak do słynnych pączków w Gdyni. 😉

Parę informacji praktycznych:

Otóż w Lubece nie jest drogo, czego czasem obawiają się Podróżujący. Hotel najlepiej rezerwować przez booking.com. Bilet autobusowy (owa szóstka) kosztuje 3 Euro – kupowany u kierowcy.

Cena kawy zaczyna się już od 1,5 Euro, zaś najeść się można już za 4 Euro. Myśmy akurat przysiadły na chwilę w Campus Suite (duża bagietka, na życzenie przygotowana na ciepło, do tego herbata w pokaźnym kubeczku).

Wstępy do kościołów i muzeów wahają się od 3 do 6 Euro. * Kościół Mariacki – 3 Euro (nie wydają paragonu 😉 ), * Ratusz – 4 Euro (oprowadzanie o 11:00, 12:00, i 13:00, po niemiecku, ale można wypożyczyć anglojęzyczne opracowanie), * Muzeum Św. Anny to kwota 6 Euro. * Brama Holsztyńska 4 Euro, * wieża u Św. Piotra 3 Euro (wyłącznie winda). Szpital Św. Ducha jest bezpłatny, tak jak i kościół Św. Jakuba. Niestety nie pamiętam ile zapłaciłam za Katedrę.

W każdym muzeum w Lubece warto zapytać o bilet na dwa muzea. Wtedy za drugie płaci się pół ceny. Niestety o to trzeba samemu zapytać, bo nikt tego nie zaproponuje. Warto wstąpić do Welcome Center, nieopodal Bramy Holsztyńskiej, by dowiedzieć się wszystkiego. Ale tutaj – może przez to, że to nie sezon, musiałam dość długo czekać na to, by ktokolwiek się pojawił za kontuarem. Ale jak już się doczekałam, informację otrzymałam rzeczową.

Lubeka spełniła moje oczekiwania, nie zachwyciła jakoś nadzwyczajnie, ale spodobała mi się. Znalazłam nawet ślady paluchów na cegłach w Bramie Holsztyńskiej 😉 wiem też, skąd czerpały inspiracje autorki lwów w gdańskiej Fontannie Czterech Kwartałów (są niemal kopiami lwów lubeckich sprzed właśnie Bramy Holsztyńskiej).

Jednak , gdyby mnie ktoś zapytał czy tam chcę wrócić, to odpowiedź brzmi – nie. Jedyne miasto, do którego chcę i muszę wrócić, to Stockholm 🙂

Moja Szwecja – 5 wspaniałych dni

Właśnie nadszedł czas porządków w archiwum zdjęciowym. Czas wykasować część zdjęć, zwłaszcza tych nieostrych czy podwójnych. Zabrałam się za tę trudną pracę sceptycznie, bo przywiązana jestem do moich zdjęć – nawet jeśli są kiepskiej jakości… Ale szło mi nawet całkiem nieźle, dopóki nie trafiłam na plik pod tytułem „Moja Szwecja – 5 cudownych dni”…

No i od razu uszedł ze mnie cały zapał do robienia porządków. A w duszy nagle zrobiło mi się radośniej na wspomnienie wspaniałych chwil spędzonych z Dzieckiem Starszym i jego Przyjaciółmi. Nawet wspomnienie mojego pichcenia Dzieckom wywołało uśmiech w myślach. A zwłaszcza jak sobie przypomniałam moje starania by wytłumaczyć pannie sprzedającej, jakie mięso chcę kupić na gulasz. Jak się potem okazało, dziewczyna była… Polką. 🙂 I znacznie lepiej ode mnie znała się na kupnie mięsa na gulasz, myślę, że i na gotowaniu także. 😀

Ale od pieca: otóż jakieś 7 a może i 8 lat temu, Dziecko moje Starsze zafundowało mi podróż do Stockholmu. Wspominam tę podróż z uśmiechem. I sentymentem.

Jeszcze wtedy nie było połączenia lotniczego i trzeba było płynąć promem. No i popłynęłam. Obładowana polskimi wiktuałami (no bo jak może polska mamuśka  jechać do Dzieci BEZ polskich kiełbas, chleba i bez polskiego piwa?) wsiadłam na prom, i nazajutrz przed południem wpadłam w ramiona Dziecka Starszego.

Mieszkał u Przyjaciół. A jako, że wszyscy pracowali do późnego popołudnia, dostałam klucz od domu na szyję i bilet 5-dniowy na środki komunikacji miejskiej. No i aparat mi Dziecko pożyczyło, żebym mogła uwiecznić miejsca zwiedzane. Już wtedy byłam przewodnikiem i akurat przeżywałam szał zainteresowania historią kontaktów polsko-szwedzkich, i już wtedy zaczynała mnie opanowywać pasja fotografowania. Ale wtedy nie przypuszczałam jeszcze, że aż tak można wsiąknąć w pasję.

Niestety jakość niektórych zdjęć, jakie TUTAJ zamieszczam – nie jest rewelacyjna, ale też nie umiałam jeszcze obsługiwać tego „ustrojstwa”…

No a potem to „ustrojstwo” odmówiło współpracy w Muzeum Vasa. Tam też po raz pierwszy uwierzyłam, że można się popłakać ze złości! Nie przeklinam, a przynajmniej nie na głos, ale tam i wtedy – miałam na to wielką ochotę! Nie mam więc zdjęć okrętu budowanego na pohybel Rzeczypospolitej. 😉

Nie mam zdjęć z Pałacu jako, że na to nie pozwolono. Ale też nie kupiłam w sklepiku żadnego albumu z fotografiami… Kiedy stałam przy kasie, i pokazywałam po kolei wszystkie moje uprawnienia przewodnickie (jak każdy przewodnik, tak i ja miałam nadzieję na przynajmniej ulgowe wejście) – zupełnie nie zrobiła na nikim wrażenia licencja na Trójmiasto. Ale za to certyfikat na przewodnictwo po Zamku w Malborku wywołał tzw. szum w tłumie… No i jako przewodnik po Muzeum Zamkowym dostałam darmowy bilet, a także swojego przewodnika. Pani była świetna, dowcipna i z iście boską cierpliwością odpowiadała na miliardy moich pytań. Raz tylko nie zdzierżyła. Kiedy przy plakiecie bursztynowej z wizerunkiem tak nie lubianego przeze mnie Zygmunta III Wazy ujrzałam podpis „prezent od polskiego króla”, zapytałam niewinnie, czy to z czasów przed czy po Kircholmie – pani zrobiła minę karpia i odparła, żebym nie była drobiazgowa. Nie byłam przecież… Nie byłam drobiazgowa także w skarbcu, ale też po prostu mnie zatkało na widok odciśniętej obutej stopy w ceglanej posadzce… I to zanim zobaczyłam precjoza na wystawie. Zresztą precjozów nie pamiętam, ale do odciśniętej w cegle stopy trafię z zamkniętymi oczami.

No więc nie mam zdjęć – tak z Vasy jak i z Pałacu.

Ale za to mam migawki z miasta. Stockholm jest zwyczajnie piękny. Tak po prostu piękny. I niezmiernie ciekawy!

I koniecznie muszę tam wrócić. Mam parę miejsc, których nie skończyłam fotografować, i na dodatek takie, w których nie byłam (jak choćby w Kościele na Riddarholmen). Jednym z miejsc, które muszę dokończyć fotografować jest rynek na starym mieście. To tutaj przecież miała miejsce słynna Sztokholmska Krwawa Łaźnia, w której zagrożona była również i Krystyna Gyllenstierna (jej brzydka rzeźba stoi na dziedzińcu pałacowym), prawnuczka Karla Knutssona Bonde. Karl związany był z Gdańskiem przez jakiś czas, podczas Wojny Trzynastoletniej. Innym z miejsc, których nie dokończyłam fotografować, jest Kościół Św. Mikołaja. I nawet nie mam tu na myśli zachwycającej rzeźby Św. Jerzego, której twórcą był Bernt Notke (jeden z najlepszych rzeźbiarzy hanzeatyckich), ani ołtarza ze srebra i hebanu (!). Mam na myśli grobowiec rodziny gubernatora Rygi. Jest olśniewający i wciąż miałam nadzieję, że jednak uda mi się go sfotografować z góry… Właziłam na poskładane obok krzesła, ale niestety, mimo, że nie jestem wzrostu siedzącego psa, nie udało mi się. Po prostu muszę tam jechać raz jeszcze i już! W czasie tego mojego pobytu w tym cudnym mieście, wracałam do kościoła średnio po dwa razy dziennie 😉 i za każdym razem usiłowałam dowiedzieć się czegoś bliższego o postaciach uwiecznionych na grobowcu. Kiedy tak wracałam – aby zrobić więcej zdjęć, niemal do rozpaczy przywiodłam obsługę kościoła, zadając im chyba zbyt merytoryczne pytania. Miałam nawet takie wrażenie, że wprost się przede mną chowali, widząc mnie po raz kolejny. 😀

Jakoś zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia jacht Bogatego Biedactwa (czyli Barbary Hutton),  ale za to Pałac Wrangla (nie Wranglera, jak to napisano w Wikipedii 😀 ) spowodował odblokowanie wiadomości o wojnach szwedzkich. Postać Birgera jarla jeszcze mi się gdzieś kołacze po głowie, w końcu tytuł earl pochodzi od tego wyrazu… Znacznie więcej czasu powinnam była poświęcić tej postaci!

Spacerując z aparatem po uliczkach Starego Miasta, co i rusz przysiadałam na jakąś kawę, czy herbatę. Niedaleko Pałacu, idąc na spotkanie z Dziećmi, zdążyłam spałaszować przepyszne ciastko jagodowe z bitą śmietaną (mimo, że to nie był mój ukochany kotlet schabowy)… Właściciele kafejki wyposażyli mnie nawet w plan miasta z naniesionymi miejscami, jakie powinnam zobaczyć i koniecznie sfotografować. Trafiłam w ten sposób na placyk pośród domów, z drzewem pośrodku. Kiedy usiadłam na ławce, z któregoś z domów doszły  mnie dźwięki gry na pianinie. I śpiew. Ładny damski głos nucił Bolero Ravela. Kiedy muzyka ucichła, w liściach drzewa na placyku swój koncert dały wróble. Dokoła pachniało obiadem, i gdzieś tam słychać było dźwięk sztućców. Obok mnie przysiedli jacyś turyści i tak razem słuchaliśmy tych odgłosów w zaułku wielkiego miasta. Było błogo i ciepło. Bo nie napisałam, że popłynęłam do Szwecji w październiku. Oczywiście z wizją niemal białych niedźwiedzi na ulicach i śniegów po pas. A tymczasem jesień była wtedy wyjątkowo piękna i ciepła. Ciepła na tyle, że ja – naczelny zmarźluch – musiałam zdjąć kurtkę.

Chciałabym trafić na ten placyk raz jeszcze i sprawdzić, czy pianino wciąż słychać, i czy wróble wciąż rozrabiają w liściach rosnącego tam drzewa. No i teraz już wiem, co chce zobaczyć, i co zwiedzić. Vasę sobie już pewnie daruję, ale Pałac muszę koniecznie zwiedzić raz jeszcze. I tym razem już bez pytań o Kircholm.  Koniecznie muszę zwiedzić tak muzeum miejskie, jak i historyczne, zresztą całą listę MUST SEE już mam. No i muszę w końcu zrobić porządne zdjęcia tego gubernatora Rygi w Św. Mikołaju…

Ale na pewno następnym razem nie pojadę w wysokich obcasach. I to na pewno znacznie ułatwi mi zwiedzanie…

Tak więc – pożytek z porządków w fotograficznych archiwach jest duży, bo można wrócić z sentymentem do chwil serdecznych… (nie muszę chyba dodawać, że porządki leżą i kwiczą – do następnego razu).

🙂

Z cyklu Zaproszenia – zakup obrazu dla Muzeum Historycznego Miasta Gdańska

Żeby nie było, że pamiętamy muzeum tylko jego zaściankowość, jaka z niego „wylazła” przy sposobności afery z kari-matami 🙂 – gwoli reporterskiej uczciwości zamieszczam ciekawie brzmiące zaproszenie, jakie wpadło do mojej skrzynki mailowej:

Obraz i to jaki!

To rzadkość na rynku sztuki ze względu na czas powstania, osobę artysty i nieznane losy innych jego dzieł. Do zbiorów Muzeum Historycznego Miasta Gdańska trafi unikatowy obraz gdańskiego malarza. Jego zakup umożliwiła współpraca Muzeum z Browarem Amber. Tajemnica obrazu rozwieje się  28 stycznia br. o godz. 10.15 w Dworze Artusa, Oddziale MHMG. Ten dzień to rocznica urodzin Jana Heweliusza, najlepszy termin na prezentację takiego dzieła.

Rok 2011 w Gdańsku należał do Jana Heweliusza. Wtedy to dzięki „połączonym siłom” MHMG i Browaru Amber, na rynek trafiła nowa marka piwa – Johannes. Część przychodu ze sprzedaży piwa warzonego tradycyjną metodą przeznaczano na zakup muzealnych eksponatów.

Dzięki dofinansowaniu przez browar, 28 stycznia br. w zbiorach MHMG pojawi się nowy obraz przedstawiający….

– Na razie zdradzimy tylko, że to bardzo reprezentacyjny portret – mówi Adam Koperkiewicz, dyrektor Muzeum Historycznego Miasta Gdańska. – Ze względu na jego tematykę, a także osobę autora rewelacyjnie wpisuje się w kanon zbiorów malarstwa naszej instytucji.

Przed oficjalną prezentacją obrazu Muzeum ujawnia jeszcze, że autorem dzieła jest malarz związany z dziewiętnastowiecznym środowiskiem artystycznym Gdańska. Obrazy artysty wchodziły w skład przedwojennych zbiorów Muzeum Miejskiego. Autor dzieła miał również udział w tworzeniu nie zachowanej dekoracji malarskiej wnętrza jednej z najważniejszych budowli publicznych w Gdańsku.

Serdecznie zapraszamy!

„O donatorze obrazu słów kilka”… sobie daruję, bo te można będzie z pewnością znaleźć na stronie Muzeum, a nadto z pewnością w postaci licznych ulotek na spotkaniu. 😉

Śnieg – Gdańsk

Dzień z życia przewodnika… tyle że tym razem miałam aparat. „Urwałam” się więc grupie z lunchu, żeby zrobić parę zdjęć padającego śniegu. Było ładnie. Jedyny dysonans wprowadza smętny wiecheć (pod tytułem „choinka”) ustawiony na Długim Targu. Śnieg przykrył wszystkie niedoskonałości powierzchni ulic i chodników, nawet nieopróżnione śmietniki. Na deser – zabrzmiał nam ratuszowy carillon. Grupa mimo, że zmarznięta i z przemoczonymi nogami (moda przed zdrowym rozsądkiem 😉 ) była zachwycona. No bo też i jest się czym zachwycać – w końcu to Moje Miasto.

Nie jestem z Torunia…

Hasło na Facebook’u – dotyczyło polubienia czy dopisania, za co się lubi swoje miasto – w tym wypadku dotyczyło to Torunia.

Nie jestem z Torunia, a moje toruńskie związki rodzinne sięgają tak daleko w przeszłość, że w żaden sposób nie mogę mówić, że to jest powodem mojego toruńskiego „bzika”.

Tak więc, w żaden sposób nie czuję się z miastem związana – poza obiektywnymi związkami emocjonalnymi… Bo to, że parę lat temu „zrobiłam” uprawnienia na Toruń wynikało nie z kalkulacji finansowej, ani też z żadnych rodzinnych konotacji, a z zauroczenia tym wyjątkowym tworem urbanistyczno-socjologicznym 😉

No i – nie mogłam się powstrzymać przed wpisem pod zdjęciem pod tematem.  To zaś, co napisałam – zamieszczam poniżej – bo to właściwie kwintesencja Torunia.

A przy sposobności: TUTAJ odnośnik do tego, co skleciłam z moich fotograficznych zauroczeń, bo tak w ogóle, to Toruń jest miastem detali 😉

A więc:

Nie jestem z Torunia, ale LUBIĘ…

  • za klimat Starego i Nowego Miasta,
  • za pierogi,
  • za Jakuba i Janów,
  • za ciszę w Mariackim,
  • za echo na dziedzińcu ratuszowym,
  • za skarb ze Skrwilna,
  • za śliskie schody w Muzeum,
  • za szafę w Domu Kopernika,
  • za zapach pierników,
  • za Aleję gmerków,
  • za cegłę (niejedną) –
  • za wszystko

Z cyklu Zaproszenia – Gdańsk – wystawa w Ratuszu Głównego Miasta

Od 25 maja do końca września czeka nas ciekawe wydarzenie w Ratuszu Głównego Miasta Gdańska. Otóż otwarta zostanie wystawa”Citius- Altius- Fortius. Lokalny wymiar wielkiej idei sportu.”

To dla mnie ważne wydarzenie, jako córki mistrzyni Polski w biegach narciarskich; ale ważne dla mnie także ze względu na wspomnienie o Leonie Krzeczunowiczu i Wandzie Czaykowskiej (Krzeczunowiczowej)…

Poniżej wklejam żywcem tekst ze strony Muzeum Historycznego Miasta Gdańska:

Citius- Altius- Fortius. Lokalny wymiar wielkiej idei sportu.

Od 25 maja do 30 września w Ratuszu Głównego Miasta Gdańska obejrzeć można będzie wystawę „Citius- Altius- Fortius. Lokalny wymiar wielkiej idei sportu”. Pretekstem do jej organizacji jest EURO 2012. Bohaterami będą jednak nie tylko piłkarze ale sportowcy oraz dyscypliny sportowe od czasów nowożytnych Igrzysk Olimpijskich, tworzący wielobarwną mozaikę sportowej mapy Pomorza, Warmii i Mazur.

Podstawą prezentacji będzie tu nie tyle narodowość – polska czy niemiecka – lecz miejsce, skąd ci sportowcy pochodzą lub gdzie swe sukcesy osiągali. Pokażemy ciągłość uprawiania sportu, ludzi i ich motywacje, porażki i sukcesy w czasach pokoju i wojny. Wspaniałe sale Ratusza Głównego Miasta staną się areną wspomnień o ludziach sportu, ponieważ zgodnie z ideą twórcy nowożytnych Igrzysk- barona Pierra de Coubertina- sport jest wspólną wartością ludzi różnych ras, religii, kultur, ustrojów politycznych i narodowości. Pokażemy bogatą i długą tradycję organizacji sportowych: m.in. Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, Aeroklubu Gdańskiego czy Klubu Sportowego „Gedania”. Ideą wystawy jest pokazanie wartości kulturowej i siły ducha sportu – części ludzkiej kultury i aktywności.

Specjalne miejsce będą mieli zwłaszcza olimpijczycy z terenów objętych wystawą – zarówno polscy, jak i niemieccy. Będziemy mieli szczególną okazję przypomnieć takich sportowców jak Stefan Szelestowski, Jerzy Młynarczyk, Stanisława Walasiewiczówna, Karol Rómmel, Hans Woelke, Erwin Blask, Zygmunt Chychła, Bronisław Malinowski, Kazimierz Deyna, Zenon Plech, Andrzej Grubba, Leszek Blanik, Dariusz Michalczewski i wielu, wielu innych.

Wystawa stanie się okazją do spotkań z ludźmi sportu, którzy będą snuli swe opowieści i refleksje o sportowych pasjach.

Zapraszamy do śledzenia zapowiedzi wystawy o sporcie oraz do odwiedzenia nas od 25 maja. Szczegółowe informacje publikować będziemy na bieżąco tutaj i na naszym profilu na Facebooku oraz w wielu innych miejscach. Bądźcie z nami!

Kurator wystawy: dr Janusz Trupinda

Ważne to dla mnie wydarzenie, bo nie mam pamiątek sportowych po Matce. Zniszczyła większość, cierpiąc pod koniec życia na chorobę Alzheimera. Ocalało niewiele zdjęć. Ale jedno, z jej sportowych czasów zamieszczam, bo ładne.

A tak swoją drogą, czasem sobie przypominam te kilometry robione na biegówkach rano, przed pójściem do szkoły, i rzuty dyskiem, pod czujnym okiem lekkoatletycznej rodzicielki. A także przypominam sobie zaskoczenie pewnego naiwnego kretyna, który moją matkę zaczepił w ciemnym parku, chcąc jej zabrać torebkę… Nie miał biedak pojęcia, że ta subtelna „etykieta dworu hiszpańskiego” była … dyskobolką. 🙂

Koń Sobieskiego…

… „Koń jaki jest – każdy widzi”.

Niestety, ksiądz dobrodziej widać nie przewidział, że jednak NIE każdy 😉

Otóż…

Stoi sobie pomnik w Gdańsku: król Sobieski siedzi na koniu. Koń cudny. Król nieco mniej, ale że przecież był w swoisty sposób związany z Gdańskiem, to sobie jest. Tym bardziej, że jak mało co w Moim Mieście – skwer na Targu Drzewnym udał się zarządzającym miejską zielenią…

I tak sobie ten pomnik stał spokojnie, do momentu, aż w roku 2000 poszłam na kurs przewodnicki. Jak na każdym kursie – i my mieliśmy serię obejść miasta z instruktorami. Któraś z kolei nasza trasa wiodła obok pomnika. Instruktor do znudzenia wymieniał daty bitew wszelkich, w których brał (czy nie) udział Jan Sobieski, zupełnie nie zauważając KONIA. Nie wytrzymałam i zadałam pytanie. Pytanie o rasę owego konia.

Dopuszczam odpowiedź „nie wiem”. Absolutnie jednak nie dopuszczam odpowiedzi: „a cóż to za pytanie??” czy co gorsza: „ale to nie ważne”… A to właśnie usłyszałam na moje pytanie.

Zawzięłam się. Nie dość, że właśnie dlatego postanowiłam być innym przewodnikiem, niż autor owych  „błyskotliwych” odpowiedzi, ale jeszcze postanowiłam sama sobie znaleźć odpowiedź prawidłową.

„A po co ci to?” „Nikt nigdy o to nie pyta” słyszałam dokoła. Nie wiedziałam jeszcze po co mi to. Ale tak na wszelkie wypadek zabrałam się za poszukiwania, wychodząc z założenia, że skoro sama jestem dociekliwym turystą – to mogę trafić na kogoś z podobnym podejściem… Wtedy byłam dopiero na kursie i nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to ważne i jak bardzo prawdopodobne.

Za poszukiwania zabrałam się u źródeł, czyli we Lwowie. Zadzwoniłam wprost do dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Lwowa. Tam niczego konkretnego nie dowiedziałam się od pana dyrektora, bowiem konwersacja nam się rozbiła o… rodzinę. 🙂 Naszą wspólną rodzinę. 

Nie zrażona tym wcale, rzuciłam się w wir poszukiwań. Niczym Koziołek Matołek już przeze mnie cytowany, zaczęłam od… Wilanowa. Wszak tam czas jakiś stał ów cudny koń. Niestety poraziła mnie identyczna odpowiedź, jaką usłyszałam od przewodnika na kursie. Noooo, gratulacje za podejście do tzw. sprawy… Zwróciłam się ku swoim – i w gdańskim Ratuszu Głównego Miasta uzyskałam wiele cennych wskazówek od zawsze i niezmiennie życzliwego dra Jerzego Kuklińskiego… Zwróciłam się także do paru znanych stadnin polskich. Wszędzie uprzejmie mnie wysłuchiwali, nie dziwili się ani nie wystraszyli (w przeciwieństwie do Wilanowa). Wszędzie kazali dokładnie opisać konia, po czym okazywało się, że nijak nie pasuje do tam hodowanych. Aż w końcu w Janowie Podlaskim odesłali mnie do Rzecznej… Tam zaś, po stanowczym odrzuceniu wersji z trakenem w roli głównej, odesłano mnie do… Radosława Sikory, autorytetu i eksperta od husarii, autora szeregu publikacji na temat wojskowości XVII wieku. Że też nie wpadłam na to wcześniej!!! Przecież mam przyjemność go znać z czasów arcyciekawego projektu Jakuba Pączka – czyli z czasów strony o JOX Jaremie Wiśniowieckim. Napisałam więc do eksperta i zanim otrzymałam od niego wyczerpującą odpowiedź, najpierw dostałam taki cytat:

Koń turek, chłop Mazurek, czapka megierka, szabla węgierka…

Szperając dalej, zachęcona korespondencją z Radkiem i wskazówkami Pana Kuklińskiego, znalazłam mnóstwo informacji. No, ale teraz wiedziałam czego szukałam i jak szukać. 😉

Między innymi, taki cytat mi kiedyś wpadł w oko:

Często sięgano po domieszki ras wschodnich, gdyż powszechnie uznawano, że najlepsze są „Koń turek, chłop Mazurek, czapka magierka, szabla węgierka”. Większość koni kawaleryjskich były to produkty krajowe, uszlachetniane „turkami” właśnie, czyli końmi anatolijskimi, perskimi, turkmeńskimi, kurdyjskimi, krymskimi, kaukaskimi i arabskimi włącznie. Rzadko widoczna była domieszka cięższych koni. Konie husarskie, choć miały być nieco cięższe i roślejsze niż dla „lżejszych znaków”, musiały ważyć niewiele tylko ponad 500 kg. Dźwiganie jeźdźca z uzbrojeniem i wyposażeniem dla Konia lżejszego byłoby trudnym zadaniem, zaś koń ciężki nie posiadałby by wymaganej zwrotności i szybkości. Konie zwane wówczas polskimi stanowiły zatem tak naprawdę swoisty melanż genetyczny. Przy tym jednak miały swoją urodę – we wspomnieniach i anegdotach o Janie III Sobieskim Francois Paul d’Alerac miał pisać: „Siedzi ta jazda na najpiękniejszych koniach w kraju”. Ze względu na urodę ceniono też w Polsce hiszpańskie dzianety, jednak miały one niewielki wpływ na hodowlę konia „polskiego”

Odtrąbiłam więc rozwiązanie zagadki, która to zajęła mi nieco życia. Wtedy bowiem jeszcze pracowałam na tzw. posadzie i nie zawsze miałam możliwość korzystania z internetu, a sama nie miałam jeszcze komputera w domu.

😉

Po paru latach, już jako przewodnik, oprowadzając właścicieli słynnych stajni „Skądś-Tam”, zaprosiłam moich panów na spacer. Nasza trasa wiodła nieopodal pomnika. I nagle dotychczas dystyngowani panowie, jak jeden – dosłownie zachłysnęli się zachwytem na widok Konia Sobieskiego. Już ich lubiłam! Króla jegomościa nawet nie zauważyli 🙂 (za też ich już lubiłam).

Kiedy padło TO pytanie, pomyślałam, że mój instruktor z kursu chyba powinien w tym momencie mieć potężną czkawkę, gdziekolwiek wtedy był i cokolwiek robił. 😀

Od tego czasu – ilekroć mam jakiś „orzech do zgryzienia” czyli – zagwozdkę – nazywam to Koniem Sobieskiego.

A propos konia… ciekawe, czy w końcu w tym irracjonalnym współczesnym pędzie do stawiania pomników wszystkim i za wszystko (uszczęśliwiając nas koszmarnymi projektami) –  powstanie wreszcie zasłużony pomnik konia w Gdyni, planowany przecież już przed wojną?

Z cyklu Zaproszenia – Gdańsk – MHMG Wielka Sala Wety w Ratuszu

Dostałam niezmiernie ciekawą informację od Pana Dariusza Rybackiego z Działu Edukacji, Promocji i PR-u MHMG, oto ona:

Muzeum Historyczne Miasta Gdańska

pragnie serdecznie zaprosić na prezentację
postaci neohistorycznych mebli w stylu gdańskim, która odbędzie się
18 kwietnia 2012 roku o godzinie 13:00 w Wielkiej Sali Wety Ratusza Głównego Miasta.

   Termin prezentacji nie został wybrany przypadkowo. Od prawie trzydziestu lat 18 kwietnia obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Ochrony Zabytków, uznawany przez UNESCO za jedną z najważniejszych imprez kulturowych o zasięgu światowym. Nasza Instytucja otrzymała prezentowany komplet mebli w lutym 2012 roku. Darczyńcami są  Państwo Janine Polenthon-Steinert i Detlef Steinert, zamieszkali w Bonn.                         

     Stanowią one ciekawy przykład recepcji form historycznych, nawiązujących do bogatych dziejów naszego Miasta. Obiekty podarowane Muzeum były niegdyś częścią majątku krewnych Darczyńców, którzy w czasach międzywojennych mieszkali w Gdańsku. Opuścili Miasto pod koniec lat 40. ubiegłego wieku. Meble są więc kolejnymi pamiątkami po burzliwych dziejach Wolnego Miasta Gdańska, wchodzącymi w skład zbiorów MHMG.

     Jest to darowizna szczególnie ważna dla naszej Placówki. W sposób wymowny koresponduje bowiem z trwającą od lutego wystawą „Niniejszym przekazuję… Dary i zakupy w Muzeum Historycznym Miasta Gdańska” i jest potwierdzeniem jej fundamentalnego założenia – konieczności szczególnej ochrony nie tylko zabytkowych przedmiotów, ale też rodzinnych historii z nimi związanych. 

     Wyrażamy szczerze przekonanie, że prezentacja podarowanych MHMG mebli oraz ich historii będzie wydarzeniem, które nie tylko godnie wpisze się w obchody Międzynarodowego Dnia Ochrony Zabytków, lecz także podkreśli wagę ochrony dziedzictwa kulturowego Miasta Gdańska. 

Frombork na dobry początek – czyli mroźnie i medycznie z Garbusem nad Zatoką Świeżą

No i po weekendzie.

Niezwyczajny weekend to był, bo spędzony na Końcu Świata. Na NASZYM ulubionym Końcu Świata 🙂

Od lat, na początku każdego roku – spędzamy weekend na Wzgórzu Katedralnym. My – czyli tzw. Desant Gdański (tym razem wszakże w niepełnym składzie). Doładowujemy akumulatory psychiczne, uczymy się do kolejnych egzaminów, szkolimy z nowości. Rozpoczynamy Nowy Sezon. Ale nade wszystko chłoniemy atmosferę tego wyjątkowego miejsca, jakim dla nas jest Frombork. Tak więc i tym razem nasze Przytulisko z widokiem na Katedrę czekało na nas, kiedy zajechałyśmy w mroźne sobotnie przedpołudnie. Przytulisko i Jagoda S, niezmiennie serdeczna od lat. Cierpliwie odpowiadająca na miliardy pytań, jakie mamy do Niej podczas naszego wyjątkowego corocznego i zupełnie ekskluzywnego, prywatnego szkolenia.

Udało nam się „załapać” na zwiedzanie ciekawej wystawy i fascynującą opowieść Jagody tak o przygotowaniach, jak i szczegółach kwerendy przed wystawą. Przy sposobności oczywiście wspomniałyśmy słynny zeszłoroczny cytat ze świetnej książki Jowity Jagli pod tym samym, co wystawa tytułem „Boska Medycyna i Niebiescy Uzdrowiciele„… Cytat źle przeczytany w zapadającym zmroku. Zresztą trudno było się nie pomylić czytając tekst przy słabym świetle lampki. A chodziło o Wita i podglądającego go Hiliasa… To, co usłyszałyśmy brzmiało ni mniej ni więcej tak:

(…)Wit modlił się do Boga, prosząc o pomoc, wtedy Bóg zesłał mu siedem aniołów, które go otoczyły. Scenę tę podejrzał Hilias, zmarł ze strachu i natychmiast oślepł.

Oczywiście powinno być ZAMARŁ… ale wtedy, rok temu – zmęczone trasą i sezonem, który trwał wyjątkowo długo – nie wpadłyśmy na to, żeby przeczytać fragment raz jeszcze 🙂 Dzisiaj ten cytat jest naszym hasłem na wszelkiego rodzaju zasłyszane bzdurne wypowiedzi.

Wracając do mijającego weekendu – z chęcią obejrzałyśmy wystawę, o której w zeszłym roku tylko słyszałyśmy. A na dodatek – chodzenie po wystawie z Jagodą, jako przewodnikiem – dało nam niesłychanie dużo wiedzy, niedostępnej nigdzie indziej.

A tak przy sposobności – warto odwiedzić Jej bloga, gdzie opisuje (wspólne z p. Weroniką Wojnowską) piecowe peregrynacje.

Załączam nieco zdjęć ze wspomnianej wystawy i mroźnego Fromborka.

A co z tytułowym Garbusem?

Otóż, każde miejsce o długiej i nierzadko burzliwej historii ma swoich strażników. Takiego strażnika ma też i fromborskie Wzgórze Katedralne. Widmo człowieka, o zdeformowanej sylwetce, przywodzącego na myśl Quasimodo, w milczeniu obchodzi teren Wzgórza nocą. Pojawia się zza Kamienia Biskupiego i zapada za niego ponownie w całkowitych ciemnościach, już po wygaszeniu reflektorów oświetlających Katedrę. Postać Garbusa, jak go nazwano, widziana bywała przez wiele osób; a to kątem oka, a to gdzieś w tzw. przelocie,  niedaleko dawnej studni, a to nieopodal wejścia na północne międzymurze. Czasem Garbus spotykany był w okolicach Kapitularza. Widywali go także uczestnicy badań archeologicznych, prowadzonych czas jakiś temu na Wzgórzu. Kiedy więc wykopano w okolicach Kamienia szczątki ludzkie ze zdeformowanym kręgosłupem, dla niektórych był to szok. Dla niektórych jednak było to także potwierdzenie ich słów, w które nie wszyscy przedtem wierzyli. Zadecydowano o wywiezieniu szczątków do Warszawy by je zbadać. Samochód wiozący je psuł się ponoć parę razy, zanim wreszcie wyjechał przez bramę.

Czy Garbusy znalazł spokój w dalekim dużym mieście, którego nie było, gdy tutaj tętniło życie kapitulne? Czy przestał się pojawiać na Wzgórzu Katedralnym? Na te pytania odpowiem kiedy indziej, bo … duuuuuuużo by pisać 🙂

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Toruń – blaszany kot z pierogami

Ja jak zwykle o pierogach. W Toruniu. Ale nie będzie o tych ze znanych Pierogarni.

Tu będzie o pierogach z Pierogarni pod Blaszanym Kotem.

Tego dnia żar z nieba lał się niemożebny. Jeśli już JA twierdzę, że było gorąco, to naprawdę tak było. 🙂 Nie chciało mi się iść ani na Most Pauliński, ani na Łazienną. Po całym dniu jazdy i sumiennym oprowadzeniu po Toruniu, nie chciało mi się już nigdzie ruszać z Rynku Staromiejskiego. Umówiłam się z grupą za dwie godziny przy żabach, i ani mi się śniło w tym morderczym upale lecieć szukać jedzenia.

Przypomniałam sobie, że już kiedyś jadłam Pod Blaszanym Kotem, (bodaj podczas przygotowywania się do egzaminu, czy już po – nieważne) i zapamiętałam, że było smacznie, więc tam postanowiłam zjeść mój lunch.

Kiedy grupa pytała mnie o „smaczne miejsca” w pobliżu, zaznaczyłam każdemu na jego mapce restauracje i bary, które kiedykolwiek odwiedziłam i uważałam, że moi wycieczkowicze mogliby tam zjeść dobrze i w miarę szybko…

Ale, że parę osób z grupy zaciekawionych gdzie ja jem – poszło za mną, to wkrótce w malej salce zrobiło się dość tłoczno. Złożyliśmy zamówienie. I po jakimś czasie podano nam nasze dania.

Pomna mojego doświadczenia w Elblągu, tutaj zamawiam małą porcję. Pierogi są wszakże mniejsze niż w elbląskim Alibi, i na małą porcję wchodzi bodaj 8 pierogów.

Przyznam, że tutaj zawsze mam ochotę wylizywać talerz. A to ze względu na sosy. Nie wszystkie sosy lubię, i mam swoje ulubione smaki. Tu akurat sosy na szczęście są dobre. No i oczywiście do pierogów nie mogło zabraknąć okrasy z boczkiem ani tłuszczu z cebulką.

Więc – przy wizycie w Toruniu, i zakupach piernikowych, nieopodal Dworu Artusa – warto przejść dalej – w stronę Łuku Cezara i zajść na pierogi Pod Blaszanego Kota. 🙂