Z cyklu Zaproszenia – Gdańsk – MHMG Wielka Sala Wety w Ratuszu

Dostałam niezmiernie ciekawą informację od Pana Dariusza Rybackiego z Działu Edukacji, Promocji i PR-u MHMG, oto ona:

Muzeum Historyczne Miasta Gdańska

pragnie serdecznie zaprosić na prezentację
postaci neohistorycznych mebli w stylu gdańskim, która odbędzie się
18 kwietnia 2012 roku o godzinie 13:00 w Wielkiej Sali Wety Ratusza Głównego Miasta.

   Termin prezentacji nie został wybrany przypadkowo. Od prawie trzydziestu lat 18 kwietnia obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Ochrony Zabytków, uznawany przez UNESCO za jedną z najważniejszych imprez kulturowych o zasięgu światowym. Nasza Instytucja otrzymała prezentowany komplet mebli w lutym 2012 roku. Darczyńcami są  Państwo Janine Polenthon-Steinert i Detlef Steinert, zamieszkali w Bonn.                         

     Stanowią one ciekawy przykład recepcji form historycznych, nawiązujących do bogatych dziejów naszego Miasta. Obiekty podarowane Muzeum były niegdyś częścią majątku krewnych Darczyńców, którzy w czasach międzywojennych mieszkali w Gdańsku. Opuścili Miasto pod koniec lat 40. ubiegłego wieku. Meble są więc kolejnymi pamiątkami po burzliwych dziejach Wolnego Miasta Gdańska, wchodzącymi w skład zbiorów MHMG.

     Jest to darowizna szczególnie ważna dla naszej Placówki. W sposób wymowny koresponduje bowiem z trwającą od lutego wystawą „Niniejszym przekazuję… Dary i zakupy w Muzeum Historycznym Miasta Gdańska” i jest potwierdzeniem jej fundamentalnego założenia – konieczności szczególnej ochrony nie tylko zabytkowych przedmiotów, ale też rodzinnych historii z nimi związanych. 

     Wyrażamy szczerze przekonanie, że prezentacja podarowanych MHMG mebli oraz ich historii będzie wydarzeniem, które nie tylko godnie wpisze się w obchody Międzynarodowego Dnia Ochrony Zabytków, lecz także podkreśli wagę ochrony dziedzictwa kulturowego Miasta Gdańska. 

Tolkmickie „skorupy” u Świętego Ducha

Przy okazji wizyty we Fromborku, bezdyskusyjnie TRZEBA koniecznie zobaczyć 3 krowy na gzymsie. A jak już jest się w okolicach Szpitala Św. Ducha, to jakże tu nie wejść?

O samym Szpitalu nie będę wspominała, bo o tym TUTAJ i TUTAJ.

Tym razem polecam odwiedziny w piwnicy szpitalnej.

Nie tylko dlatego, że można tu znaleźć ciekawe ślady na cegłach (o nich będzie gdzie indziej), ale przede wszystkim dla pięknej ceramiki z Tolkmicka.

Wszyscy słyszeli o Cesarskiej Manufakturze w Kadynach. Wyroby tej manufaktury można znaleźć w muzeach, zbiorach prywatnych, często wypływają na rynku antykwarycznym. W gdańskim Oddziale Okręgowym NBP przy ul. Okopowej można ujrzeć cały hol i salę operacyjną – wyłożone kaflami z Kadyn.

Uwaga – budynek po manufakturze w Kadynach jest obecne wystawiony na sprzedaż. Ci, którzy go jeszcze nie widzieli, niech się spieszą, bo nie jest wpisany do rejestru zabytków i może niedługo skończyć, jak zabytkowe zakłady mięsne w Gdańsku…

Ale wracając do ceramiki…

Otóż, w porównaniu z popularnymi Kadynami i ich ceramiką, nieczęsto słyszy się o Mieście Garncarzy… Czyli o Tolkmicku. Raczej znane jest z tego, że jeden z jego burmistrzów (w XVIII wieku), został wziętym rzeźbiarzem. Dzisiaj Tolkmicko jest sennym miasteczkiem, ożywającym nieco w sezonie. A że nie zawsze tak było i że do 1945 roku rozwijało się całkiem nieźle – można przeczytać TUTAJ. Smutek ogarnia, kiedy z opowieści rodzinnych wyłania się obraz miasteczka schludnego, czerpiącego dochody nie tylko z rybactwa, ale też będącego

kwitnącym ośrodkiem ceramicznym o wielowiekowej tradycji. Rzemieślnicy miejscowi w oparciu o bogate złoża gliny, wyrabiali ceramikę użytkową, zaspakajając zapotrzebowanie okolicznych miast: Fromborka, Braniewa, Elbląga, Królewca a nawet Torunia. Nie bez powodu nazywano Tolkmicko miastem garncarzy. W okresie największego rozkwitu (u schyłku XIX w.) działało tu około 40 samodzielnych warsztatów garncarskich.

(cytat ze strony Muzeum Mikołaja Kopernika we Fromborku )

Niestety – po roku 1945 Tolkmicko nie odzyskało dawnego blasku. Jak zresztą wiele innych miejscowości dawnych Prus Wschodnich…

Toteż niezmiernie cenna jest ekspozycja w piwnicy Szpitala Św. Ducha ukazująca ceramikę tolkmicką z działającego zaledwie kilkanaście lat Zakładu Ceramiki Artystycznej. Wyroby owego zakładu sygnowane były herbem Tolkmicka (wyciskanym w masie)  oraz napisem Tolkemiter Erde. Na zdjęciu widać taką sygnaturę – z towarzyszącym znakowi napisem: Ostdeutsche Handarbeit.

Zakład pracował do końca II wojny światowej. Dowodem na działalność w czasie wojny jest talerz bożonarodzeniowy z datą 1944.

Zakład (tak jak i życie na tych terenach) zamarł w styczniu 1945 r., po zajęciu Tolkmicka przez wojska radzieckie. Owszem, były próby wznowienia działalności zakładu. I to już w maju roku następnego. Nazwano go Bałtyckie Zakłady Ceramiczne. W „reanimowanym” zakładzie zaczęto produkować naczynia codziennego użytku. Wyroby cieszyły się popularnością i w 1947 r. zostały nawet zakwalifikowane na wystawę przemysłu artystycznego w Warszawie. Mimo tego zakład miał trudności finansowe, a także cierpiał na braki surowcowe. W związku z tym – w 1948 r. zakłady postanowiono zlikwidować. I tak w stanie likwidacji wegetowały do 1952 r., produkując doniczki i sprzęt rybacki. Zupełnie przypomina to zaprzepaszczenie, zniszczenie i zmarnowanie Zakładu Produkcji Leśnej – słynnego PLL LAS.

Poniżej parę zdjęć „skorup” sprzed wojny. I oglądając to, co Muzeum posiada, nagle uświadomiłam sobie CO takiego znalazłam w Słobitach wiele lat temu!!! Przecież w ruinach kredensu były skorupy (tym razem BEZ cudzysłowu) z Tolkmicka!!! Pieczołowicie zbierałam do woreczka pozostałości ceramiki, zastanawiając się nad sygnaturą na odwrocie, i nie mogąc doczytać się zatartych częściowo napisów. Szkoda, że nie wiedziałam jeszcze wtedy tego, co wiem dzisiaj… Potłuczone i niesłuchanie zmasakrowane było niemal wszystko. Nie tylko przez armię zwycięzców miażdżącą to, co napotkała na drodze. Ale też przez tych, którzy osiedli tu potem, niszcząc w szale bezmyślności i tępej nienawiści każdy przejaw tego,  co było im obce. Nieliczni zdawali sobie sprawę z wartości duchowej tego, co zastali. Na szczęście zdołali co nieco ocalić – stąd wystawa we fromborskim  Szpitalu Św. Ducha.

Oczy, struś, balanga i Pasternak do kotleta

Krysia zmusiła mnie do koncentracji.

Poszło o moje fotograficzne migawki z Zamku, jakie zmieściłam na Facebook’u 30 października. Wśród zdjęć było (jest) zdjęcie kaplicy św. Anny w tonacji szarości.

Szarość zdjęcia spotęgowała odczucie nastroju, ale też sprowokowała wspomnienia. Wspomnienia pewnego osobliwego snu. Snu z pogranicza absurdu.

Otóż czas jakiś temu dwie osoby w dwóch różnych częściach Polski i nieznające się zupełnie, miały sen o tej samej tematyce. Mało tego, obie osoby znajdowały się w tym śnie w tym samym czasie i tym samym miejscu.

Tymi osobami byłam ja i Ojciec Krysi. W życiu nie widzieliśmy się na oczy i w życiu słowa ze sobą nie zamieniliśmy.

Mój sen mniej więcej wyglądał tak:

Skończyłam nocne, i poczułam głód.

fot. Jagoda S.

Jak zwykle zresztą – bowiem podczas oprowadzania nie czuję ani głodu ani zimna. Emocje dopiero potem opadają. Musiałam coś zjeść, ale Mistrz Gałązka miał już zamknięte. Zamek w ogóle pogrążony był już w ciemnościach. Jedynie z dziedzińczyka sączyło się światło.

zamek nocą - fot. K.Cz.

Kiedy spojrzałam uważniej, dostrzegłam postać, wydawało mi się znajomą, idącą w stronę dziedzińczyka. W ciemnościach i bez okularów to myślę, że nawet gdyby to był Shrek we własnej osobie, to pewnie i tak bym go nie poznała. 😉

Ale to, że owa jakaś znajoma postać kiwnęła na mnie – to zauważyłam.

Podeszłam bliżej i już miałam zadać tradycyjne pytanie z nocnego (którym to pytaniem od prawie 10 lat doprowadzam do rozpaczy JS): „przez kuchnię czy głównym wejściem?” No więc, już miałam zadać to nieśmiertelne pytanie, kiedy nagle drzwi do Wielkiego Refektarza uchyliły się i znalazłam się w kręgu światła i gwaru dochodzącego ze środka. Gwar był nie byle jaki. Jazgot raczej. Muzyka zdecydowanie średniowiecznej proweniencji i do tego różnojęzyczny gwar głosów, spowodowało, że z ciekawością zajrzałam do środka pomieszczenia, które przecież tak dobrze znam od dzieciństwa.

N.B. To właśnie TO pomieszczenie Geoffrey Chaucer umieścił w swoich Opowieściach Kanterberyjskich… Nie wszyscy o tym wiedzą, a warto o tym pamiętać. Bo NIE było większego pomieszczenia dla „balang” w średniowiecznej Europie.

Coś, a może raczej ktoś mnie wepchnął do środka, dość na tym, ze znalazłam się w samym centrum gwaru i rejwachu niesłychanego. Nie wiedziałam, że kręcili film w Zamku!

Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że to nie film, a ja z XXI wieku zostałam żywcem przeniesiona do średniowiecza. Nie wiem, jak i co spowodowało tę pewność, ale nagle skurczyłam się… w sobie. O ile to w ogóle możliwe przy żywej wadze 80 kilo. Tyle akurat wtedy ważyłam – a więc byłam grubą babą (to stwierdzenie jest ważne, a raczej okaże się ważne potem).

Skurczyłam się w sobie, bo zdałam sobie sprawę z tego, ze przecież jestem w męskim stroju i mam krótkie włosy, i na dodatek jestem ubrana nieprzepisowo. Mam klamerki u ciżem, i na dodatek pierścionki na palcach i… o zgrozo! Czerwone paznokcie!

Taka wewnętrznie skurczona i starając się być niemal niewidoczna przycupnęłam w rogu długiego stołu nieopodal drzwi. Stół był znacznie dłuższy niż te w refektarzu konwentu, i uginał się pod ciężarem jadła wszelakiego. Wszyscy jedli, sięgając po jedzenie przeze mnie, ponad mną i spoza mnie… Miałam wrażenie że w Refektarzu są same ręce, tłuste i ruchliwe.

Nagle kątem oka nieopodal mnie zauważyłam postać mężczyzny, skuloną jak ja i z przerażeniem w oczach obserwującego otoczenie. Nasze oczy się spotkały na chwilę, ale żadne z nas nie wyniosło z tego otuchy, bowiem nagle ku mnie dosłownie wionął postawny Krzyżak. Nie pamiętam jak wyglądał, nawet nie jestem w stanie przywołać w pamięci jego stroju. Chyba miał na sobie płaszcz. Biały, a raczej kremowy. Ale na pewno miał na głowie kaptur.

I oczy!

Oczy miał niedobre; patrzące we mnie i przez mnie. Widział wszystko. I wiedział, że nie należę do jego czasu i jego otoczenia. A jednak nagle zza siebie wyjął talerz z ogromnym – wręcz monstrualnym udkiem kurczaka. Rzucił tym talerzem dosłownie przede mną. Zdałam sobie sprawę z dwóch faktów: talerz był drewniany, z ornamentem. Dokładnie taki sam, jaki znaleziono lata temu w wychodku u gdańskich dominikanów… zaś udko nie było kurze a strusie. Przez głowę przeleciało mi powiedzenie mojego Ojca, że tu Krzyżak na strusiu jechał wtedy to a wtedy… Biedny struś.

Rzuciwszy talerz ku mnie, Krzyżak o gorejącym spojrzeniu odezwał się a raczej warknął: „naa – żryj!”

Zdusiłam w sobie odruch buntu na brak taktu wobec kobiety. Nie tu i nie teraz!

I zerknęłam znowu kątem oka na tego skulonego faceta nieopodal. Też dostał talerz. I też Krzyżak mu kazał jeść. Gdzież on to wszystko trzymał? I jak do nas podszedł? Wionął. Tak, to najstosowniejsze określenie. Zupełnie, jakby płynął nad ziemią.

A tak na marginesie – jeśli mi ktokolwiek powie, że Pasternak NIE grał do kotleta, to niech się przeniesie tam i wtedy!!! Może nie do kotleta, a do udka strusiego – ale efekt ten sam.

Siedząc tam w tym średniwiecznym rejwachu, wśród postaci, które przecież znam z historii, z kursu i choćby z lektury „Organizacji…” Zdałam sobie nagle sprawę, że z wrażenia gadam tak do siebie jak i do każdego, kto koło mnie się pojawił. Nie pamiętam czy ktokolwiek mi odpowiedział, ale pamiętam, że wszyscy mieli na ustach temat jakiegoś polowania.

W momencie, kiedy ujrzałam znowu tego z niedobrymi oczami, i chciałam mu zadać najważniejsze pytanie:  kim jest? – zadzwonił budzik.

Usiadłam na łóżku w nagłej ciszy poranka, jeszcze ogłuszona rejwachem ze snu, zastanawiając się, co u licha takiego to było???

Jakaś niesłychana kompilacja zdarzeń i przeżyć, nagle w jednym śnie. I ten siedzący półgębkiem facet – co to trafił tam tak jak, ja przez przypadek.

Jednak to ten Krzyżak z oczami gorejącymi nie dawał mi spokoju. Nie potrafiłam sobie przypomnieć jego twarzy. Ani tego czy w ogóle miał jakąś twarz. Wciąż jednak pamiętałam te oczy. Niesłychanie okrutne i płonące. Prześladowały mnie potem czas jakiś. Co ciekawe bardziej wyraziste stają się do dzisiaj, kiedy przekraczam próg Kaplicy Św. Anny. Świadomość istnienia owych oczu nigdzie nie jest tak dojmująca jak właśnie tam.

Po długim czasie – nie wiem, miesiąc po tym dziwnym śnie, a może pół roku, opowiedziałam go Krysi.

Krysia zaś w odpowiedzi opowiedziała mi sen swojego Ojca…

Otóż…

Ojciec był na jakiejś uczcie w Wielkim Refektarzu. Rzecz działa się w średniowieczu i znalazł się tam jakoś dziwnie, niby zaproszony, ale nie bardzo pasując do całości… Mówił też, że na sali była jedna baba, dość gruba, gadająca dość dużo. Siedziała przy końcu stołu. Ojciec Krysi twierdził, że mimo zaproszenia – czuł się tam bardzo nieswojo. No ja myślę, że nieswojo! Jeśli go tak samo zaproszono jak mnie, czyli za kołnierz i do środka, to nie dziwota! 😉

Najważniejsze jednak było to, że i do niego podszedł, a raczej „wionął” czy jak kto woli: „podpłynął” ten z oczami, rzucając mu niemal talerz ze strusiem. Jednak do niego odezwał się nieco taktowniej: „masz, poobgryzaj sobie”.  Ojciec Krysi twierdził, że posiadacz strasznych oczu wyglądał jakby był nieżywy, i że się go niesłychanie wystraszył. Wręcz przeraził. Krysia twierdzi, że Ojciec zbladł nawet opowiadając sen, wiec przypuszczam, że sen musiał na nim zrobić kolosalne wrażenie.

Obie zamilkłyśmy na chwilę porażone niemal zbieżnością faktów i czasu.

Ja rozumiem swój sen, ale ja w Zamku bywam stale i nocne mam często, no i jestem bardzo z Zamkiem związana emocjonalnie od dziecka… Ale Ojciec Krysi? I to, że byliśmy tam w tym samym czasie i przy tym samym stole!

Prosiłam Krysię – by to narysowała. Bo w suchą opowieść nikt przecież nie uwierzy…

Oto ON:

rys. Krystyna Jarosławska

Kiedy stałam parę dni temu w Kaplicy, ten sen właśnie mi się przypomniał.

Zamek w ogóle wyzwala tzw. inną płaszczyznę – czy kto chce czy nie. Ale tylko wśród ludzi wrażliwych i rozumiejących specyfikę miejsca. Nie zapomnę, jak M.S. kazał nam na kursie iść i słuchać cegieł. Niektórzy zareagowali zdumieniem. Inni rozbiegli się po Zamku szukając swoich miejsc. I z tych wszystkich słuchających murów, tylko parę osób oprowadza dzisiaj po tej Największej Kupie Cegieł na świecie. Ale oprowadzając wydobywają z tych cegieł ich duszę…

Aby chociaż nieco zrozumieć, co mam na myśli, trzeba koniecznie przeczytać książkę Marka Stokowskiego pt. „Błazen”, a na deser „Noc Tajemnic”…

epilog

Na FB trwała ożywiona korespondencja i konwersacja między mną a Krysią w sprawie OCZU. No, bo w końcu to ja widziałam postać, a Krysia niczym ekspert śledczy – tworzy portret pamięciowy 😉

I w końcu miała wenę, czas i siłę, i posłała mi oczy emailem.

Zameldowała na FB, że: „oczy poszły” 😀

I po chwili napisała:

Ej. Taki głos, jakby kto chciał wejść i pociągnął za klamkę do domu. Pies też usłyszał i szczeka. Zeszłam, bo myślałam, że siostra nie może znaleźć klucza i dzwonek znowu nie działa. Otwieram drzwi a tam… Nikogo. Nawet furtka zamknięta. Wassup??”

Komentarz pojawił się natychmiast, to P., czujny jak zwykle: Ktoś sie po oczy zgłosił 😉

Poniżej wklejam konwersację między P. a Krysią 😀

Krystyna Jarosławska       weź…! przestań bo uwierzę

Krystyna Jarosławska       bo to było jak się wysyłały……… 🙂

Katarzyna Czaykowska    to MOJE drugie ja się dobijało :))) po oczy:))

Krystyna Jarosławska      albo właściciel oczu 😛 możesz dopisać to jako epilog…

P.                                    To teraz u Kaśka będzie klupać do dźwierzy;-)))))

Katarzyna Czaykowska    tyle, że Kasiek ma to w … kwidzyniu:)

P.                                    Dlatego do Cię Go wysłałem;-))))))

Dla niezorientowanych: mieć coś w kwidzyniu – to tyle samo co mieć coś w d… bo jak wiadomo mieszkać w Kwidzynie! A nie w Kwidzyniu, tak samo jak mieć coś w d..ie, a nie w d..iu 😀

To tyle w kwestii oczu i balangi ze „strusiem” w tle 😀

Migawki fromborskie cz.2 – Szpital Św. Ducha

Budynek szpitalny składał się z sali głównej – spełniającej rolę infirmerii, jadalni, i sali do modlitw dla przebywających tam chorych, czy niedołężnych (bo i taką rolę pełniły w średniowieczu szpitale – rolę przytułków)

Przedłużeniem budynku szpitalnego z reguły stanowiła kaplica – często otwarta na salę główną – a przedzielona drewnianym przepierzeniem… Nie będę opisywała historii samego szpitala fromborskiego –  załączam zdjęcia tablic, jakie zrobiłam niegdyś w szpitalu (za dodatkową opłatą można zdjęcia robić – warto).

O historii Szpitala Św. Ducha można także przeczytać w książce pt. Zabytki Fromborka – T. Piaskowskiego i H. Szkopa (do nabycia w Szpitalu). Polecam też wizytę na stronie Muzeum. Wprawdzie opisu tam niewiele – ale to tylko zaostrzy to apetyt na wizytę.