Tolkmickie „skorupy” u Świętego Ducha

Przy okazji wizyty we Fromborku, bezdyskusyjnie TRZEBA koniecznie zobaczyć 3 krowy na gzymsie. A jak już jest się w okolicach Szpitala Św. Ducha, to jakże tu nie wejść?

O samym Szpitalu nie będę wspominała, bo o tym TUTAJ i TUTAJ.

Tym razem polecam odwiedziny w piwnicy szpitalnej.

Nie tylko dlatego, że można tu znaleźć ciekawe ślady na cegłach (o nich będzie gdzie indziej), ale przede wszystkim dla pięknej ceramiki z Tolkmicka.

Wszyscy słyszeli o Cesarskiej Manufakturze w Kadynach. Wyroby tej manufaktury można znaleźć w muzeach, zbiorach prywatnych, często wypływają na rynku antykwarycznym. W gdańskim Oddziale Okręgowym NBP przy ul. Okopowej można ujrzeć cały hol i salę operacyjną – wyłożone kaflami z Kadyn.

Uwaga – budynek po manufakturze w Kadynach jest obecne wystawiony na sprzedaż. Ci, którzy go jeszcze nie widzieli, niech się spieszą, bo nie jest wpisany do rejestru zabytków i może niedługo skończyć, jak zabytkowe zakłady mięsne w Gdańsku…

Ale wracając do ceramiki…

Otóż, w porównaniu z popularnymi Kadynami i ich ceramiką, nieczęsto słyszy się o Mieście Garncarzy… Czyli o Tolkmicku. Raczej znane jest z tego, że jeden z jego burmistrzów (w XVIII wieku), został wziętym rzeźbiarzem. Dzisiaj Tolkmicko jest sennym miasteczkiem, ożywającym nieco w sezonie. A że nie zawsze tak było i że do 1945 roku rozwijało się całkiem nieźle – można przeczytać TUTAJ. Smutek ogarnia, kiedy z opowieści rodzinnych wyłania się obraz miasteczka schludnego, czerpiącego dochody nie tylko z rybactwa, ale też będącego

kwitnącym ośrodkiem ceramicznym o wielowiekowej tradycji. Rzemieślnicy miejscowi w oparciu o bogate złoża gliny, wyrabiali ceramikę użytkową, zaspakajając zapotrzebowanie okolicznych miast: Fromborka, Braniewa, Elbląga, Królewca a nawet Torunia. Nie bez powodu nazywano Tolkmicko miastem garncarzy. W okresie największego rozkwitu (u schyłku XIX w.) działało tu około 40 samodzielnych warsztatów garncarskich.

(cytat ze strony Muzeum Mikołaja Kopernika we Fromborku )

Niestety – po roku 1945 Tolkmicko nie odzyskało dawnego blasku. Jak zresztą wiele innych miejscowości dawnych Prus Wschodnich…

Toteż niezmiernie cenna jest ekspozycja w piwnicy Szpitala Św. Ducha ukazująca ceramikę tolkmicką z działającego zaledwie kilkanaście lat Zakładu Ceramiki Artystycznej. Wyroby owego zakładu sygnowane były herbem Tolkmicka (wyciskanym w masie)  oraz napisem Tolkemiter Erde. Na zdjęciu widać taką sygnaturę – z towarzyszącym znakowi napisem: Ostdeutsche Handarbeit.

Zakład pracował do końca II wojny światowej. Dowodem na działalność w czasie wojny jest talerz bożonarodzeniowy z datą 1944.

Zakład (tak jak i życie na tych terenach) zamarł w styczniu 1945 r., po zajęciu Tolkmicka przez wojska radzieckie. Owszem, były próby wznowienia działalności zakładu. I to już w maju roku następnego. Nazwano go Bałtyckie Zakłady Ceramiczne. W „reanimowanym” zakładzie zaczęto produkować naczynia codziennego użytku. Wyroby cieszyły się popularnością i w 1947 r. zostały nawet zakwalifikowane na wystawę przemysłu artystycznego w Warszawie. Mimo tego zakład miał trudności finansowe, a także cierpiał na braki surowcowe. W związku z tym – w 1948 r. zakłady postanowiono zlikwidować. I tak w stanie likwidacji wegetowały do 1952 r., produkując doniczki i sprzęt rybacki. Zupełnie przypomina to zaprzepaszczenie, zniszczenie i zmarnowanie Zakładu Produkcji Leśnej – słynnego PLL LAS.

Poniżej parę zdjęć „skorup” sprzed wojny. I oglądając to, co Muzeum posiada, nagle uświadomiłam sobie CO takiego znalazłam w Słobitach wiele lat temu!!! Przecież w ruinach kredensu były skorupy (tym razem BEZ cudzysłowu) z Tolkmicka!!! Pieczołowicie zbierałam do woreczka pozostałości ceramiki, zastanawiając się nad sygnaturą na odwrocie, i nie mogąc doczytać się zatartych częściowo napisów. Szkoda, że nie wiedziałam jeszcze wtedy tego, co wiem dzisiaj… Potłuczone i niesłuchanie zmasakrowane było niemal wszystko. Nie tylko przez armię zwycięzców miażdżącą to, co napotkała na drodze. Ale też przez tych, którzy osiedli tu potem, niszcząc w szale bezmyślności i tępej nienawiści każdy przejaw tego,  co było im obce. Nieliczni zdawali sobie sprawę z wartości duchowej tego, co zastali. Na szczęście zdołali co nieco ocalić – stąd wystawa we fromborskim  Szpitalu Św. Ducha.

Dureń czyli rozrywki duchowe ;)

Nie będzie wprowadzenia do tego komiksu. Bo przyznam się, że w życiu w durnia nie grałam ;). Inna sprawa, że ja w ogóle w karty nie lubiłam i nie lubię grać, bo to dla mnie strata czasu. Tyle jest wspaniałych książek do przeczytania, że zawsze mi żal było życia na karty. Ale duchy, to co innego. Nawet jeśli cokolwiek marnują, to na pewno nie życie. Czy więc karty to najlepsza ich rozrywka ? Myślę, że nie – czego dowodem są liczne „spotkania” z dziwnymi zjawiskami w Wiadomym Zamku.

A swoją drogą, to musi być miłe móc do kogoś powiedzieć „durniu” tak bezkarnie 🙂

Ludzie średniowiecza

Robert Fossier – Ludzie średniowiecza – Wydawnictwo WAM, cena 49,-zł.

Świeżutka pozycja, wydana we wrześniu tego roku. Ma 396 stron i coś mi się wydaje, że zapowiada się kolejna zarwana noc. Książka bowiem niesłychanie wciąga. I pomimo grubości – jako, że druk jest dość duży – czyta się dosłownie jednym tchem…

Niech za ogólny opis książki posłuży cytat ze strony Wydawnictwa:

„Terenem badawczym historii jest rzeczywistość ludzka, człowiek w społeczeństwie. Wybitny historyk, archiwista, profesor Sorbony Robert Fossier dowodzi, że człowieka wieków średnich i współczesnego czytelnika różnią tylko szczegóły. Ta napisana z polotem monografia zainteresuje nie tylko historyków, ale wszystkich tych, którzy czytają książki dla przyjemności.

Uniwersytety, cystersi, Hanza, statuty Arte della Lana, Summa Tomasza z Akwinu czy katedra w Amiens – to nie całe średniowiecze. Jestem zmęczony słuchaniem tylko o rycerzach, feudalizmie, reformie gregoriańskiej i pańskich posiadłościach.
Człowiek o którym mówię nie jest ani rycerzem, ani mnichem, ani biskupem, ani kimś „wielkim”, ani tym bardziej mieszczaninem, kupcem, panem czy kimś wykształconym.
Starałem się prześledzić życie bardzo prostych ludzi, ich codzienne troski i przede wszystkim problemy materialne. Nawet jeśli spróbowałem wgłębić się w sferę ducha i duszy, nie czułem się tam najlepiej z powodu braku zmysłu metafizycznego.
Jestem przekonany, że „ludzie średniowiecza” to my.
Autor”

I na zacytowaniu ze strony Wyd. WAM mogłabym poprzestać. Jednakże muszę wtrącić tradycyjnie swoje 3 gorsze. Otóż książka świetna, pod każdym względem. Dla przewodników – tak jak ja –  specjalizujących się w średniowieczu – wprost bezcenna. Pod jednym wszakże warunkiem. Że zostanie przeczytana naprawdę – od przysłowiowej deski do deski. Nie twierdzę, że jest łatwa w odbiorze. Ale ileż bezcennych informacji zawiera! Nawet rozkład dnia, czy świetny opis nieskutecznej walki z dżumą, żeby wymienić tylko te najpraktyczniejsze (na razie doszłam  w lekturze do strony 74) dla przewodnika.

W tym sensie może stanowić doskonałą ściągę !

Bowiem – jak już po raz „n-ty” powtarzam – ludzi interesuje życie człowieka, a nie lawina dat i faktów. Daty i lawinę faktów czy nazwisk nasi turyści natychmiast zapominają – i potem skarżą się na daty, daty, daty i nudny przekaz przewodnicki. A więc by wzbogacić ów przekaz – tak ważny – serdecznie polecam lekturę (nie tylko tej książki zresztą 😉 )

I znowu cytat – z rozdziału „Etapy życia”:

(…) „Na pierwszym planie jest dłoń.”…

(…) „Wspomnieć to, co przetrwało do naszych czasów: przysięga składana przed sędzią z wyciągniętą, nagą dłonią; salutowanie żołnierzy przed wyższym rangą – ręką przy czole; czy popularny zwyczaj całowania w dłoń, wyraz podszytego hipokryzją szacunku wobec potęgi kobiet.” (…)

To nie jedyne tak oczywiste odniesienie „wtedy” do „dzisiaj”. Oczywistość tych odniesień sprawia, że książka daje się dosłownie pochłonąć, i sama pochłania całą uwagę.

Książkę Fossiera powino się polecać każdemu kto nie tylko chce być, czy już jest przewodnikiem. Ale także każdemu, kto w jakikolwiek sposób intersuje się tym okresem w historii.

Na koniec rozbrajające wyznanie autora – urywek z przedmowy:

(…)” Ostatnie słowo: prawie wszystko wziąłem od innych; nie cytując. Ale, jak to się mówi w pospiesznym podziękowaniu, sami się rozpoznają. Tu i tam dorzuciłem kilka uwag od siebie odnośnie znaczenia „natury” i „biedy” ludzkiej. Biorę za to odpowiedzialność, jak za wszystkie streszczenia, uproszczenia i lekceważenie szczegółów chronologicznych i geograficznych, co na pewno wskażą „specjaliści”. Cóż, to cena, jaką się płaci za plagiat.” (…)

Minister Eugeniusz Kwiatkowski

Dobrym Duchem Gdyni, był inż. Eugeniusz Kwiatkowski.

Urodził się w Krakowie w roku 1888, jako syn Jana (inżyniera kolejnictwa) i Wincenty z domu Moszczeńskiej. Dzieciństwo spędził w Czernichowcach na pograniczu Podola i Wołynia, uczęszczał do gimnazjum oo. Jezuitów w Bąkowie pod Chyrowem, studiował chemię na Politechnice Lwowskiej. W 1912 roku uzyskał dyplom inżyniera chemika na uniwersytecie w Monachium. W okresie wojny polsko-bolszewickkiej  pracował w Głównym Urzędzie Zaopatrzenia Armii przy Ministerstwie Spraw Wojskowych. Wystąpił z wojska w roku 1921 w stopniu porucznika.

Jan Nowak-Jeziorański w swoim wspomnieniu o inżynierze pisze, że z nazwiskiem jego  wiążą się wszystkie wielkie osiągnięcia Drugiej Rzeczypospolitej: zwycięstwo w polsko-niemieckiej wojnie celnej, budowę Gdyni, floty handlowej i rybackiej, związanie Śląska z Wybrzeżem Morskim, magistrala kolejowa Katowice-Gdynia, rozbudowa Warszawskiego Okręgu Przemysłowego, Stalowa Wola, Mościce, Centralny Okręg Przemysłowy…

Polska odzyskawszy niepodległość, jednocześnie zyskała pogardliwe miano „Państwa Sezonowego” nadane jej przez Niemcy. Losy Fabryki Związków Azotowych w Chorzowie miały być pokazem bezradności Polaków i upadku nowopowstałego państwa. Opuszczając te zakłady zabrali bowiem Niemcy kadrę inżynierów, a całą dokumentację zniszczyli. Pewni byli iż Polacy nie dadzą sobie rady ze skomplikowanymi procesami technologicznymi, a co za tym idzie fabryka upadnie. Tymczasem fabrykę objął Ignacy Mościcki, i natychmiast ściągnął na dyrektora technicznego młodego docenta Politechniki Warszawskiej, Eugeniusza Kwiatkowskiego. Nie tylko fabryka w Chorzowie nie upadła, ale wkrótce (tzn. po 2 latach) produkcja jej przekroczyła tę, za czasów niemieckich.

Kiedy Ignacy Mościcki objął prezydenturę Rzeczypospolitej Polskiej, natychmiast powołał zdolnego docenta na ministra Przemysłu i Handlu. Ten zaś wykazał się doskonałym zmysłem strategicznym. Już w ciągu pierwszych dziesięciu dni piastowania urzędu zapowiedział wznowienie budowy portu w Gdyni, która to budowa utknęła w martwym punkcie z powodu kłopotów finansowych. Tutaj inżynier Wenda znalazł w ministrze Kwiatkowskim gorącego poplecznika dla swojej idei. W ciągu trzech tygodni minister podpisał umowę z konsorcjum francuskim, w ciągu kilku miesięcy zamówił we Francji pierwsze pięć statków handlowych. Dwa lata wystarczyły ministrowi Kwiatkowskiemu na zdobycie funduszy na budowę portu – sześciokrotnie większych od tych, jakie wydał Skarb Państwa w ciągu pierwszych lat budowy. Gdynia, dzięki impulsowi od ministra, budowana była w tempie szybszym od amerykańskiego, stając się jednym z największych portów na Bałtyku a zarazem jednym z najnowocześniejszych w Europie. Dzięki dalekowzroczności ministra powstała Polska Flota Handlowa, uwalniająca Polskę od opłacania obcych armatorów i Dalekomorska Flota Rybacka, przynosząca dewizy.

Ponieważ te inwestycje otworzyły Polskę i jej rynki zbytu na tzw. Świat, zredukowało to udział Niemiec w polskich obrotach handlowych z niemal połowy do kilkunastu procent. Minister Kwiatkowski wygrał bitwę Polski o niezależność. Udowodnił Niemcom iż Polska nie jest państwem sezonowym…

Intrygi otoczenia Piłsudskiego spowodowały usunięcie ministra z urzędu  po czterech latach, ale nie oznaczało to jego usunięcia się w cień. Przypomniał o sobie książką „Dysproporcje”, w której ukazane zostały polskie problemy w perspektywie historycznej. Kiedy po śmierci Piłsudskiego rządy objął Mościcki, Kwiatkowski natychmiast został powołany na stanowisko Wicepremiera i Ministra Skarbu. I znowu przystąpił do realizacji planów uprzemysłowienia kraju, podniesienia rolnictwa i rozbudowy systemu komunikacyjnego. Plan rozwoju gospodarczego sięgał roku 1954…

Niestety los bywa okrutny i nieszczęścia nie ominęły i ministra Kwiatkowskiego. Wybuchła wojna, Kwiatkowski został internowany w Rumunii, jego ukochany jedyny syn poległ, Sikorski odrzucił jego prośbę o przyjęcie do wojska w stopniu podporucznika, jakiego się dosłużył w wojnie z bolszewikami. W Warszawie spłonęły jego dokumenty i notatki, całe jego archiwum. Mimo wszystko jednak, nie zasklepił się w cierpieniu. Uczył w polskiej szkole i jednocześnie pisał książkę o dziejach gospodarczych świata.

Wciąż postrzegał Polskę, jako kraj pełen możliwości. Toteż po zakończeniu wojny przyjął propozycję komunistycznego rządu w kraju do powrotu i objęcia stanowiska pełnomocnika do odbudowy Wybrzeża. Został przez swoje środowisko oskarżony o zdradę, o sprzeniewierzenie się ideom. On jednak wierzył, iż w każdych warunkach można i trzeba dla Polski pracować i dawać z siebie to, co najlepsze. Uważał, że pracuje się nie dla siebie ani dla kolejnych rządów, czy ideologii, a właśnie dla kraju. Dla niego kraj był apolityczny… I takie było jego działanie – toteż stanowczo odmówił wstąpienia do PPR-u, co potem doprowadziło do skrajnych szykan wobec niego.

A wspaniałe jego dzieło okrzyknięto pejoratywnie „kwiatkowszczyzną”…

Był człowiekiem niespożytej energii, kryształowej uczciwości i ogromnej inicjatywy. Te zaś przymioty nie przystawały do ówczesnej wizji społeczeństwa. Został w 1948  roku usunięty ze stanowiska z nakazem opuszczenia domu w którym mieszkał w rodziną, oraz z zakazem osiedlenia się w Warszawie, Poznaniu i na Wybrzeżu. Był dla polskiego morza tak bardzo zasłużony a nigdy go już nie miał ujrzeć, za karę… Osiedlił się w Krakowie. Tam spadły na niego kolejne szykany. Pozbawiono go prawa wykładania na Uniwersytecie Jagiellońskim, cenzura zabroniła wydania drugiego tomu „Dziejów gospodarczych świata”. Gdziekolwiek się ruszył, był śledzony przez służby bezpieczeństwa. Do dwupokojowego mieszkania, w którym mieszkał z żoną, chciano mu koniecznie dokwaterować „milicjanta”. Do roku 1952 nie przyznawano mu emerytury. Ratował się pisaniem podręczników chemii, na co dostał w końcu łaskawe przyzwolenie. Później jego miesięczne potrzeby finansowe określono na 250 złotych… Za czasów Bieruta zabrano mu spadek po rodzicach – resztówkę Owczary pod Krakowem.

Jan Nowak-Jeziorański w swoim wspomnieniu o ministrze Kwiatkowskim pisze: „Nie tylko snuł dalekosiężne plany, ale czynił wszystko, by dobywać dla nich poparcie społeczne. Pisał i przekonywał, przemawiał i rozmawiał, porywał ludzi swoim cudownym darem wysłowienia. Zarażał swoim entuzjazmem nie tylko otoczenie ale i całe społeczeństwo. Roztaczał wizje, które przemawiały do wyobraźni, i jednoczył wokół nich ludzi.”

Stefan Bratkowski jeszcze trafniej scharakteryzował Ministra:

„Dlaczego Kwiatkowski.

Po pierwsze dlatego, że dzisiaj takich nie ma, a byłoby dobrze, gdyby byli – fachowi, kompetentni ludzie przemysłu, z pełną znajomością gospodarki światowej i wyobraźnią wybiegającą poza opłotki doraźności.

Po drugie dlatego, że trzeba znać swoich największych, nie tylko najmocniejszych w piórze, w gębie, czy w szabli, ale takich, którzy decydują o nowoczesności lub zacofaniu krajów i narodów.

Po trzecie dlatego, że ludzie przemysłu rzadko władają sprawnie piórem i rzadko wyrastają do miary intelektualnych czy duchowych przywódców narodu, a Eugeniusz Kwiatkowski to właśnie potrafił.”

Ten nietuzinkowy inżynier chemik, minister, a przede wszystkim skromny człowiek, zmarł w Krakowie w roku 1974.

Gdynia uhonorowała go nader skromnym pomniczkiem na skwerku przy ulicy 10 Lutego. Estakadę, której budowa wlokła się przez wiele lat i jest do dzisiaj synonimem tandety i niedbałości – i przynosi Gdyni wstyd raczej niż chlubę, nazwano jego imieniem.

Czyżby na ironię ?

Post scriptum

24 stycznia 2008 roku w Stoczni Północnej w Gdańsku zwodowano statek Eugeniusz Kwiatkowski. Ceremonia była podniosła, bowiem wodowanie odbyło się dla nowopowstałej spółki Gdańskie Linie Morskie S.A.

Niestety – jak zwykle –  na pompie się skończyło. Statek  nie pływa pod polską banderą.

Migawki fromborskie cz.1

Właśnie wróciłam z dwudniowego doładowywania akumulatorów psychicznych we Fromborku.

TUTAJ parę zdjęć z tego wypadu 🙂

Od paru lat – co jakiś czas (bez względu na to, czy to szczyt sezonu, czy tuż po nim) pakujemy się z Dziewczynami na weekend (częściej jednak jesienią lub wiosną, niż latem) do tego urokliwego miasteczka nad Zalewem Wiślanym.

„Zamieszkałem na końcu świata” – tak napisał Mikołaj Kopernik, kiedy osiadł we Fromborku.

Zawsze jeździmy w tym samym składzie – 4, czasem 5 bab – same Przewodniczki – szalone na punkcie cegły, palców i dziur. A nadto zauroczone Świętą Warmią. Tak też i było tym razem – zapakowałyśmy bety i toboły, jakbyśmy jechały co najmniej na tydzień, i wyruszyłyśmy w sobotę rano. Po drodze, jak to mamy w zwyczaju – zajechałyśmy do Kadyn na wspaniałe ciastko czekoladowe w Hotelu Kadyny.

Niestety pałac cesarski, tuż obok, nie robi dobrego wrażenia i należy się obawiać, że tradycyjnie następny zabytek zniknie z powierzchni ziemi przez tradycyjne i przysłowiowe już niemal zaniedbanie… A wszystko w majestacie niemocy – odpowiednich acz nieodpowiedzialnych służb…

Ale ciastko i kawa w hotelu Kadyny Country Club (www.kadyny.com.pl) przednie – niezmiennie i obsługa niezmiennie sympatyczna. Od lat ta sama dobra, sprawdzona jakość.

No i w końcu Frombork… Ale tym razem poświęciłyśmy też czas na odwiedzenie Szpitala Św. Ducha. Wycieczki rzadko tam zaglądają. Nie wiem, czy dlatego że miejsce na uboczu – poniżej Wzgórza Katedralnego. Czy dlatego może, że tradycja każe przede wszystkim wejść do muzeum i na wieżę, a także obowiązkowo do katedry będącej wciąż kopalnią piękna, mimo ewidentnego (aczkolwiek niestety wciąż bezkarnego!) zaniedbania.

No więc – Szpital Św. Ducha we Fromborku – miejsce warte odwiedzenia ze wszech miar!!! Wokoło szpitala założono ogród przyszpitalny (herbarium) – cudny wiosną i latem bogactwem barw i form. Jako, że szpitale średniowieczne samowystarczalne były pod względem zaopatrzenia w leki (a przynajmniej powinny) – to i tutaj postarano się o to, byśmy mogli spacerując pośród roślin (znanych nam bądź z przepisów kulinarnych, bądź to jako przyprawy) – zrozumieć potęgę zielarstwa. A przy sposobności można pochylić się nad dzisiejszą dość powszechną niewiedzą zielarską… Zapatrzeni w chemiczne leki – zapominamy, że żyjąc wśród ziół i regularnie je pijąc czy zjadając – chronimy się przed chorobami i przypadłościami (wszelkimi). Ale z drugiej strony – nieumiejętnie stosując zioła – możemy na choroby różne i przypadłości zapaść….

Nie dziwota więc, że tak bano się zielarek wszelkich i znachorstwa kiedyś. A i dzisiaj niechętnym okiem patrzą lekarze wszelkiej maści i autoramentu na leczenie tzw. „niekonwencjonalne”… Ale nie o tym autoramencie miałam pisać… Zresztą o tym, co się dzieje w dzisiejszej niezdrowej służbie (o tym, że są właśnie SŁUŻBĄ zapomnieli chyba już wszyscy)  – wszyscy wiemy, więc szkoda nerwów.

Wróćmy do Fromborka i jego Szpitala Św. Ducha – są tam przecież osławione „trzy krowy na gzymsie”!!! Absolutna rewelacja. Gniazdo bocianie – które „obcinane” było już parokrotnie, tak by nie zawaliło się samo, a też by nie pociągnęło za sobą szczytu wschodniego, na którym jest zbudowane.

Wnętrze szpitala ukazuje świetną ekspozycję związaną z lecznictwem i medycyną w ogóle. W nawach bocznych – znajdowało się 12 cel dla chorych (ślady po ściankach działowych zaznaczone są w podłodze), a dzisiaj prezentowane są różne narzędzia medyczne i księgi. Szpitale warmińskie pod wezwaniem Św. Ducha istniały w takich miastach jak Dobre Miasto, Orneta, Braniewo, Lidzbark Warmiński, Olsztyn, Reszel no i ten we Fromborku. Wszystkie proweniencji średniowiecznej – XIV w. (Komentarze Fromborskie – zeszyt 4, – art. T.Piaskowskiego/J.Poklewskiego). Lokowane były poza bramami miejskimi, nad wodą (tak, tak… we Fromborku kiedyś płynął kanał Baudy, ale niestety, cały dorobek wieków przeszłych zaprzepaszczono po wojnie), czy w pobliżu mostów.

Dawne Prusy Wschodnie – jesienią…

No, i wreszcie mieliśmy CAŁE dwa dni wspólnego urlopu..

Postanowiliśmy wykorzystać je na wyjazd do Barcji… Niby niedaleko – a żadne z nas nigdy tam nie było! 

Pogoda, jak to jesienią –  była bardziej niż byle jaka (lało, jak z przysłowiowego cebra) – więc na rozpieszczanie ciepełkiem nie mieliśmy co liczyć. Spakowaliśmy tobołki, ogaciliśmy się i rano  ruszyliśmy na wschód…

Zaopatrzeni w mapy województwa warmińsko-mazurskiego i w moje różne notatki (z czasów harówki do-egzaminacyjnej jak i z przygotowań do wycieczek) wyjechaliśmy z deszczowego Gdańska przez deszczowe Żuławy do deszczowych Prus Wschodnich…

jesienne niebo gdzies miedzy Warmia a Zulawami (7)Jesienne niebo gdzieś między Żuławami a Warmią

Trasa „siódemką” nie należy już do przyjemności. Namnożyło się różnej maści i autoramentu nowobogackich chojraków o zerowym poziomie rozumu, ale za to z wielkim poziomie samochodowej ambicji. Na szczęście w miarę szybko dojechaliśmy do Pasłęka i tam skręciliśmy na trasę – gdzie wciąż niewielu się spieszy. I gdzie czas jakby wciąż jeszcze nie nadążał za wariactwem dnia dzisiejszego.

Naszym pierwszym celem był Lidzbark Warmiński. Dlatego też  jadąc przez Ornetę, tym razem się tam nie zatrzymaliśmy. Orneta zawsze pozostanie mi bliska – w końcu to tutaj po raz pierwszy spotkałam Tutivillusa

Lidzbark powitał nas deszczem niemal ulewnym i korzyść z tego wyniosłam taką, ze dostałam od Dionizego nowy parasol – iście przewodnicki. Czerwono-czarny duży i co najważniejsze – nieprzemakający. Zaś nasz poprzedni parasol – wylądował w koszu na śmieci.

Zamek biskupi piękny, cichy i niemal pusty o tej porze roku. Szkoda, że wciąż we wnętrzach nie pozwalają robić zdjęć… Zaś na krużgankach  nie chciało mi się wyjmować aparatu – w zacinającym deszczu nawet uroda bluszczu do mnie nie przemawiała. Ale na szczęście z poprzednich jesiennych wizyt na zamku mam nieco zdjęć, z równie pięknym – jak w tym roku – bluszczem lidzbarskim krużgankowym …

Bluszcz lidzbarsko-warmiński krużgankowy

Warta wspomnienia jest Pizzeria przy ul. Dębowej 5. Wstąpiliśmy na pierogi 🙂 bowiem na fasadzie budynku widniała stosowna reklama. No i z czystym sumieniem serdecznie polecam każdemu, kto zajrzy do Lidzbarka Warmińskiego po ucztę dla oka i ducha na Zamku – niech zajdzie na ucztę dla żołądka do Pizzerii. Acha – i na dodatek  jeszcze podają tam dobrą kawę 😉

Następnym przystankiem na trasie był Bisztynek. Ciekawe miasteczko… Piszę – miasteczko – bowiem liczy niecałe 3000 mieszkańców. To, co rzuca się w oczy przejeżdżającym – to Brama Lidzbarska. Jeśli ktoś nie lubi baroku – tu, w Dominium Warmińskim musi się do niego albo przekonać, albo po prostu przyzwyczaić  (zupełnie  jak z mrówkami faraona, jak się nie da wytępić, należy pokochać 🙂 )

Historia Bisztynka wiąże się z osadnictwem – a właściwie powinnam napisać z kolonizacją tych terenów w średniowieczu.

A że za dużo miejsca by zajęło opisanie historii – odsyłam na stronę pasjonata:

http://www.bisztynek.strona.pl/historia1.html

Bisztynek – Kościół farny pw. św. Macieja i Przenajdroższej Krwi Pana Jezusa

Grunt, że trafiliśmy do Kamienia Biskupiego (stąd zresztą niemiecka nazwa tego miasta – Bischofstein). Teraz to się nazywa Kamień Diabelski i robi wrażenie. Szkoda tylko, że jego otoczenie pozostawia tak wiele do życzenia…