… a dzisiaj w TVN…

Policjant z pasją

Rysiek był jedną z pierwszych osób w Wiadomym Zamku, która mi zaproponowała materiały na nauki, podczas kursu. On i jego Żona, Ania – dzielnie mnie wspierali w moich przygotowaniach do najważniejszych egzaminów w życiu. I, między innymi, to właśnie dzięki ich wsparciu – zdałam. Praktyczny na 6 i teorię na 5 😀

A więc jeśli ktokolwiek będzie chciał zwiedzić Wiadomy Zamek niestandardowo, bez wysłuchiwania tysiąca dat i suchych faktów, a będzie chciał usłyszeć o LUDZIACH i ich CZASACH, to Rysiek jest odpowiedni.

Napisałam w moim angielskim Tutivillusie, że miałam szczęście w życiu, bo zdobyłam Wiadomy Zamek, i spotkałam po drodze Ludzi z Pasją, Życzliwych i pełnych Sympatii dla Świata.

Ania i Rysiek należą do tego grona.

😀

Strojnie :)

Czas jakiś temu – zainspirowani (Kuba N., Aga S. i ja) historią ubioru, a także moją wieloletnią współpracą z Żółtym Regimentem Piechoty na Zamku w Gniewie, postanowiliśmy uatrakcyjnić nasze oprowadzanie po Gdańsku (i nie tylko tutaj).

Zanurkowaliśmy w garderobie Opery Bałtyckiej, gdzie niezmiennie stoicko cierpliwa Pani G.M. – jak zawsze – pomogła dobrać odpowiednie stroje, starając się zachować powagę podczas naszych przymiarkowych szaleństw…

I oto na ulicach Prawego Miasta Gdańska ukazały się postaci „historyczne” (no, ja nie całkiem, bo brakowało mi wtedy peruki do kompletu 😉 ).

Reakcja ludzi była świetna – widać, jak bardzo takich atrakcji brakuje w Moim Mieście.

Bo to, że na Nocne w Wiadomym Zamku, czy nawet w dzień z naszymi grupami idziemy w strojach, to jest zupełnie oczywiste. W końcu to Wiadomy Zamek, a jako miejsce wyjątkowe –  ma swoje prawa…

Tu, w Gdańsku – nasz pomysł chwycił.

Kolejni przewodnicy zaczynają „podchwytywać” ten świetny sposób na wybudzenie się z „ubiorowej rutyny” przewodnickiej (a może wreszcie nie tylko „ubiorowej”… ;)).

Brawo, tak trzymać  !!!!!

Mam więc nadzieję, że zapoczątkowaliśmy pewną tradycję w Gdańsku i cieszyłoby mnie, gdyby kolejni przewodnicy poszli w nasze ślady.

Naprawdę warto!!!

Przecież strój znacznie przybliża epokę, o której się opowiada, i ułatwia kontakt z grupą. Nie zapominajmy też, że w każdym z nas tkwi dziecko. Strój pozwala oderwać się od rzeczywistości – tak przewodnikowi jak i grupie. 🙂

Koszty wypożyczenia stroju nie są duże, a wszystkiego dowiedzieć się można dzwoniąc do Opery Bałtyckiej.

Przyda się rozbicie szarości naszego Miasta.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Published in: on 25 stycznia 2012 at 11:39  4 Komentarze  
Tags: , , , , , , ,

Mściwy topór…

Dzisiaj jestem nie w humorze, bo Garbi poszedł do Ludzi. Trafił w dobre ręce, wiem… Ale żal tego warkotu silnika, i gwizdków. I tego Garbatego Życia 😉

No i żeby sobie ten nie-humor nieco poprawić, postanowiłam sięgnąć po komiks Aidy, który mnie zawsze nastraja refleksyjnie…

Ale jak zwykle parę słów wstępu:

Otóż czas jakiś temu trafiłam wreszcie (wraz z moimi nieodłącznymi Koleżankami – A.S, M.H. i D.L.) do Grudziądza. Natychmiast przyszła mi do głowy owa słynna żurawiejka o 18. Pułku Ulanów Pomorskich z Grudziądza. Zresztą,  jakże mogła mi nie przyjść do głowy, skoro w tradycji rodzinnej Grudziądz przedwojenny istniał bardzo silnie. Właśnie w kontekście Pułku Ułanów. Pamiętam znudzenie, z jakim  słuchałam po raz kolejny opowieści o   małżeństwie pewnego oficera z naszej rodziny z pewną panną z Prus… I za każdym razem opowieść kończyła się ową soczystą żurawiejką.

„Dupa twarda, jak z mosiądza, to ułani są z Grudziądza”

Ilekroć wsiadałam na konia, obligowana rodzinną tradycją, zawsze mi się ta żurawiejka przypominała. I jako dziecko panicznie bałam się tego, że faktycznie wspomniana w niej część ciała zamieni mi się w mosiężną. 🙂 Przy tej ilości spędzonych w siodle (i bez siodła) godzin – to aż dziw, że mi się jednak upiekło…

Grudziądz mnie zachwycił. Jest zwyczajnie piękny. I nie będę się tu rozpisywała – tylko odsyłam do działu „Zdjęcia„…

Trafiłam w końcu na Rynek – no bo trudno nań nie trafić. I doznałam szoku… Otóż na północnej pierzei Rynku wisi sobie dumna tablica o treści następującej:

Mściwy topór zrobił na mnie takie wrażenie, ze stał się częścią mojego motto życiowego 😉

Oczywiście natychmiast zaczęły się spekulacje – jak wygląda mściwy topór…  A sam Ryński stał się symbolem. Co zresztą widać w Pikiecie… Krysia oczywiście nie pozwoliła Mikołajowi tak zwyczajnie zniknąć z historii… W końcu był członkiem społeczności i to całkiem przecież znacznym jej członkiem. Znalazłam w sieci ciekawy artykuł na temat samego Mikołaja jak i szlaku z nim związanego – TU można go przeczytać.

Na deser – jak zwykle – zamieszczam krótką opowiastkę z czasów mikołajowych.

Osioł wigilijny (c.d. osła ogrodowego)

Powyższe nagranie – to całość poniższego tekstu, czytana przeze mnie – to taki eksperyment 😉

*  /   * 

W kościele u Ojca O’Hennerthy, zbierali się wszyscy mieszkańcy dzielnicy, bez względu na wyznanie. Każdy przynosił krzesełko, czy fotelik, po czym rozstawiano to wszystko na dziedzińcu kościelnym, według wyznań. Znacznie późnij w życiu odkryłam, że to był prawdziwy ekumenizm.

Pasterkę świętowali wszyscy, w tym wszelka żywina. Ojciec O’Hennerthy zapraszał bowiem na pasterkę nie tylko ludzi, ale także ich zwierzęta. W ten sposób dowiedziałam się, że Arab (wspomniany w I części opowiadania pt. Osioł)  ma oprócz osła także i wielbłąda. Dostojny dromader spokojnie pałaszował liście księżowskiego żywopłotu, za nic sobie mając całą polkę z pasterką.

Dzięki pomysłom Ojca O’Hennerthy zgromadzeni licznie wierni tudzież niewierni, a także ciekawscy mieli okazję podziwiać jedyną w świecie walkę psów w kościele. I to walkę bezkrwawą.

Otóż Ojciec O’Hennerthy miał psa, wyżła ostrowłosego. Pies zawsze był obecny. Na każdej mszy układał się pod ołtarzem, którym był stół z przepięknie, ręcznie haftowanym obrusem. Ten obrus haftowały przedstawicielki każdej nacji, jaka kiedykolwiek przekroczyła progi kościoła.  Pięknie wyglądał obrus w osty szkockie, hafty góralskie spod Zakopanego, czy inne wzory narodowe a także … sury z Koranu.

My też mieliśmy psa, boxera o imieniu Kajtek, który dla odmiany łaził z nami, a raczej ze mną wszędzie, jako moja obstawa i opiekun. I co tu dużo mówić, jako ten, co z nas dwojga … myślał…

Na owej pamiętnej pasterce byli obaj – i mój pies i wyżeł Ojca O’Hennerthy. Wyżeł wystawił kawałek mordy spod obrusa i warknął na Kajtka. Kajtek zignorował go zupełnie, godnie sadowiąc się obok mnie. W końcu był na pasterce, a takt miał wrodzony. Wyżeł nie dał za wygraną i trącił łapą naszego żółwia, który właśnie się ocknął i ruszył na zwiedzanie posadzki kościoła. Tego Kajtek, mimo swej kultury i uduchowienia, nie mógł darować. Naszych biją… Błyskawicznie zerwał się z pozycji leżącej i wpadł pod stół-ołtarz. Po chwili drodzy wierni, niewierni, a także inni licznie zebrani, usłyszeli spod stołu odgłosy psiej walki. Tłum w kościele znieruchomiał, ksiądz zamilkł, nawet świerszcze urwały koncert. Wszyscy spoglądali na ołtarz. Żona Lota przy nas wszystkich okazałaby się niesłychanie ruchliwą istotą… Po chwili psy wypadły spod stołu, ciągnąc za sobą obrus. Oddychać chyba wszyscy przestaliśmy, jak na komendę. Za to głos dały wszystkie inne żywiny obecne w kościele. Harmider pewnie słyszalny był na Księżycu…

Pierwszy spadł na podłogę kielich, po nim niebezpiecznie przechyliła się monstrancja. Księga, z której ksiądz czytał listy i żywoty świętych, plasnęła z hukiem o podłogę.

W tym momencie stojący w kącie duży zegar z wahadłem wybił północ, i z zewnątrz, zza otwartych na oścież drzwi, z ciemności afrykańskiej nocy, odezwał się osioł. Jego głos, przeraźliwy, metaliczny ryk, poraził wszystkich. Wszyscy znieruchomieli. A ponieważ dotyczyło to również psów, ksiądz z moim Ojcem rzucili się by je rozdzielić. Psy nic sobie na szczęście nawzajem nie zrobiły, poza tym, że Kajtek (jak to bywa u bokserów) przeokropnie obślinił wyżła.

Po krótkim koncercie, osioł zamilkł. Ojciec O’Hennerthy wraz z moim Tatą, szorując kolanami po posadzce, pozbierali w niesamowitej ciszy wszystko, co z ołtarza spadło, po czym wstali i uścisnęli sobie dłonie.

Mój Tato wrócił na miejsce, zaś Ojciec O’Hennerthy, otrzepawszy strój liturgiczny – za ołtarz i odezwał się do zgromadzonych: „Podziękujmy Panu za mądrość osła i sprawność zegara, a także podziękujmy za bezkrwawą walkę tych dwóch szlachetnych zwierząt,” wskazał na, trzymane za obroże przez mojego Tatę, oba psy, niespokojnie łypiące na siebie oczami i jeszcze dyszące po starciu. –„Podziękujmy także Panu za obdarowanie rozsądkiem pozostałych naszych braci mniejszych” – Ciągnął dalej potężny Irlandczyk:-„Dzięki temu możemy oddać się radości, to wspaniałe świętowanie narodzin Pana…”- W kościele zerwały się oklaski. Osioł wszedł do środka, zwabiony ogólną wesołością, na co jakoś nikt nie zwrócił uwagi. Wielbłąd, pozazdrościwszy wokalu swemu towarzyszowi, dał popis solo, na głos z chrypką.

Po chwili nikt już nikogo nie słyszał.

Żółw w dalszym ciągu spokojnie maszerował po posadzce, przysypiając co parę kroków.

Ludzie średniowiecza

Robert Fossier – Ludzie średniowiecza – Wydawnictwo WAM, cena 49,-zł.

Świeżutka pozycja, wydana we wrześniu tego roku. Ma 396 stron i coś mi się wydaje, że zapowiada się kolejna zarwana noc. Książka bowiem niesłychanie wciąga. I pomimo grubości – jako, że druk jest dość duży – czyta się dosłownie jednym tchem…

Niech za ogólny opis książki posłuży cytat ze strony Wydawnictwa:

„Terenem badawczym historii jest rzeczywistość ludzka, człowiek w społeczeństwie. Wybitny historyk, archiwista, profesor Sorbony Robert Fossier dowodzi, że człowieka wieków średnich i współczesnego czytelnika różnią tylko szczegóły. Ta napisana z polotem monografia zainteresuje nie tylko historyków, ale wszystkich tych, którzy czytają książki dla przyjemności.

Uniwersytety, cystersi, Hanza, statuty Arte della Lana, Summa Tomasza z Akwinu czy katedra w Amiens – to nie całe średniowiecze. Jestem zmęczony słuchaniem tylko o rycerzach, feudalizmie, reformie gregoriańskiej i pańskich posiadłościach.
Człowiek o którym mówię nie jest ani rycerzem, ani mnichem, ani biskupem, ani kimś „wielkim”, ani tym bardziej mieszczaninem, kupcem, panem czy kimś wykształconym.
Starałem się prześledzić życie bardzo prostych ludzi, ich codzienne troski i przede wszystkim problemy materialne. Nawet jeśli spróbowałem wgłębić się w sferę ducha i duszy, nie czułem się tam najlepiej z powodu braku zmysłu metafizycznego.
Jestem przekonany, że „ludzie średniowiecza” to my.
Autor”

I na zacytowaniu ze strony Wyd. WAM mogłabym poprzestać. Jednakże muszę wtrącić tradycyjnie swoje 3 gorsze. Otóż książka świetna, pod każdym względem. Dla przewodników – tak jak ja –  specjalizujących się w średniowieczu – wprost bezcenna. Pod jednym wszakże warunkiem. Że zostanie przeczytana naprawdę – od przysłowiowej deski do deski. Nie twierdzę, że jest łatwa w odbiorze. Ale ileż bezcennych informacji zawiera! Nawet rozkład dnia, czy świetny opis nieskutecznej walki z dżumą, żeby wymienić tylko te najpraktyczniejsze (na razie doszłam  w lekturze do strony 74) dla przewodnika.

W tym sensie może stanowić doskonałą ściągę !

Bowiem – jak już po raz „n-ty” powtarzam – ludzi interesuje życie człowieka, a nie lawina dat i faktów. Daty i lawinę faktów czy nazwisk nasi turyści natychmiast zapominają – i potem skarżą się na daty, daty, daty i nudny przekaz przewodnicki. A więc by wzbogacić ów przekaz – tak ważny – serdecznie polecam lekturę (nie tylko tej książki zresztą 😉 )

I znowu cytat – z rozdziału „Etapy życia”:

(…) „Na pierwszym planie jest dłoń.”…

(…) „Wspomnieć to, co przetrwało do naszych czasów: przysięga składana przed sędzią z wyciągniętą, nagą dłonią; salutowanie żołnierzy przed wyższym rangą – ręką przy czole; czy popularny zwyczaj całowania w dłoń, wyraz podszytego hipokryzją szacunku wobec potęgi kobiet.” (…)

To nie jedyne tak oczywiste odniesienie „wtedy” do „dzisiaj”. Oczywistość tych odniesień sprawia, że książka daje się dosłownie pochłonąć, i sama pochłania całą uwagę.

Książkę Fossiera powino się polecać każdemu kto nie tylko chce być, czy już jest przewodnikiem. Ale także każdemu, kto w jakikolwiek sposób intersuje się tym okresem w historii.

Na koniec rozbrajające wyznanie autora – urywek z przedmowy:

(…)” Ostatnie słowo: prawie wszystko wziąłem od innych; nie cytując. Ale, jak to się mówi w pospiesznym podziękowaniu, sami się rozpoznają. Tu i tam dorzuciłem kilka uwag od siebie odnośnie znaczenia „natury” i „biedy” ludzkiej. Biorę za to odpowiedzialność, jak za wszystkie streszczenia, uproszczenia i lekceważenie szczegółów chronologicznych i geograficznych, co na pewno wskażą „specjaliści”. Cóż, to cena, jaką się płaci za plagiat.” (…)

Franciszek Sokół – Komisarz Rządu w Gdyni

Wśród ludzi niepospolitych, do jakich niegdyś Gdynia miała szczęście, był Franciszek Sokół, Komisarz Rządu w Gdyni.

Stefan Franciszek Sokół urodził się w grudniu roku 1890, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej, we wsi Cyranka, koło Mielca. W roku 1913 ukończył gimnazjum w Mielcu, maturę złożył u dyrektora Józefa Niemca – który to w czasach późniejszych związany był z gimnazjum w Gdyni (którego to gimnazjum tak tradycje, jak i budynek przejęło II Liceum Ogólnokształcące). W czasach szkolnych poznał Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ta przyjaźń zaowocowała w latach późniejszych ścisłą współpracą obu panów.

Lata I wojny światowej dla Franciszka Sokoła oznaczały przerwanie nauki na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. 14 sierpnia 1914 wstąpił do Legionów Polskich. Służył od 6 sierpnia 1914 roku do 5 marca 1918 w I Brygadzie Piłsudskiego. Walczył w 35 bitwach i potyczkach – najpierw jako kapral, potem jako sierżant liniowy. Po pobycie w szpitalu Fortecznym w Krakowie w roku 1915 i rekonwalescencji, dalszą służbę pełnił w Piotrkowie. W roku 1918 działał w Radzie Głównej Opiekuńczej w okolicach Kutna.

W listopadzie 1918 roku został mianowany podreferendarzem, potem referendarzem, w Starostwie Powiatowym w Kutnie. W 1925 roku ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie.

W latach 1931-1933 był wicewojewodą w Stanisławowie. W wyniku zatargu z wojewodą został przeniesiony w styczniu 1933 na stanowisko Komisarza Rządu w Gdyni. O tej „nominacji” sam tak pisał w swoich wspomnieniach pt. „Żyłem Gdynią”:

Do Gdyni przeniesiony zostałem karnie – po to, abym się, jak to pospolicie się nazywało – w morzu utopił lub w Gdyni się wykończył.”

Do nowej funkcji przyjechał jednak dobrze przygotowany i po początkowym okresie wyobcowania, wrósł w środowisko i został przez nie zaakceptowany. Zyskał nie tylko sympatię ale i uznanie.

Funkcja Komisarza Rządu skupiała zarówno władzę prezydenta miasta, jak i przewodniczącego Rady Miejskiej oraz starosty grodzkiego. Spadła więc na Franciszka Sokoła ogromna odpowiedzialność i duży zakres. Potrafił jednak dobrać sobie doskonałych i oddanych pracowników. Siedem lat spędził Komisarz Rządu Sokół w Gdyni. W tym czasie, Gdynia z miasta zaniedbanego, „przyklejonego” do portu, zaczęła wyrastać na piękne miasto o światowym obliczu. Nazywano ja polskim Nowym Jorkiem. Liczba mieszkańców wzrosła z 48 tysięcy do 120 tysięcy. Brak środków finansowych nie pozwolił na realizację wszystkich śmiałych planów, ale i tak Gdynia zyskała za rządów Sokoła oblicze wielkomiejskie. Przyczynił się do powstania wielu ważnych inwestycji w mieście, do rozbudowy sieci komunikacji miejskiej, za jego sprawą poprawiło się zaopatrzenie w artykuły rolno-spożywcze. Podkreśla się jego wielką rolę w niedopuszczeniu do upadłości Stoczni Gdyńskiej. Dzięki Franciszkowi Sokołowi Gdynia w roku 1937 była 6 do co wielkości miastem w Polsce. W swoim opracowaniu z marca 1939 roku napisał iż „Gdynia jest najlepszym interesem, jaki kiedykolwiek Polska mogła zrobić”.

Mało osób wie, iż dwupasmową Aleję Zwycięstwa (dawną Szosę Gdańską) od Urzędu Miasta (dawnego Komisariatu Rządu) do dzisiejszej ulicy Wielkopolskiej zawdzięcza Gdynia właśnie Franciszkowi Sokołowi. Wybudowano ją za kwotę 600 tys. złotych (sumę wówczas niebotyczna) w roku 1939.

Sokół zmierzał do wykupienia przez miasto z rąk niemieckich wszystkich majątków na Kępie Oksywskiej, jako że właśnie u jej podnóża znajdował się port wojenny i umocnienia Marynarki Wojennej. To on wysłał w pierwszych dniach września pismo do Przedsiębiorstwa Żegluga Polska w Gdyni, nakazujące wykonanie 500 drążków do osadzania kos i bagnetów dla oddziałów Kosynierów Gdyńskich (o których to wciąż wśród historyków toczą się spory, a na temat których można znaleźć wzmianki w Rocznikach Gdyńskich).

We wrześniu 1939 Franciszek Sokół roku został mianowany komisarzem obrony cywilnej Gdyni, a władza jego rozciągała się na cztery powiaty: Morski, Kartuski, Kościerski i grodzki w Gdyni. W dniu 12 września został wezwany przez adm. Unruga do opuszczenia miasta. Kiedy plany uratowania Komisarza zawiodły, Dowódca Floty powołał go do służby czynnej, licząc na to, iż jeżeliby dostał się do niewoli zostanie potraktowany zgodnie z konwencją o jeńcach wojennych. W nocy z 16 na 17 września Sokół odpłynął na Hel, i tam został przydzielony do sztabu kmdr Frankowskiego.

Wraz z załogą helską dostał się do niewoli 2 października 1939 roku. Trafił do Oflagu w Nürnburg nad Wezyrą, później w Spittal nad Drawą. W marcu 1940 został przewieziony do Gdańska, gdzie oskarżono go o działalność na szkodę III Rzeszy. Po długim śledztwie osadzono go w obozie w Sztutowie. Przeniesiono go później do Mauthausen, i tam doczekał wyzwolenia. 18 czerwca 1945 roku wrócił do kraju. Wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski ściągnął go wkrótce do Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża w Gdańsku i powierzył mu stanowisko szefa Działu Odbudowy Miast, później Działu Zagadnień Materiałów i Wyposażenia Technicznego.

W roku 1947 uniknął wprawdzie losu Eugeniusza Kwiatkowskiego, ale zmuszono go do przeniesienia się do Warszawy. W październiku 1947 został Dyrektorem Biura Ekonomicznego w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, a jednocześnie był wicedyrektorem w Departamencie Zatrudnienia. W styczniu 1950 został przeniesiony na stanowisko Głównego Inspektora w Urzędzie Pełnomocnika Akcji Rozbiórkowych. Umarł w Krynicy w czerwcu 1956 roku.

I znowu, jak w wypadku dwóch poprzednich Wielkich Ludzi Gdyni, tak i Franciszek Sokół, poza małą uliczką na Chwarznie, nie doczekał się upamiętnienia…

Aleja Zwycięstwa wciąż nie nazywa się  Aleją Franciszka Sokoła… Za to mamy Drogę Różową – ni z gruszki ni z pietruszki …

–           *          –

Wilhelm August Stryowski

Wśród gdańskich artystów wyjątkowe miejsce zajmuje Wilhelm August Stryowski.

Ale czy na pewno zajmuje, czy też raczej powinien zajmować…

Bo dzisiaj jakoś krucho ze znajomością tej postaci w jego rodzinnym Mieście, czego najlepszym dowodem jest błąd w pisowni jego nazwiska w nazwie ulicy na gdańskich Stogach, która nosi nazwę „Stryjewskiego”.

Wzmianki encyklopedyczne informują, że Wilhelm August Stryowski urodził się 23 grudnia 1834 r. w Gdańsku, zmarł w Essen 3 lutego 1917 r. i pochowany został w Gdańsku. Nadto dowiemy się, że był malarzem, kolekcjonerem, konserwatorem, muzealnikiem, pedagogiem.

Tyle krótkie notki w encyklopediach.

Warto jednak nieco wypełnić te 83 lata życia człowieka, którego obrazy pokazują nam zaginiony bezpowrotnie koloryt Gdańska.

Otóż urodził się Wilhelm August na gdańskim Zaroślaku, w domu położonym niemal nad samym kanałem Raduni. Miał 4 braci i siostrę. Ojciec gromadki był rzeźnikiem, a rodzina Stryowskich w Gdańsku posadowiona była już od XVII wieku. Jednak nie tylko rzeźnik tworzył historię rodziny, ale także jego szwagier, znany i popularny portrecista – Dawid Franz, mający swoją pracownię przy Targu Drzewnym. I u niego właśnie przyszły malarz uczył się podstaw fachu, po czym stał się uczniem gdańskiej Szkoły Sztuk i Rzemiosł (Kunst-und Gewerbeschule). Tutaj sam jej dyrektor – Johann Carl Schulz – wziął się poważnie za edukację młodego człowieka i nawet spowodował przyznanie mu stypendium Zachodniopruskiego Towarzystwa Pokoju (Friedesnsgesellschaft in Westpreussen – Gesellschaft zu Unterstützung Studierender), które zajmowało się udzielaniem materialnej pomocy ubogim, ale utalentowanym studentom.

Stypendium pozwoliło Stryowskiemu na studia zagraniczne. I tak – w wieku 18 lat Wilhelm August wyjechał do Düsseldorfu studiować w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych między innymi u samego jej dyrektora – Friedricha Wilhelma Schadowa (syna twórcy Kwadrygi Zwycięstwa na Bramie Brandenburskiej). Studiowanie w owych czasach było barwne, a w wypadku Stryowskiego nawet zbyt barwne… Dość na tym, że nie dość, że buntował się przeciw skostniałemu sposobowi nauczania, to jeszcze wpadł w nieciekawe towarzystwo. Jednak mimo tego – uczelnię ukończył i odbył, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, podróż artystyczną (nie jedyną w swoim życiu). Trasa wiodła przez Niderlandy, Paryż, Berlin, a w końcu zahaczył nawet o Galicję. W jego życiorysie wspomina się o księciu Salm-Dyck (Salm-Reifferscheid-Krautheim u. Dyck), mecenasie młodych artystów (kupił jeden z obrazów młodego artysty). Jednakże wsparcie ze strony księcia musiało być dla początkującego malarza niewystarczające, bo czytamy też o trudnościach z otwarciem własnego atelier.

Do Gdańska wrócił Wilhelm August około roku 1864. Czas jakiś wynajmował pracownie w różnych miejscach. Między innymi pomieszczeń użyczył mu Rudolf Freitag, z którym malarz pozostawał w przyjaźni wiele lat. Z tego czasu pochodzi wspaniały obraz Freitag rzeźbiący popiersie Heweliusza.

Freitag rzezbiacy popiersie Heweliusza

Freitag rzeźbiący popiersie Heweliusza, 1870

Pracownię Stryowski miał też przez jakiś czas w domu zwanym Adam i Ewa – przy ulicy Długiej (w świadomości Gdańszczan kamienica ta funkcjonowała jako nawiedzony dom). Jeszcze parę razy zmieniał pracownie, bowiem mamy informacje o tym, że miał kąt przy ulicy Korzennej – w browarze, a także przy Ogarnej. Tutaj też powstała seria scen obrazujących życie miasta.

Był jednym z współtwórców Muzeum Miejskiego, później zresztą był w nim konserwatorem dzieł sztuki. Wykładał też w gdańskiej Szkole Sztuki i Rzemiosł Artystycznych, którą kiedyś sam ukończył. Od roku 1887 był kustoszem Muzeum a także sekretarzem Towarzystwa Przyjaciół Sztuki. Jego działalność została uwieńczona tytułem profesora nadanym mu przez cesarza Wilhelma II.

Z nazwiskiem pana kustosza wiąże się pewien brzydki postępek innego malarza – zwanego w Polsce narodowym. Otóż w roku 1877 Jan Matejko wyłudził od Stryowskiego siodło z rzędem. Stryowski pożyczył mu ów rekwizyt do sceny w malowanym właśnie przez Matejkę obrazie Bitwa pod Grunwaldem (ciśnie się na usta pytanie po co mu było barokowe siodło do średniowiecznej bitwy…) . Matejko, jak to się obecnie tłumaczy, „zapomniał” oddać owo siodło. Zachowały się monity listowne Stryowskiego w tej sprawie – można je było zobaczyć (wraz z siodłem zresztą) parę lat temu – w roku 2002 – na jedynej po wojnie wystawie monograficznej poświęconej W. A. Stryowskiemu. Trudno uwierzyć, by tak duży eksponat jak siodło, zawieruszył się w pamięci. Siodło do dzisiaj pozostaje „własnością” Muzeum Narodowego w Krakowie…

Na szczęście nie tylko w takie niemiłe sytuacje wplątany był pan kustosz… zdarzyło się coś, co odmieniło zdecydowanie życie malarza – i to odmieniło na dobre.

W roku 1887 ożenił się z panną Clarą* (Klarą) Bädeker, swoją młodziutką uczennicą. Panna Clara była bratanicą słynnego Carla – księgarza, od którego nazwiska wywodzi się tzw. „literatura przewodnikowa” – czyli wszelkie „bedekery”. Clara okazała się doskonałą towarzyszką życia malarza. Zamieszkali nad Kanałem Raduni, urządzając dom ze smakiem i na ówczesną modłę – niczym małe muzeum. Pełno w nim było tzw. pamiątek przeszłości – mebli gdańskich, kołatek i klamek, naczyń cynowych i porcelany. Gromadzili też obrazy. Wśród nich – znajdował się portret Władysława IV, wykonany prawdopodobnie przez szkołę Rubensa. Opis domu państwa Stryowskich można znaleźć w pamiętnikach Stanisława Tarnowskiego, który ich odwiedził w roku 1881.

Pani Stryowski-Baedeker (nazwisko męża przyjmuje się na Zachodzie jako pierwsze) była doktorem medycyny i w 1906 uczestniczyła w opracowaniu reformy ubioru kobiecego, dotychczas szalenie niezdrowego i niewygodnego. Zajmowała się też między innymi strojem do ćwiczeń gimnastycznych, które zresztą gorąco propagowała.

Wilhelm zaś malował… Uchodził za folklorystę. Jego obrazy są pełne nastroju, w ciepłej kolorystyce. Obrazy człowieka szczęśliwego. Zasłynął jako malarz flisaków. Na jednym z flisaczych płócien pozostawił nam swoją podobiznę a także podobiznę swojej ukochanej Klary.

W roku 2002, o czym wspomniałam wyżej, Muzeum Narodowe w Gdańsku zorganizowało wystawę monograficzną Wilhelma Augusta, gromadząc na nim 24 dzieła. Niestety katalog wydrukowany w minimalnej ilości, rozszedł się niczym ciepłe bułeczki. Dodruku się nie przewiduje.

Oboz filsakow nad Wisla

Obóz filsaków nad Wisłą

Niewiele prac pozostało nam w Gdańsku po tym nastrojowym artyście. Nie tylko dlatego, że najpierw była II wojna światowa, a potem mieliśmy tu rok 1945 i rabunek nie tylko wojenny, ale też i dlatego, że dzieła Stryowskiego były dosłownie rozchwytywane na przeróżnych wystawach jeszcze za życia artysty (w 1869 roku na wystawie w Berlinie otrzymał złoty medal). Rozchwytywane były, jak to się mawia – jeszcze na sztalugach.

Jednak nie dane było artyście tworzyć do końca swoich dni. W wieku 78 lat został dotknięty częściowym paraliżem ręki (w następstwie wylewu). To wyeliminowało go z czynnego tworzenia. Okazało się też, że jak zwykle w takich przypadkach – przyjaciele nagle zniknęli z życia państwa Stryowskich. Oboje zdecydowali się więc wyjechać do Essen, tam, gdzie rozgałęziona rodzina pani Klary była blisko ze swoją życzliwością. Tam też artysta zmarł 3 lutego 1917 roku. W testamencie jednak zastrzegł, iż chce być pochowany w swoim rodzinnym Mieście.

Jego woli stało się zadość już w tydzień później. 10 lutego 1917 roku odbył się pogrzeb artysty na cmentarzu Zbawiciela w Gdańsku. W nekrologu wymienione są żona Clara i córka Ewa.

wil_profProf. Klara (Clara) Stryowski-Bädeker na zdjęciu z hrabią Christianem-Friedrichem zu Stolberg-Wernigerode – ze strony http://www.rudawyjanowickie.pl/

Pani Klara Stryowski-Baedeker czas jakiś mieszkała z bratem Carlem w pałacu Grafa Christiana-Friedricha zu Stolberg-Wernigerode w Janowicach Wielkich.

23 grudnia 1934 roku (w setną rocznicę urodzin Wilhelma Augusta) otwarła w Pałacu Opatów w Oliwie wystawę poświęconą twórczości męża. Zmarła w roku 1938 i została pochowana obok męża. Dzisiaj próżno by szukać tak grobowca, jak i miejsca po uroczym domku nad Kanałem Raduni. Córka – Ewa wyszła za mąż za niejakiego Meyera i nosiła podwójne nazwisko. Zmarła jednak podczas porodu swego pierwszego dziecka (według H. Hertel „Dokumentation vom Heimatort Rohrlach”, wyd. w Wolfsburgu, w marcu 2003). O braciach wiem tylko tyle, że jeden zasiadał w Senacie Wolnego Miasta Gdańska, i że mieszkali wciąż nad Radunią.

wil_flisacy_nad_wisla

Flisacy nad Wisłą, 1881

powyżej obraz Flisacy nad Wisłą, 1881

Pozostały obrazy z flisakami a wśród nich ten, z pełną uroku młodziutką dziewczyną i statecznym starszym człowiekiem. Wspomnienie miłości i przyjaźni dwojga tak różnych ludzi.

Na skądinąd ciekawej stronie o Trzcińsku istniej jednak pewna nieścisłość, którą obecnie wyjaśniam, jako, że Klara (Clara) nie mogła być córką Gustava, jak tam napisano. Gustav bowiem zmarł w roku 1820…

Ilustracje:
1) Mirosław Gliński, Ludzie dziewiętnastowiecznego Gdańska, Gdańsk 1994
2) www.malarze.com
3) artyzm.com
4) rudawyjanowickie.pl
5) Wikipedia

to jest zupełna przeróbka mojego artykułu, jaki zamieściłam na stronie Akademii Rzygaczy w lutym 2009, jednak w miarę postępu w zainteresowaniach Panią Clarą, oraz wzrostu dostępnych materiałów, postanowiłam go zabrać do siebie oraz przerobić stosownie.

Sprostowania nazwiska (Dawid Franz) wuja W. A. Stryowskiego (owego malarza, u którego stawiał pierwsze kroki w swoim przyszłym fachu) –  dokonałam w dniu dzisiejszym, (07.01.2010) po opowieści Pani Marii Marty Góralskiej – „Wilhelm Stryowski – patron głównej ulicy Stogów” (Pani M.M. Góralska jest emerytowanym kustoszem Muzeum Narodowego w Gdańsku).

* w tekście używam zamiennie pisowni Klara bądź Clara, bo tak też figuruje w wielu dokumentach.