Powyższe nagranie – to całość poniższego tekstu, czytana przeze mnie – to taki eksperyment 😉
* / *
W kościele u Ojca O’Hennerthy, zbierali się wszyscy mieszkańcy dzielnicy, bez względu na wyznanie. Każdy przynosił krzesełko, czy fotelik, po czym rozstawiano to wszystko na dziedzińcu kościelnym, według wyznań. Znacznie późnij w życiu odkryłam, że to był prawdziwy ekumenizm.
Pasterkę świętowali wszyscy, w tym wszelka żywina. Ojciec O’Hennerthy zapraszał bowiem na pasterkę nie tylko ludzi, ale także ich zwierzęta. W ten sposób dowiedziałam się, że Arab (wspomniany w I części opowiadania pt. Osioł) ma oprócz osła także i wielbłąda. Dostojny dromader spokojnie pałaszował liście księżowskiego żywopłotu, za nic sobie mając całą polkę z pasterką.
Dzięki pomysłom Ojca O’Hennerthy zgromadzeni licznie wierni tudzież niewierni, a także ciekawscy mieli okazję podziwiać jedyną w świecie walkę psów w kościele. I to walkę bezkrwawą.
Otóż Ojciec O’Hennerthy miał psa, wyżła ostrowłosego. Pies zawsze był obecny. Na każdej mszy układał się pod ołtarzem, którym był stół z przepięknie, ręcznie haftowanym obrusem. Ten obrus haftowały przedstawicielki każdej nacji, jaka kiedykolwiek przekroczyła progi kościoła. Pięknie wyglądał obrus w osty szkockie, hafty góralskie spod Zakopanego, czy inne wzory narodowe a także … sury z Koranu.
My też mieliśmy psa, boxera o imieniu Kajtek, który dla odmiany łaził z nami, a raczej ze mną wszędzie, jako moja obstawa i opiekun. I co tu dużo mówić, jako ten, co z nas dwojga … myślał…
Na owej pamiętnej pasterce byli obaj – i mój pies i wyżeł Ojca O’Hennerthy. Wyżeł wystawił kawałek mordy spod obrusa i warknął na Kajtka. Kajtek zignorował go zupełnie, godnie sadowiąc się obok mnie. W końcu był na pasterce, a takt miał wrodzony. Wyżeł nie dał za wygraną i trącił łapą naszego żółwia, który właśnie się ocknął i ruszył na zwiedzanie posadzki kościoła. Tego Kajtek, mimo swej kultury i uduchowienia, nie mógł darować. Naszych biją… Błyskawicznie zerwał się z pozycji leżącej i wpadł pod stół-ołtarz. Po chwili drodzy wierni, niewierni, a także inni licznie zebrani, usłyszeli spod stołu odgłosy psiej walki. Tłum w kościele znieruchomiał, ksiądz zamilkł, nawet świerszcze urwały koncert. Wszyscy spoglądali na ołtarz. Żona Lota przy nas wszystkich okazałaby się niesłychanie ruchliwą istotą… Po chwili psy wypadły spod stołu, ciągnąc za sobą obrus. Oddychać chyba wszyscy przestaliśmy, jak na komendę. Za to głos dały wszystkie inne żywiny obecne w kościele. Harmider pewnie słyszalny był na Księżycu…
Pierwszy spadł na podłogę kielich, po nim niebezpiecznie przechyliła się monstrancja. Księga, z której ksiądz czytał listy i żywoty świętych, plasnęła z hukiem o podłogę.
W tym momencie stojący w kącie duży zegar z wahadłem wybił północ, i z zewnątrz, zza otwartych na oścież drzwi, z ciemności afrykańskiej nocy, odezwał się osioł. Jego głos, przeraźliwy, metaliczny ryk, poraził wszystkich. Wszyscy znieruchomieli. A ponieważ dotyczyło to również psów, ksiądz z moim Ojcem rzucili się by je rozdzielić. Psy nic sobie na szczęście nawzajem nie zrobiły, poza tym, że Kajtek (jak to bywa u bokserów) przeokropnie obślinił wyżła.
Po krótkim koncercie, osioł zamilkł. Ojciec O’Hennerthy wraz z moim Tatą, szorując kolanami po posadzce, pozbierali w niesamowitej ciszy wszystko, co z ołtarza spadło, po czym wstali i uścisnęli sobie dłonie.
Mój Tato wrócił na miejsce, zaś Ojciec O’Hennerthy, otrzepawszy strój liturgiczny – za ołtarz i odezwał się do zgromadzonych: „Podziękujmy Panu za mądrość osła i sprawność zegara, a także podziękujmy za bezkrwawą walkę tych dwóch szlachetnych zwierząt,” wskazał na, trzymane za obroże przez mojego Tatę, oba psy, niespokojnie łypiące na siebie oczami i jeszcze dyszące po starciu. –„Podziękujmy także Panu za obdarowanie rozsądkiem pozostałych naszych braci mniejszych” – Ciągnął dalej potężny Irlandczyk:-„Dzięki temu możemy oddać się radości, to wspaniałe świętowanie narodzin Pana…”- W kościele zerwały się oklaski. Osioł wszedł do środka, zwabiony ogólną wesołością, na co jakoś nikt nie zwrócił uwagi. Wielbłąd, pozazdrościwszy wokalu swemu towarzyszowi, dał popis solo, na głos z chrypką.
Po chwili nikt już nikogo nie słyszał.
Żółw w dalszym ciągu spokojnie maszerował po posadzce, przysypiając co parę kroków.