Głos wołającego na puszczy

Wklejam tu w całości felieton Pana Marka Stokowskiego jaki ukazał się w Aktualnościach Turystycznych. I chciałam powstrzymać się od komentarza, ale nie da rady… Biedny to kraj, gdzie minister (nie)stosowny zapomina, że jest ministrem sportu ale także, a może przede wszystkim, TURYSTYKI. Sport krajowi nie przynosi ani splendoru ani tym bardziej profitów, zaś turystyka jak najbardziej. Ale tego na stołkach zbyt wysokich nie widać…

„Temu lobby turystyka nie sprosta”

Polska jest jednym za najbardziej zaśmieconych widokowo krajów Europy. Pełno u nas architektonicznego bałaganu, kamiennych potworów w rodzaju krakowskiego Szkieletoru, pełno po-peerelowskich ruder i nowobogackich pałaców z jarmarcznym urokiem balasków w tarasowych balustradach, z wieżyczkami dla księżniczek i cmentarną roślinnością.

Pod miastami dyżuruje masa domków letniskowych z blachy, dykty albo eternitu. Prawie wszędzie straszą wraki starych fabryk, martwe magazyny i kominy, jakieś betonowe płoty z gryzmołami, zardzewiałe kościotrupy maszyn, a do tego jeszcze śmieci w lasach, na miejskich podwórkach i wiejskich obejściach, jakże często przypominających magazyny złomu topionego w gnojowicy.

W tym zdumiewającym i przygnębiającym anturażu kryją się gdzieniegdzie skarby. Tutaj średniowieczny zamek, tam piękne jezioro i knieja, tu wyborny kościół barkowy, schludna wieś i fragment dzikiej, nieskalanej niczym rzeki, tam kawałek zadbanego miasta, ładny hotel, nowoczesny port lotniczy, pasmo urokliwych gór, cudowna plaża. Tylko że, gdy jedzie się w te miejsca z gośćmi, zwłaszcza z obcokrajowcami, to ma się ochotę zasłaniać im oczy i odsłaniać je dopiero po przyjeździe w Tatry, do katedry, zamku, puszczy pełnej żubrów czy nad złoty brzeg Bałtyku, bo, cholera, wstyd aż piecze, kiedy nasi podopieczni patrzą z okien autokaru i nie mogą w żaden sposób pojąć, jak tak można, jak tak można zapaskudzać własny kraj – dar niebios.

Odnoszę wrażenie, że enklawy piękna i porządku, te miejsca, gdzie człowiek nie niszczy bożego stworzenia, pozostawia je nietknięte lub dokłada doń coś wspaniałego, kurczą się w zastraszającym tempie. Mam poczucie oblężenia. Do wszystkich zakątków, z których Polak może być naprawdę dumny, podchodzi Las Birnam, ostatnio najczęściej w postaci wiatraków stawianych wokoło, jakby mało było nam ruder, szkieletorów, zardzewiałych dźwigów i kominów, które już paskudzą Polskę.

Elektrownie wiatrowe zachwalają same siebie jako szczyt współczesnej technologii i ekologicznej troski. Te twierdzenia są wątpliwe. Specjaliści spoza lobby, które kręci turbinami, dowodzą, że ów system wcale nie jest tak ekologiczny i ekonomiczny, jak uparcie nam się wmawia. Całościowe koszty inwestycji rzadko się spłacają podczas ich eksploatacji, produkcja urządzeń – materiało- i energochłonna – nie ma nic wspólnego z ekologią. Poza tym łopaty wirników generują szczególne wibracje i efekty akustyczne, w tym hałas niskoczęstotliwościowy i infradźwiękowy, powodujący u okolicznych mieszkańców tak zwany syndrom turbin wiatrowych, a potężne śmigi (do 50 m długości) bywają groźne dla ptaków i nietoperzy. Do tego dochodzą i inne problemy: niszczenie naturalnych siedlisk zwierząt, powstawanie aerozoli, zakłócenia komunikacji elektromagnetycznej i funkcjonowania radarów, wpływ na mikroklimat okolicy czy też nieprzewidywalne skutki możliwych awarii podczas pracy turbin. No i jeszcze jedno, chyba najważniejsze: farmy wiatrowe straszliwie ingerują w krajobrazy tych regionów, gdzie zostały zbudowane.

Mówi się, że elektrownie wiatrowe to ważna inwestycja przemysłowa, czyli – jak mawiano w PRL-u – nowoczesność w polu i zagrodzie. A ja pytam, czy to nie jest uderzenie w inny przemysł – prawdziwie ekologiczny! – w polską turystykę? Czy paskudzenie polskich pejzaży przez zgrupowania gigantycznych konstrukcji (sama wieża turbiny mierzy od 100 do 160 metrów wysokości plus długość łopat wirników) nie uderza w żywotne interesy tych wszystkich, którzy inwestują w rozwój przemysłu o wiele ważniejszego dla gospodarki naszej ojczyzny? Tak, trzeba o tym stale przypominać, że turystyka to dziś jedna z absolutnie wiodących gałęzi gospodarki w wymiarze globalnym, a zarazem lokalnym!

Ten, kto mieszka w pobliżu elektrowni wiatrowej wie, jak bezwzględnie i nieodwracalnie marnuje ona pejzaż. Są kraje, i to niekoniecznie bogatsze od naszego, gdzie ojczystą ziemię traktuje się jak świętość i jako bezcenny kapitał przyrodniczy i kulturowy. U nas wielu decydentów taki drobiazg jak krajobraz uznaje za głupstwo. Podpisują odpowiednie zgody, bo Polska jest na dorobku, więc trzeba coś poświęcić dla jej prędkiego rozwoju, a zniszczenie jakichś tam widoczków rzekomo nic nie kosztuje. Dlatego kolosy młócące powietrze śmigami przecinają coraz więcej korytarzy widokowych, degradując panoramy o ogromnej wartości naturalnej i historycznej.

Pracuję i mieszkam w jednym z najważniejszych miejsc zasługujących na obronę przed atakiem żelaznego Lasu Birnam. A on zbliżył się już tutaj od południa i zaraz nadciągnie z zachodu, bo znaczący obszar Żuław ma być wkrótce przesłonięty monstrualną ścianą turbin. Wpatruję się w przestrzeń wokół najniezwyklejszego i najpiękniejszego zamku świata, marząc o potężnym wietrze. Marzę, by pewnego dnia ten wiatr rozkręcił śmigi stalowych wiatraków tak mocno, ażeby uniosły się w górę i by odleciały wielkim stadem na południe, najlepiej w kierunku Sahary, bo tam, na jej środku, jest najlepsze dla nich miejsce.

Marek Stokowski

Szuwarek – czyli o Kanale Elbląskim w Radio Gdańsk

Poranny telefon i w słuchawce znajomy głos na dzień dobry – to dzwonił Dominik Sowa z Radia Gdańsk. Tym razem spotkanie przy mikrofonie na temat dość odległy kilometrażowo: Kanał Elbląski.

Zrobiło mi się ciepło na sercu i natychmiast wróciły wspomnienia mojego pierwszego zakochania w Kanale.

Pierwszego – bo tego zakochania było więcej. To pierwsze jednak zapamiętam do końca życia. Wtedy to niemal miesiąc mieszkałam z moimi grupami na statku rzecznym, pływając między przystanią w Leszkowach, Elblągiem, Krynicą Morską a Fromborkiem. W przerwach między rejsami robiliśmy wypady autokarowe do Gniewa, czy Malborka, i właśnie na Kanał… To stąd ten tytułowy „Szuwarek”.  😉

Potem były następne zauroczenia i zakochania w Kanale i kolejne… I w tym roku  znowu będą. I to parokrotnie.

*   /   *

A TUTAJ można wysłuchać audycji, która była następstwem owego  wspomnianego porannego telefonu, a w której miałam frajdę wziąć udział, obok znawców i pasjonatów Kanału. Wśród nich poznać można głos „kopalni” wiadomości wszelkich  – Lecha Słodownika. Świetnie się Go słucha. Ale to temat na osobną historię!

(no i stało się: słowo PRZEPIĘKNE samo mi wlazło na język 😀 – ta uwaga to w nawiązaniu do niedawnego Wiadomego Egzaminu… ).

*   /   *

Nie będę opisywała szczegółowo tego fenomenu techniki, jakim jest Kanał Elbląski, bo po pierwsze można tego wysłuchać w audycji, a po drugie napisałam co nieco o nim tutaj. Tym razem więc nieco o emocjach związanych z owym wyjątkowym miejscem na Ziemi.

Kanał pracuje od maja do września. I właśnie jesienią, kiedy jest już pusto i cicho a drzewa olśniewają kolorami – chyba wtedy lubię Kanał najbardziej. I jeśli ktoś już jeździł (pływał) Kanałem w lecie, to warto wybrać się tam właśnie po sezonie… Można się wtedy spokojnie przejść w dół po którejkolwiek pochylni, i spojrzeć na widoki dokoła. Ich piękno zapiera dech w piersiach.

Z jednej strony wszyscy wiemy, że powinna tam być tzw. infrastruktura dla zwabienia turystów i może zatrzymania ich na chwilę; ale z drugiej – serce boli, że zniknie wtedy ta niepowtarzalna atmosfera miejsca. Dopóki więc nie nadejdą czasy tzw. bazy noclegowo-żywieniowej oraz parkingów – cieszmy się dzikością przyrody.

To tutaj można nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć słowiki, i to wcale nie cudem jakimś, tylko po prostu – one tu są. To właśnie tu, na Kanale, przychodzi na myśl śliczny wierszyk Julinana Tuwina p.t. Spóźniony słowik

Płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji,

Bo pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji,

Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma,

A już jest po jedenastej — i Słowika nie ma!

Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie,

Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie,

Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku,

A na deser — tort z wietrzyka w księżycowym blasku.

Może mu się co zdarzyło? może go napadli?

Szare piórka oskubali, srebryn głosik skradli?

To przez zazdrość! To skowronek z bandą skowroniątek!

Piórka — głupstwo, bo odrosną, ale głos — majątek!

Nagle zjawia się pan Słowik, poświstuje, skacze…

Gdzieś ty latał? Gdzieś ty fruwał? Przecież ja tu płaczę!

A pan Słowik słodko ćwierka: „Wybacz, moje złoto,

Ale wieczór taki piękny, ze szedłem piechotą!”

Ale to nie wszystko, bo także tutaj można przy odrobinie szczęścia ujrzeć zimorodka 😉  Mnie się to parokrotnie udało…

Historia kanału w skrócie znajduje się tutaj;

A tutaj Rozporządzenie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 14 stycznia 2011 r. w sprawie uznania za pomnik historii „Kanał Elbląski”;

oraz znaleziony w sieci (potęga Internetu!) świetny filmik o Kanale, dla tych, którzy jeszcze nie płynęli, czy jechali (jak kto woli – bo obie wersje są przecież jak najbardziej prawidłowe).

W tym roku – znowu parę razy będę na Kanale; a pierwszy raz w maju… A więc wierszyk o Panu Słowiku będzie jak najbardziej aktualny. 😉

I jak ja mam nie kochać swojej pracy ?

Ostre Bardo

Właśnie w internecie obejrzałam Panoramę Gdańską, gdzie wspomniano o Akcji Wisła (tutaj także informacja). Wreszcie mówi się o tej tragedii, i to coraz bardziej otwarcie. I mam wrażenie, że coraz więcej prawdy jest w informacjach o tym kawałki naszej historii. Wspólnej.

Czemu o tym piszę? I czemu akurat dzisiaj?

Otóż dzisiaj jest wigilia u Grekokatolików i Prawosławnych.

A drugim powodem jest to, że nie tak dawno – bo w listopadzie – odwiedziliśmy z Dionizym Ostre Bardo (do 1945 roku: Klingenberg).

Miejsce urokliwe, położone na krańcach Polski. I chyba pod każdym względem na jej krańcach…

Prowadzi tu droga nr 512 z Bartoszyc przez Szczurkowo. A raczej – nie wjeżdżając do Szczurkowa należy skręcić w prawo… Dalej – jedzie się około 6 czy 7 kilometrów – częściowo wzdłuż granicy z Rosją.

Daruję sobie opis, jakim przeżyciem dla mnie było ujrzenie na tzw. własne oczy TEJ granicy!!

no i tak się jedzie wzdłuż granicy, mając ją po swojej lewej stronie....

... aż minie się tablicę z nazwą wsi.

Jadąc dalej – trafi się przed zadbany teren, na którym stoi piękny kościół. Obok bocianie gniazdo i dalej widok na przestrzeń…

Wieś w latach międzywojennych leżała w obrębie tzw. Trójkąta Lidzbarskiego. A właściwie na jego granicy. Jako, że Niemców tu, na terenach Prus Wschodnich nie obowiązywały ograniczenia traktatu wersalskiego mogli wznosić umocnienia. Ten interesujący kawałek historii – dla miłośników fortyfikacji czyni z tego terenu miejsce ciekawe i warte odwiedzenia.

Po wojnie wieś, już nie Klingenberg a Ostre Bardo, została najpierw wysiedlona, a w roku 1947 całkowicie zasiedlona w trakcie Akcji Wisła dopiero. Ludzi zwieziono aż spod Przemyśla. Dopiero jednak w roku 1957 zaczęto odprawiać tam pierwsze msze. Wtedy to wieś zyskała pierwszego duszpasterza w osobie o. Bazylego Oszczypko, zwolnionego z zesłania w okolicach Irkucka. Oficjalnie greckokatolicką parafię w Ostrym Bardzie ustanowił ks. prymas Stefan Wyszyński 17 października 1958 roku.

Dzisiaj msze odbywają się w pięknym kościele z XVI wieku (tym z gniazdem bocianim obok).

Obecnie jest to Cerkiew parafialna p.w. Narodzenia NMP, należąca do Dekanu Olsztyńskiego Archidiecezji Przemysko-Warszawskiej. W latach 1985-1989 wikariuszem samodzielnym w parafii Ostre Bardo był Włodzimierz R. Juszczak, dzisiaj Ksiądz Biskup, Ordynariusz Eparchii Wrocławsko – Gdańskiej (tę informację znaleźć można na stronie serwisu Diecezji Wrocławsko-Gdańskiej Cerkwi greckokatolickiej w Polsce – http://www.cerkiew.net.pl)

Nieopodal wsi przepływa rzeka Łyna. Za nic sobie mając sztuczny powojenny podział tych ziem, przekracza granicę niedaleko wsi. Można tu dopłynąć kajakiem z Lidzbarka Warmińskiego szlakiem podzielonym na 7 etapów.

Dla tych, co mają czas i lubią takie wyzwania z pewnością taka trasa pozostanie niezapomnianym przeżyciem.

A więc – trawestując popularne powiedzenie – dla każdego znajdzie się coś ciekawego…

Ale to dzisiaj, a kiedyś?

Stojąc przed cerkwią i spoglądając w stronę granicy, zastanawiałam się jak ciężkie musiało być życie ludzi tutaj tuż po osiedleniu. Tym bardziej, że Wydział III SB Komendy Wojewódzkiej MO w Olsztynie nader czynnie zajmował się nadzorem nad mniejszościami narodowymi. Skutkowało to różnymi prowokacjami a także częstym „nachodzeniem” ludzi w domach czy w miejscu pracy. Do dzisiaj przecież tu i ówdzie można przeczytać enuncjacje IPN-u o wyimaginowanych czy prawdziwych współpracownikach SB. O tym, że i tutaj nie odpuszczono (a może tym bardziej tutaj) w czasach tzw.  komuny – można się przekonać, czytając choćby liczne publikacje na ten temat.

Jako, że Ostre Bardo jest wciąż wsią przygraniczną, tu podaję link do ciekawego dokumentu „… o uproszczonym trybie przekraczania granicy państwowej przez obywateli zamieszkałych w miejscowościach przygranicznych…”. Dokument podpisano w Moskwie 14 maja 1985 r.  Warto zwrócić uwagę na nazwisko podpisującego ze strony polskiej.

Ostre Bardo jawi mi się, w pewnym sensie, jako miejsce skrzywdzone. Może na takie postrzeganie wpływ miała jesienna pogoda, a może znajomość losów tych ziem po 1945 roku…

Jak wielkie jednak poczucie krzywdy musiało tkwić w ludziach Stamtąd nagle rzuconych Tu, skoro wieś długo porozumiewała się wyłącznie językiem ukraińskim. Wspomina o tym pan Miron Sycz (Poseł na Sejm RP VI kadencji). Tutaj link do ciekawego artykułu o tym, jak żyło się w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej człowiekowi ze wsi tęskniącej za ojczyzną.

Dzisiaj Ostre Bardo wciąż jest na krańcach świata, ale świat czasem tu zagląda. Jak na przykład w roku 2006 kiedy tu wystąpił zespół „Berkut” w roku 2006.

Folk-rockowa grupa „BERKUT” powstała  w 2004 r. w stolicy Warmii i Mazur Olsztynie. Nazwa zespołu pochodzi od gatunku orła, który zamieszkuje góry Karpaty. Członkami zespołu są Polacy i Ukraińcy, których połączyła wspólna pasja tworzenia muzyki inspirowanej folkiem ukraińskim. … Berkut to aktualnie jeden z najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych zespołów z solidną pozycją ukraińskiego folk-rocka w Polsce. Ich muzyka jest łatwa w odbiorze, melodyjna, rytmiczna, doskonale nadająca się do słuchania i zabawy, rozgrzewa publiczność swoją wyjątkowością. Niepowtarzalny charakter i umiejętności muzyków gwarantują wspaniałe przeżycia, które na długo po koncercie pozostają w pamięci widzów i słuchaczy.

Ze strony zespołu: http://www.berkut.com.pl

Wrócimy do Ostrego Bardo w lecie – bo koniecznie chcę zobaczyć, czy gniazdo bocianie jest zamieszkałe.

Chcę też dowiedzieć się czegoś więcej o historii wsi do roku 1945…

P.S. Banał stary jak świat mówi, że życie plecie się znacznie ciekawiej niż jakakolwiek opowieść. I to prawda. Pośród Miłych Czytelników tego co tu piszę jest Pan TP (za cenne wskazówki raz jeszcze bardzo dziękuję i zawsze na nie czekam).

Przesłał mi LINKA, który dotyka tematu tzw. współistnienia i poczucia krzywdy…

Wciąż się o tej części polskiej historii mówi zbyt mało. Wciąż to temat tabu, umiejętnie jednak wykorzystywany tu i ówdzie. Dlatego też każda publikacja odsłaniająca złożoność jakichkolwiek relacji na terenie dzisiejszej Rzeczypospolitej wywołuje takie emocje, jak choćby merkantylna książka Grossa.

Franciszek Sokół – Komisarz Rządu w Gdyni

Wśród ludzi niepospolitych, do jakich niegdyś Gdynia miała szczęście, był Franciszek Sokół, Komisarz Rządu w Gdyni.

Stefan Franciszek Sokół urodził się w grudniu roku 1890, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej, we wsi Cyranka, koło Mielca. W roku 1913 ukończył gimnazjum w Mielcu, maturę złożył u dyrektora Józefa Niemca – który to w czasach późniejszych związany był z gimnazjum w Gdyni (którego to gimnazjum tak tradycje, jak i budynek przejęło II Liceum Ogólnokształcące). W czasach szkolnych poznał Eugeniusza Kwiatkowskiego. Ta przyjaźń zaowocowała w latach późniejszych ścisłą współpracą obu panów.

Lata I wojny światowej dla Franciszka Sokoła oznaczały przerwanie nauki na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. 14 sierpnia 1914 wstąpił do Legionów Polskich. Służył od 6 sierpnia 1914 roku do 5 marca 1918 w I Brygadzie Piłsudskiego. Walczył w 35 bitwach i potyczkach – najpierw jako kapral, potem jako sierżant liniowy. Po pobycie w szpitalu Fortecznym w Krakowie w roku 1915 i rekonwalescencji, dalszą służbę pełnił w Piotrkowie. W roku 1918 działał w Radzie Głównej Opiekuńczej w okolicach Kutna.

W listopadzie 1918 roku został mianowany podreferendarzem, potem referendarzem, w Starostwie Powiatowym w Kutnie. W 1925 roku ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie.

W latach 1931-1933 był wicewojewodą w Stanisławowie. W wyniku zatargu z wojewodą został przeniesiony w styczniu 1933 na stanowisko Komisarza Rządu w Gdyni. O tej „nominacji” sam tak pisał w swoich wspomnieniach pt. „Żyłem Gdynią”:

Do Gdyni przeniesiony zostałem karnie – po to, abym się, jak to pospolicie się nazywało – w morzu utopił lub w Gdyni się wykończył.”

Do nowej funkcji przyjechał jednak dobrze przygotowany i po początkowym okresie wyobcowania, wrósł w środowisko i został przez nie zaakceptowany. Zyskał nie tylko sympatię ale i uznanie.

Funkcja Komisarza Rządu skupiała zarówno władzę prezydenta miasta, jak i przewodniczącego Rady Miejskiej oraz starosty grodzkiego. Spadła więc na Franciszka Sokoła ogromna odpowiedzialność i duży zakres. Potrafił jednak dobrać sobie doskonałych i oddanych pracowników. Siedem lat spędził Komisarz Rządu Sokół w Gdyni. W tym czasie, Gdynia z miasta zaniedbanego, „przyklejonego” do portu, zaczęła wyrastać na piękne miasto o światowym obliczu. Nazywano ja polskim Nowym Jorkiem. Liczba mieszkańców wzrosła z 48 tysięcy do 120 tysięcy. Brak środków finansowych nie pozwolił na realizację wszystkich śmiałych planów, ale i tak Gdynia zyskała za rządów Sokoła oblicze wielkomiejskie. Przyczynił się do powstania wielu ważnych inwestycji w mieście, do rozbudowy sieci komunikacji miejskiej, za jego sprawą poprawiło się zaopatrzenie w artykuły rolno-spożywcze. Podkreśla się jego wielką rolę w niedopuszczeniu do upadłości Stoczni Gdyńskiej. Dzięki Franciszkowi Sokołowi Gdynia w roku 1937 była 6 do co wielkości miastem w Polsce. W swoim opracowaniu z marca 1939 roku napisał iż „Gdynia jest najlepszym interesem, jaki kiedykolwiek Polska mogła zrobić”.

Mało osób wie, iż dwupasmową Aleję Zwycięstwa (dawną Szosę Gdańską) od Urzędu Miasta (dawnego Komisariatu Rządu) do dzisiejszej ulicy Wielkopolskiej zawdzięcza Gdynia właśnie Franciszkowi Sokołowi. Wybudowano ją za kwotę 600 tys. złotych (sumę wówczas niebotyczna) w roku 1939.

Sokół zmierzał do wykupienia przez miasto z rąk niemieckich wszystkich majątków na Kępie Oksywskiej, jako że właśnie u jej podnóża znajdował się port wojenny i umocnienia Marynarki Wojennej. To on wysłał w pierwszych dniach września pismo do Przedsiębiorstwa Żegluga Polska w Gdyni, nakazujące wykonanie 500 drążków do osadzania kos i bagnetów dla oddziałów Kosynierów Gdyńskich (o których to wciąż wśród historyków toczą się spory, a na temat których można znaleźć wzmianki w Rocznikach Gdyńskich).

We wrześniu 1939 Franciszek Sokół roku został mianowany komisarzem obrony cywilnej Gdyni, a władza jego rozciągała się na cztery powiaty: Morski, Kartuski, Kościerski i grodzki w Gdyni. W dniu 12 września został wezwany przez adm. Unruga do opuszczenia miasta. Kiedy plany uratowania Komisarza zawiodły, Dowódca Floty powołał go do służby czynnej, licząc na to, iż jeżeliby dostał się do niewoli zostanie potraktowany zgodnie z konwencją o jeńcach wojennych. W nocy z 16 na 17 września Sokół odpłynął na Hel, i tam został przydzielony do sztabu kmdr Frankowskiego.

Wraz z załogą helską dostał się do niewoli 2 października 1939 roku. Trafił do Oflagu w Nürnburg nad Wezyrą, później w Spittal nad Drawą. W marcu 1940 został przewieziony do Gdańska, gdzie oskarżono go o działalność na szkodę III Rzeszy. Po długim śledztwie osadzono go w obozie w Sztutowie. Przeniesiono go później do Mauthausen, i tam doczekał wyzwolenia. 18 czerwca 1945 roku wrócił do kraju. Wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski ściągnął go wkrótce do Delegatury Rządu do Spraw Wybrzeża w Gdańsku i powierzył mu stanowisko szefa Działu Odbudowy Miast, później Działu Zagadnień Materiałów i Wyposażenia Technicznego.

W roku 1947 uniknął wprawdzie losu Eugeniusza Kwiatkowskiego, ale zmuszono go do przeniesienia się do Warszawy. W październiku 1947 został Dyrektorem Biura Ekonomicznego w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, a jednocześnie był wicedyrektorem w Departamencie Zatrudnienia. W styczniu 1950 został przeniesiony na stanowisko Głównego Inspektora w Urzędzie Pełnomocnika Akcji Rozbiórkowych. Umarł w Krynicy w czerwcu 1956 roku.

I znowu, jak w wypadku dwóch poprzednich Wielkich Ludzi Gdyni, tak i Franciszek Sokół, poza małą uliczką na Chwarznie, nie doczekał się upamiętnienia…

Aleja Zwycięstwa wciąż nie nazywa się  Aleją Franciszka Sokoła… Za to mamy Drogę Różową – ni z gruszki ni z pietruszki …

–           *          –

Jak powstały Żuławy, Kociewie i Kaszuby…

Niedawno Kolega przesłał mi książkę p.t. „Gotyckie zabytki sakralne na terenie Gminy Miłoradz” ks. Andrzeja Starczewskiego.

Zabrałam się ochoczo do czytania, jako, że to moje ulubione tereny i na dodatek nader często przez mnie odwiedzane. Zwłaszcza, że prowadzę tamtędy wycieczki.

Ciekawa książka, i pożyteczna bardzo. Warto ją kupić, i wziąć ze sobą na wyprawę. Tym bardziej, że niestety zabytki Żuław giną bezpowrotnie.

Ks. Starczewski opisał zabytki sakralne, w tym niezwykłe, bo jedyne w swoim rodzaju ossuarium. Ale ileż domów żuławskich ginie bezpowrotnie!!! Zaiste potrafimy niszczyć – dlaczego nie umiemy zachować tego, co kiedyś stworzono? Nie chcę tu jednak pisać o tym, jak bardzo denerwuje podejście do zabytków, i to nie tylko na Żuławach…

Napiszę o tym, jak bardzo się zdziwiłam czytając wstęp do książki ks. Starczewskiego.

Otóż na wstępie jest strawestowana legenda o tym,  jak to Pan Bóg stworzył Żuławy… w odnośniku zapisano adres internetowy, z którego wzięto legendę.

No i ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że to jest legenda, którą niegdyś napisałam do spółki z Koleżanką. Siedząc w niezmiernie nudnej pracy nad kolejnym pozbawionym sensu projektem, obie się rozmarzyłyśmy. A że czas był przedurlopowy, każdą z nas ciągnęło na łono natury, tak powstała owa legenda….

Zamieszczam ją poniżej….

Lubię ją, tak jak lubię Żuławy.

Cieszy mnie niezmiernie, że i Wielebnemu przypadła do serca.

„Jak powstały Żuławy, Kociewie i Kaszuby…”

Kiedyś, Pan Bóg bardzo zmęczony tworzeniem świata, przycupnął sobie na chwilkę. Chciał odpocząć przed generalną lustracją swego dzieła. Gdy tak sobie siedział, jego wzrok padł na totalny bałagan na północnym krańcu świata. Tam, gdzie Wielka Rzeka uchodzi do Małego Morza.

Zmarszczył brwi. Czyżby coś zaniedbał? Wyciągnął z przepastnych fałdów szaty swoje notatki, pióro pięknie zaostrzone zza ucha i jął przeszukiwać zapiski – co tam miało być.

Zdumiał się, bowiem własnoręczne zapiski Jego Boskiego Majestatu mówiły wyraźnie:

„Najpiękniejsze 3 miejsce na ziemi. Kojące oko i duszę, ale wzmagające apetyt na przygodę, a także budzące ciekawość i fascynację.”

Zadumał się Pan Bóg.

Jak to pogodzić, trzy tak różne potrzeby…

I nagle, niczym natchniony artysta, porwał się z miejsca.

„Wiem!” – zakrzyknął, aż zadudniło na świecie.

Pochylił się i położył ciężką, spracowaną dłoń na tym bałaganie. Wygładzał, wyrównywał, głaskał tę ziemię z uśmiechem tajemniczym na twarzy, ale i z zadumą…

Powstały z tego Żuławy. Kraina płaska, wygładzona ręką boską, z tajemniczymi mgłami, pogodnymi zachodami słońca, z zadumaniem wśród wierzb płaczących.

Krajobraz zulawski w Jeziorze

Krajobraz żuławski - Jezioro (fot. A.S. - dziękuję)

Ziemię, którą zgarnął stamtąd, Bóg rozsypał następnie po lewej stronie Wielkiej Rzeki. Ale rozsypał nierówno, tu troszkę pozgarniał, tam troszkę wypiętrzył, tu kapnął wodą, tam posypał lasem…

Uniósł brwi i podrapał się po brodzie, poczuł zadowolenie, oto bowiem stworzył coś innego. Nieznanego. Ciekawego…

Tak powstało Kociewie. Kraina nie płaska a nie górzysta, z ogromnymi połaciami pól pofałdowanych z jeziorami – niespodziankami. Zaproszenie do przygody.

Teraz pozostało tylko rozrzucić gdzieś tę pozostałą część ziemi i coś trzeba było zrobić z tym zapasem wody w garściach….

No i zepchnął Pan Bóg ziemię nogą na bok, upchnął ją kawałek dalej. Tak mocno, jak się dało ją poupychał, w tym jedynym wolnym miejscu na świecie. Bawił się, jak dziecko, usypując pagórki, wzniesienia, ba! góry niemal. Strzepnął wodę z rąk, przeciągając ją palcami z miejsca na miejsce, jak nieregularne plamy rozlanego atramentu. Nad brzegiem Małego Morza usypał wydmy z lotnego piasku, wygładził przepiękne plaże, wybielając słońcem pokrywającą je ziemię. W końcu sypnął lasami z rękawa. Czuł radość i niepokój tworzenia.

W końcu zmęczony westchnął w zachwycie: ”Ależ to piękne!”….

I tak powstały Kaszuby.

Pan Bóg, schodząc na odpoczynek, klasnął jeszcze w dłonie i spośród splotów jego brody rozleciały się na te przepiękne tereny skowronki, jaskółki, bociany, i inne ptactwo by zasiedlić i rozśpiewać łąki i lasy.
I w ten sposób mamy 3 najpiękniejsze regiony na ziemi: nostalgiczne, zadumane Żuławy, grzybne Kociewie, wielobarwne Kaszuby. Miejsca pełne maków, chabrów i skowronków.

Do Akademii Rzygaczy napisały: wirt. prof. Kasia i wirt. prof. Pętelka

Henryk Reuss von Plauen i disco polo

Zamieszczam opowieść zasłyszaną czy przeczytaną – dla samej opowieści jest to nieistotne. Dość na tym, że dotyczy miejsca istniejącego i całkiem realnego. A przy tym mającego magię…

Miejsce jest do znalezienia na mapie, a najlepiej gdyby osobiście – w Prusach Górnych – czyli historycznym Oberlandzie…

To Morąg – dawny Mohrungen.

Jest tam zamek – pierwotnie gotycki – a teraz właściwie to dom mieszkalny rzadkiej brzydoty. Jego brzydota wynika z wielowiekowych przebudów, i nie do końca przemyślanych „modernizacji”.

Jednak, jeśli ktoś ma oko zdolne wyłapać gotyckie piękno – za nic będzie miał oficjalną opinię o urodzie budowli. Znajdzie tam piękno, będące echem dawnej świetności. No i przede wszystkim… cudne cegły gotyckie! Jedną taką śliczność załączam na zdjęciu, bowiem jest wyjątkowa.

cudnosci moraskie

W tym domu – a raczej dawnym zamku – straszy….

Raz, że krąży tam duch młodej Barbary Schwann. Młodej, bo z dzisiejszego punktu widzenia, właściwie dziewczynki – 14-latki, która udusiła swoje nowo narodzone dziecko. A że rzecz miała miejsce w XVIII wieku, to i kara stosowna była do ówczesnych czasów. Dość na tym, że skazano ją na przemyślne tortury, a w końcu ścięto. Jakby to nie wystarczyło, to jej głowa osadzona na pice, pokazywana była w tzw. wieży czarownic ku przestrodze. Pozostaje pochylić się nad cierpieniem dziewczyny, niewątpliwie działającej w tzw. szoku poporodowym… A także nad obyczajowością widzącą w kobiecie li tylko narzędzie do prokreacji, czy też jeszcze gorzej – diabelski pomiot. Jakże aktualne przemyślenia, zwłaszcza kiedy mówimy o pełni praw kobiet, a może – wciąż o braku ich pełni…

Ale…, aby opowieść nie stała się ponurą rozprawką filozoficzną, nie o tym duchu opowiem, a o innym – starszym i historycznie dobrze udokumentowanym.

To duch Henryka Reuss von Plauena. W latach 1469-70 był Wielkim Mistrzem Zakonu Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. W czasach zdecydowanie nie najlepszych dla tegoż… Kto wpadnie do Torunia po „gotyk na dotyk”, niech wejdzie do staromiejskiego ratusza i stanie przed obrazem Mariana Jaroczyńskiego pt. „Traktat Toruński” – by po prawej stronie obrazu, tuż obok postaci Wielkiego Mistrza, ujrzeć Henryka Reuss von Plauena – wówczas jeszcze Wielkiego Komtura. Postać ma szlachetną i wyniosłą. Jest przedstawiony jako rycerz – z pewnością nieustraszony i niepokorny.

Zupełnie inaczej go przedstawiono w broszurce z XIX wieku.

Heinrich_Reus_von_Plauen z Wikipedii

Tak wyobrażano sobie Henryka Reuss von Plauena w broszurce „Mohrungen eine Stadt in Ostpreußen” z roku 1877 (źródło: Wikipedia)

Zanim został Wielkim Mistrzem był komturem Bałgi i wójtem Natangii. Później awansował i został Wielkim Szpitalikiem, i zarazem komturem Elbląga (złośliwcy mówili, że pomogło pokrewieństwo z Wielkim Mistrzem – był bowiem siostrzeńcem Ludwiga von Erlichshausena).

W pierwszym etapie wojny 13-letniej – tuż przed słynną bitwą pod Chojnicami, rozegraną 18.09.1454 (pierwszą bitwą pod Chojnicami) – wyznaczył Bernarda Szumborskiego na dowódcę zaciężnych. Dzięki przemyślanej decyzji tę bitwę wygrali właśnie krzyżacy – zmieniając bieg pierwszej fazy długiej wojny.

Tuż po podpisaniu Pokoju Toruńskiego (II Pokoju Toruńskiego) w toruńskim Dworze Artusa, został komturem Pasłęka, zaś po śmierci wuja w roku 1467 objął namiestnictwo.

W panującej sytuacji politycznej – wycofał się do Morąga, który teraz znajdował się na terenie tzw. Prus Zakonnych, aby poczekać na rozwój wypadków, a przede wszystkim, by przeciągnąć w czasie zwołanie Kapituły Wyboru Wielkiego Mistrza…

Król jednak naciskał na konkretne decyzje… Był wtedy znaczącą siłą, z którą należało się liczyć… W końcu kapituła została zwołana w roku 1469. No i zgodnie z oczekiwaniami Henryk został wielkim mistrzem. A jako taki – musiał – postanowieniami Traktatu Toruńskiego złożyć hołd królowi. Wyraźnie do tego zobowiązywał punkt VI traktatu pokojowego, podpisanego przez jego wuja…

„Winniśmy zaś my, Ludwik, mistrz wspomniany, i każdy następca nasz, podniesiony do godności w. mistrza oraz mający być do niej podniesiony, po sześciu miesiącach od dnia podniesienia do godności w. mistrza przedstawić się osobiście wspomnianemu najjaśniejszemu panu Kazimierzowi królowi i następcom jego, królom polskim, i tam za nas, komturów i ziemie pruskie jemu i następcom jego, królom, i Królestwu Polskiemu złożyć przysięgę należnej wierności oraz zachowania obecnego pokoju oraz że nigdy nie będziemy zabiegali o absolucję lub o zwolnienie od przysięgi ani jako o rzecz już uzyskaną, która ma być uzyskana.”

Zaraz też po wyborze na W. Mistrza – co stało się 17 października 1469 – wyruszył Henryk w drogę do Piotrkowa (dzisiaj zwanego Trybunalskim) aby zadość uczynić owemu VI punktowi traktatowemu. Już 1 grudnia tego roku – złożył hołd królowi. W drodze powrotnej został rażony apopleksją, jak mówiono – ze złości czy raczej może z upokorzenia całą sytuacją. Zmarł w Morągu na początku następnego roku, zaś pochowano go w Królewcu.

Tyle fakty.

Wiemy, że Henryk miał charakter i był nie w ciemię bity – bowiem już za czasów swego wuja grał tzw. pierwsze skrzypce w zakonie.

Wiemy też, że kochał piękno.

Kiedy się stanie na dawnym dziedzińcu zamku morąskiego zwłaszcza podczas zachodu słońca – nietrudno się z tym zgodzić.

A wracając do Morąga, von Plauen ponoć ten zamek szczególnie sobie upodobał. Dbał więc o niego, upiększał, jako że lubił otaczać się pięknem i pięknymi przedmiotami. Ponoć nawet grajków trzymał i po zamku niosła się muzyka…

No i po wiekach wielu…, kiedy nastała moda na własne zamku (co niekoniecznie zamkom wychodziło i wychodzi na zdrowie), różnego autoramentu postaci zaczęły kupować pałace i zamki – dorabiając sobie potem tak herby, jak i parantele….

Między innymi w morąskim zamku osiadła osoba nadzwyczaj wredna…. – tak twierdzą, ci, którzy ją znali. Nie tylko że niewiele wiedziała o specyfice murów gotyckich, ale też niewiele robiła sobie z historii miejsca, za nic mając jego urok.

W opowieściach o losie zamku w tym czasie pojawiają się informacje, iż flejtuch z osoby był. A już wieszając pranie wszelakie, zwłaszcza niepiękne niewymowne, tu i ówdzie wprost upokarzała historię i tradycję tego urokliwego miejsca.

Mówiono jej, że duch Mistrza cierpiał. Cierpiał bezgłośnie i niewidzialnie… Wzruszała tylko ramionami, i ponoć odmawiała nawet wiary w ducha.

Ale wszystko jest do czasu!!!

Otóż owa persona, mieszkająca na zamku, pewnego dnia odpaliła muzykę… Disco polo! Na całą moc głośników. Charakterystyczne „YMPS YMPS UMCA UMCA” niosło po okolicy, podrywając do lotu wszystkie okoliczne ptaki.

Tego już biedny Plauen nie wytrzymał! Przecież on za życia był koneserem sztuki!!!!

Któregoś wieczoru nagle pies – raczej do łagodnych nie należący i pilnujący na co dzień zamku – podkuliwszy ogon i piszcząc żałośnie wtłoczył się pod kanapę, świeca stojąca na stoliku przewróciła się i zaczęła się toczyć pod górę (tak podają opowieści)…

Na dodatek rozległ się na cały zamek gromki ryk, zagłuszający koszmarną muzykę „WOOOOOON!!!!!!!!!!!”.

Persona muzykę wyłączyła i na nocleg opuściła zamek. Po jakimś czasie – zamek sprzedała. Wciąż jednak wersja wydarzeń według persony była taka, że nie wiadomo, o co temu duchowi chodziło; na pewno chciał nawiązać znajomość… – „może chciał się przedstawić”?

Teraz tam mieszkają ludzie znający historię, ceniący piękno, jak i niegdysiejszy mieszkaniec… Właściciel ponoć puszcza muzykę renesansową… i ponoć czasem muzyka się sama włącza.

Zamek pełen jest duchów, i z czasem powstają o nich całkiem nowe opowieści. A to, że raz kogoś duch ze schodów zepchnął, kiedy indziej na korytarzu wionęło zimnem przejmującym, jakby przechodził ktoś prosto z mrozu, a rzecz miała się w lecie… Stosowną nawet tablicę „Uwaga Duchy” postawiono przed bramą…

Uwaga na duchy

Nic to jednak nad widoki przecudne – zwłaszcza o zachodzie słońca, i nad ptasie śpiewy.

Wszyscy są mile widziani, pod warunkiem, iż słuchają miłej muzyki, disco polo jest zabronione…. i że owi wszyscy zachowują się przyzwoicie…

Linki:

http://www.morag.pl/
http://www.castlesofpoland.com/prusy/morag_duch_zamku.htm
http://www.castlesofpoland.com/prusy/morag_zdjecie005.htm
http://www.ruinyizamki.pl/warminsko-mazurskie/morag.html
http://pl.wikipedia.org/wiki/Henryk_VI_Reuss_von_Plauen