Strzelno – na chwilę – po drodze

Nigdy nie byłam w Strzelnie.

Nie, nie tak. Powinno być: nigdy nie zatrzymywałam się w Strzelnie.

Ja tamtędy jedynie przejeżdżam. Tam i z powrotem. Na skrzyżowaniu, skręcam i jadę dalej, nie zatrzymując się w mieście mającym jedną z trzech na świecie sensacji architektonicznych (obok kościoła Św. Jakuba w Santiago di Compostela i weneckiej katedry Św. Marka).

Bo Strzelno słynie przede wszystkim z kolumn. Nie ma chyba nikogo w kraju, kto by nie słyszał o słynnych romańskich kolumnach strzelnieńskich. Ale, kiedy stanie się przed budynkiem kościoła skrywającego te cuda, ogarnia niezdecydowanie. No bo jak to: barokowy kościół, nie najcudniejszej urody (zwłaszcza dla tych, którzy nie przepadają za barokiem) ma być TYM miejscem?? Zaraz po sąsiedzku, po stronie północnej wznosi się następna sława tego miejsca – dostojna Rotunda Św. Prokopa. I to tam najpierw ucieka wzrok. Ale, zanim zajrzymy do Rotundy, warto poznać historię miejsca w sąsiednim Muzeum, i mimo wszystko wejść najpierw w barokowe mury. Bo to, co wita natychmiast po przekroczeniu progu, odbiera głos.

Kolumny! te słynne kolumny w całej okazałości.

TUTAJ moje impresje strzelnieńskie. Jakość zdjęć kiepska, ale robione były tzw. małpką. Niestety nie miałam ze sobą mojego dużego aparatu.

Ale Strzelno, mimo, że przede wszystkim kolumny i Rotunda, to jednak ma nieco więcej do zaoferowania. Przede wszystkim ciekawą architekturę, i tę wciąż wyczuwalną małomiasteczkową atmosferę, żywcem przeniesioną sprzed wojny.

Kiedy zaparkowałam tuż pod wzgórzem Św. Wojciecha (jakżeby inaczej 😉 ), zdawałam sobie sprawę, że wszystkie firanki w okolicznych oknach najpierw się uniosły, by po chwili opaść, dając osłonę obserwującym mnie – obcą, oczom. 😉

Sama nie wiem, czego oczekiwałam po tym miejscu. Czy tego, że owe słynne kolumny będą stały na dziedzińcu, czy też, że napotkam ogromną tablicę informacyjną o tych rewelacjach… Nic takiego. Weszłam na wzgórze i zastałam tam… kamienie. 4 duże granitowe głazy ze żłobieniami, porozmieszczane tu i ówdzie przed kościołem. Jedni dopatrują się w nich ingerencji diabła, co to niósł kamienie by zniszczyć kościół, ale zapiał pierwszy kur i jak to w legendach bywa – diabeł upuścił kamienie i uciekł… Inni zaś twierdzą, że kamienie mogły być ołtarzami ofiarnymi w czasach przedchrześcijańskich. Istnieje hipoteza, że obecne Wzgórze Św. Wojciecha, w owym czasie pełniło rolę ośrodka kultu przedchrześcijańskiego(*).

Oczywiście, kiedy założono tu klasztor norbertanek w wieku XII, trzeba było jakoś „oswoić” te głazy. No i wymyślono legendę o tym, jak to Św. Wojciech podróżował do Prusów (którzy to Prusowie wcale go nie oczekiwali), właśnie przez Strzelno. Według tej legendy, podczas burzy wóz konny, którym podróżował, najechał na kamień. Ale oczywiście podróżującemu nic się nie stało, bo kamień nagle zmiękł, i kolasa przejechała przezeń jak przez masło 😉 śladami tego wydarzenia mają być rowkowe wgłębienie i jakoby ślady kopyt końskich. 😀

Jakkolwiek by nie było, kamienie robią wrażenie. I całe wzgórze, mimo aż dwóch świątyń, wciąż tchnie atmosferą sprzed chrystianizacji.

Szperając w informacjach o Strzelnie, natknęłam się na informację, iż z miejscowością wiąże się Piotra Włodkowica, czy jak kto woli Własta. To właśnie on jakoby przeniósł klasztor norbertanek z Halina (Chalina, Chalna), nieopodal Izbicy Kujawskiej, do Strzelna. Polecam ciekawą lekturę z roku 1896r „Przyczynek do wyjaśnienia pierwotnych dziejów klasztoru norbertanek w Strzelnie” księdza Jana Łukowskiego.

O ile jednak z Włastem spotykamy się przy różnych okazjach i to w różnych miejscach w Polsce, to już zupełnym zaskoczeniem dla mnie była informacja, że ze Strzelna pochodził pierwszy amerykański laureat nagrody Nobla (fizyka, rok 1907 – konstrukcja interferometru). Nazywał się ów urodzony strzelnianin Albert Abraham Michelson.

Ciekawa postać, i ciekawy życiorys. A do tego polscy widzowie  powinni go pamiętać, bo w jednym z odcinków popularnego niegdyś westernowego, przelukrowanego tasiemca, pt. Bonanza (sezon 3, Look to the Stars) pojawiła się postać Michelsona, granego przez Douglasa Lamberta. Jeśli ktoś będzie miał cierpliwość, może sobie ten odcinek obejrzeć gdzieś tam w odmętach sieci. Dla tych, którzy nie mają cierpliwości, streszczenie epizodu: otóż Ben Cartwright pomaga Michelsonowi dostać się do US Naval Academy. Wątek znalazł się w filmie głównie po to, by przypomnieć Amerykanem historię młodego przecież kraju. Znamienne są słowa na końcu odcinka sławiące geniusz Alberta Abrahama Michelsona, który jako pierwszy w historii Amerykanin otrzymał nagrodę Nobla. Zdarzenie umieszczono w Ranczo Ponderosa, bowiem znajdowało się ono w pobliżu Virginia City, gdzie mieszkał Michelson.

Szalenie ciekawa jestem teraz reakcji moich amerykańskich grup, kiedy będziemy przez Strzelno przejeżdżali… 😉

(*Celowo unikam określenia „pogańskiego”. Bowiem to chrystianizacja ukuła to miano, odbierając jakiejkolwiek formie wierzeń statusu religii. A więc bez zagłębiania się czy i co i dla kogo jest jedyną prawdziwą religią, przypomnijmy przy sposobności, że dziś zupełnie błędnie używa się określenia „zbór” dla kościołów (np. luterańskich)… A przypominam, że zbór – to zbiorowisko ludzi. A więc zbór (każdy) modli się w kościele. 😉

W biegu – moja Lubeka

Zawsze chciałam odwiedzić Lubekę, to znaczy jej Stare Miasto. W końcu przecież ma dla Gdańska znaczenie historyczne i to nie byle jakie.

No i poleciałyśmy sobie – D.L. i ja.

Wysiadłyśmy z samolotu o 17:30, pośrodku Nigdzie, a jako że to przecież styczeń, ciemności panowały już całkiem wieczorne. Atmosfera zapomnienia, niczym na końcu świata, jacyś pasażerowie śpieszący na transport do Hamburga, bo to przecież niemal rzut przysłowiowym beretem, i zero informacji, skąd odjeżdża autobus nr 6 do centrum Lubeki. Pani w informacji lotniskowej bardzo łamaną angielszczyzną wytłumaczyła mi w końcu gdzie jest przystanek. W tzw. międzyczasie rzeczona szóstka zwiała nam sprzed nosów, i na następną musiałyśmy poczekać pół godziny. 🙂

I tak zaczęła się nasza wizyta w Hanzeatyckim Mieście Lubece.

Dojechałyśmy do hotelu, z zupełnie innej strony niż zakładałyśmy – i kiedy nagle za oknami autobusu pojawiła się Brama Holsztyńska naprawdę zwątpiłyśmy w nasz zmysł orientacji. Bety-graty zostawiłyśmy w hotelu, i poszłyśmy do miasta. Na rekonesans, ustalić marszrutę na następny dzień. Zaczęłyśmy od Katedry, a skończyłyśmy na Bramie Zamkowej. Zeszłyśmy Stare Miasto wzdłuż i wszerz. I zabrało nam to 4 godziny. Przewodnicy mają to do siebie, że łażą. Łażą. Łażą…

Rano zaspałyśmy, bo żadna z nas nie nastawiła budzika. Ruszyłyśmy więc natychmiast po szybkim śniadaniu i plan zwiedzania wykonałyśmy.

A plan obejmował: przede wszystkim Katedrę – a tam absolutnie doskonały Krzyż Tryumfalny, którego autorem jest Bernt Notke (ten od słynnej Grupy Św. Jerzego w sztokholmskim Św. Mikołaju). Następny w kolejności był Kościół Mariacki, choćby po to by pogłaskać mysz na obramieniu XVI-wiecznej wspaniałej Ostatniej Wieczerzy Brabendera, a potem rewelacyjny Szpital Św. Ducha (wewnątrz nakręciłam krótki filmik, który TUTAJ). Wstąpiłyśmy też do Ratusza, gdzie „załapałyśmy” się na sympatyczne zwiedzanie z przewodnikiem (strażnikiem ratuszowym)… Dużo czasu spędziłyśmy też u Św. Jakuba. Wjechałyśmy na wieżę świętopiotrową, ale silny wiatr mało nam głów nie urwał. Następne było muzeum Św. Anny. Niestety nie wolno tam robić zdjęć… Ale TUTAJ widzę, że komuś się udało, więc można obejrzeć parę migawek. Dla tych, którzy się tam wybierają – informacja, że na szczęście przed ołtarzem Memlinga można usiąść. 🙂 W ogóle Św. Anna, to muzeum na parę godzin. Zbiory rewelacyjne! Za to Dom Buddenbrooków nas rozczarował i to bardzo! Chyba powinni przyjechać do Gdańska by nauczyć się w Domu Uphagena, JAK można pięknie zrekonstruować wnętrze mieszczańskie. Kto oglądał film Buddenbrookowie z 2008 roku, niech nacieszy oko wnętrzami, bo już ich nie ma. Samo muzeum też … takie sobie. Dom Gunthera Grassa opuściłyśmy, wychodząc z założenia, że on i tak jest gdański, a nie lubecki (nie lubię jego twórczości, więc z czystym sercem odpuściłam), zaś koło Domu Gdańskiego tylko przeszłyśmy. Ale za to weszłyśmy do budynku Gildii Żeglarzy (czy, jak kto woli Szyprów), w którym mieści się restauracja, jeszcze przed otwarciem, tak by zrobić zdjęcia wnętrza. Warto! No i oczywiście zwiedziłyśmy bardzo zaaranżowaną ekspozycję w Bramie Holsztyńskiej. Nie ma szału, ale opisy ciekawe i pewnie dla kogoś, kto nie ma pojęcia o Hanzie może być ciekawe. Nam spodobała się makieta dawnej Lubeki. Zacnie wykonana…

A skoro o zdjęciach mowa, to TUTAJ zdjęcia a TUTAJ w wersji składanki na youtube.

Nie wspomniałam nic o słynnych lubeckich marcepanach. Otóż, nie są to żadne rewelacje. Jadałam smaczniejsze. Ale – to moja subiektywna opinia, bo wiadomo, że nie lubię słodyczy. Ale że marcepany akurat lubię, toteż byłam bardzo zawiedziona wizytą w Cafe Niederegger. Natomiast zdecydowanie nie polecam pączków w owej słynnej marcepanowej „centrali” – mają się nijak do słynnych pączków w Gdyni. 😉

Parę informacji praktycznych:

Otóż w Lubece nie jest drogo, czego czasem obawiają się Podróżujący. Hotel najlepiej rezerwować przez booking.com. Bilet autobusowy (owa szóstka) kosztuje 3 Euro – kupowany u kierowcy.

Cena kawy zaczyna się już od 1,5 Euro, zaś najeść się można już za 4 Euro. Myśmy akurat przysiadły na chwilę w Campus Suite (duża bagietka, na życzenie przygotowana na ciepło, do tego herbata w pokaźnym kubeczku).

Wstępy do kościołów i muzeów wahają się od 3 do 6 Euro. * Kościół Mariacki – 3 Euro (nie wydają paragonu 😉 ), * Ratusz – 4 Euro (oprowadzanie o 11:00, 12:00, i 13:00, po niemiecku, ale można wypożyczyć anglojęzyczne opracowanie), * Muzeum Św. Anny to kwota 6 Euro. * Brama Holsztyńska 4 Euro, * wieża u Św. Piotra 3 Euro (wyłącznie winda). Szpital Św. Ducha jest bezpłatny, tak jak i kościół Św. Jakuba. Niestety nie pamiętam ile zapłaciłam za Katedrę.

W każdym muzeum w Lubece warto zapytać o bilet na dwa muzea. Wtedy za drugie płaci się pół ceny. Niestety o to trzeba samemu zapytać, bo nikt tego nie zaproponuje. Warto wstąpić do Welcome Center, nieopodal Bramy Holsztyńskiej, by dowiedzieć się wszystkiego. Ale tutaj – może przez to, że to nie sezon, musiałam dość długo czekać na to, by ktokolwiek się pojawił za kontuarem. Ale jak już się doczekałam, informację otrzymałam rzeczową.

Lubeka spełniła moje oczekiwania, nie zachwyciła jakoś nadzwyczajnie, ale spodobała mi się. Znalazłam nawet ślady paluchów na cegłach w Bramie Holsztyńskiej 😉 wiem też, skąd czerpały inspiracje autorki lwów w gdańskiej Fontannie Czterech Kwartałów (są niemal kopiami lwów lubeckich sprzed właśnie Bramy Holsztyńskiej).

Jednak , gdyby mnie ktoś zapytał czy tam chcę wrócić, to odpowiedź brzmi – nie. Jedyne miasto, do którego chcę i muszę wrócić, to Stockholm 🙂