W biegu – moja Lubeka

Zawsze chciałam odwiedzić Lubekę, to znaczy jej Stare Miasto. W końcu przecież ma dla Gdańska znaczenie historyczne i to nie byle jakie.

No i poleciałyśmy sobie – D.L. i ja.

Wysiadłyśmy z samolotu o 17:30, pośrodku Nigdzie, a jako że to przecież styczeń, ciemności panowały już całkiem wieczorne. Atmosfera zapomnienia, niczym na końcu świata, jacyś pasażerowie śpieszący na transport do Hamburga, bo to przecież niemal rzut przysłowiowym beretem, i zero informacji, skąd odjeżdża autobus nr 6 do centrum Lubeki. Pani w informacji lotniskowej bardzo łamaną angielszczyzną wytłumaczyła mi w końcu gdzie jest przystanek. W tzw. międzyczasie rzeczona szóstka zwiała nam sprzed nosów, i na następną musiałyśmy poczekać pół godziny. 🙂

I tak zaczęła się nasza wizyta w Hanzeatyckim Mieście Lubece.

Dojechałyśmy do hotelu, z zupełnie innej strony niż zakładałyśmy – i kiedy nagle za oknami autobusu pojawiła się Brama Holsztyńska naprawdę zwątpiłyśmy w nasz zmysł orientacji. Bety-graty zostawiłyśmy w hotelu, i poszłyśmy do miasta. Na rekonesans, ustalić marszrutę na następny dzień. Zaczęłyśmy od Katedry, a skończyłyśmy na Bramie Zamkowej. Zeszłyśmy Stare Miasto wzdłuż i wszerz. I zabrało nam to 4 godziny. Przewodnicy mają to do siebie, że łażą. Łażą. Łażą…

Rano zaspałyśmy, bo żadna z nas nie nastawiła budzika. Ruszyłyśmy więc natychmiast po szybkim śniadaniu i plan zwiedzania wykonałyśmy.

A plan obejmował: przede wszystkim Katedrę – a tam absolutnie doskonały Krzyż Tryumfalny, którego autorem jest Bernt Notke (ten od słynnej Grupy Św. Jerzego w sztokholmskim Św. Mikołaju). Następny w kolejności był Kościół Mariacki, choćby po to by pogłaskać mysz na obramieniu XVI-wiecznej wspaniałej Ostatniej Wieczerzy Brabendera, a potem rewelacyjny Szpital Św. Ducha (wewnątrz nakręciłam krótki filmik, który TUTAJ). Wstąpiłyśmy też do Ratusza, gdzie „załapałyśmy” się na sympatyczne zwiedzanie z przewodnikiem (strażnikiem ratuszowym)… Dużo czasu spędziłyśmy też u Św. Jakuba. Wjechałyśmy na wieżę świętopiotrową, ale silny wiatr mało nam głów nie urwał. Następne było muzeum Św. Anny. Niestety nie wolno tam robić zdjęć… Ale TUTAJ widzę, że komuś się udało, więc można obejrzeć parę migawek. Dla tych, którzy się tam wybierają – informacja, że na szczęście przed ołtarzem Memlinga można usiąść. 🙂 W ogóle Św. Anna, to muzeum na parę godzin. Zbiory rewelacyjne! Za to Dom Buddenbrooków nas rozczarował i to bardzo! Chyba powinni przyjechać do Gdańska by nauczyć się w Domu Uphagena, JAK można pięknie zrekonstruować wnętrze mieszczańskie. Kto oglądał film Buddenbrookowie z 2008 roku, niech nacieszy oko wnętrzami, bo już ich nie ma. Samo muzeum też … takie sobie. Dom Gunthera Grassa opuściłyśmy, wychodząc z założenia, że on i tak jest gdański, a nie lubecki (nie lubię jego twórczości, więc z czystym sercem odpuściłam), zaś koło Domu Gdańskiego tylko przeszłyśmy. Ale za to weszłyśmy do budynku Gildii Żeglarzy (czy, jak kto woli Szyprów), w którym mieści się restauracja, jeszcze przed otwarciem, tak by zrobić zdjęcia wnętrza. Warto! No i oczywiście zwiedziłyśmy bardzo zaaranżowaną ekspozycję w Bramie Holsztyńskiej. Nie ma szału, ale opisy ciekawe i pewnie dla kogoś, kto nie ma pojęcia o Hanzie może być ciekawe. Nam spodobała się makieta dawnej Lubeki. Zacnie wykonana…

A skoro o zdjęciach mowa, to TUTAJ zdjęcia a TUTAJ w wersji składanki na youtube.

Nie wspomniałam nic o słynnych lubeckich marcepanach. Otóż, nie są to żadne rewelacje. Jadałam smaczniejsze. Ale – to moja subiektywna opinia, bo wiadomo, że nie lubię słodyczy. Ale że marcepany akurat lubię, toteż byłam bardzo zawiedziona wizytą w Cafe Niederegger. Natomiast zdecydowanie nie polecam pączków w owej słynnej marcepanowej „centrali” – mają się nijak do słynnych pączków w Gdyni. 😉

Parę informacji praktycznych:

Otóż w Lubece nie jest drogo, czego czasem obawiają się Podróżujący. Hotel najlepiej rezerwować przez booking.com. Bilet autobusowy (owa szóstka) kosztuje 3 Euro – kupowany u kierowcy.

Cena kawy zaczyna się już od 1,5 Euro, zaś najeść się można już za 4 Euro. Myśmy akurat przysiadły na chwilę w Campus Suite (duża bagietka, na życzenie przygotowana na ciepło, do tego herbata w pokaźnym kubeczku).

Wstępy do kościołów i muzeów wahają się od 3 do 6 Euro. * Kościół Mariacki – 3 Euro (nie wydają paragonu 😉 ), * Ratusz – 4 Euro (oprowadzanie o 11:00, 12:00, i 13:00, po niemiecku, ale można wypożyczyć anglojęzyczne opracowanie), * Muzeum Św. Anny to kwota 6 Euro. * Brama Holsztyńska 4 Euro, * wieża u Św. Piotra 3 Euro (wyłącznie winda). Szpital Św. Ducha jest bezpłatny, tak jak i kościół Św. Jakuba. Niestety nie pamiętam ile zapłaciłam za Katedrę.

W każdym muzeum w Lubece warto zapytać o bilet na dwa muzea. Wtedy za drugie płaci się pół ceny. Niestety o to trzeba samemu zapytać, bo nikt tego nie zaproponuje. Warto wstąpić do Welcome Center, nieopodal Bramy Holsztyńskiej, by dowiedzieć się wszystkiego. Ale tutaj – może przez to, że to nie sezon, musiałam dość długo czekać na to, by ktokolwiek się pojawił za kontuarem. Ale jak już się doczekałam, informację otrzymałam rzeczową.

Lubeka spełniła moje oczekiwania, nie zachwyciła jakoś nadzwyczajnie, ale spodobała mi się. Znalazłam nawet ślady paluchów na cegłach w Bramie Holsztyńskiej 😉 wiem też, skąd czerpały inspiracje autorki lwów w gdańskiej Fontannie Czterech Kwartałów (są niemal kopiami lwów lubeckich sprzed właśnie Bramy Holsztyńskiej).

Jednak , gdyby mnie ktoś zapytał czy tam chcę wrócić, to odpowiedź brzmi – nie. Jedyne miasto, do którego chcę i muszę wrócić, to Stockholm 🙂

Ełdyty Wielkie – nepotyzm – obelisk i plotki rodowe

Nie tak dawno, bo w październiku przejeżdżałam przez Ełdyty Wielkie.

Intrygujące miejsce. A to za sprawą (między innymi) dwóch nazwisk i pomnika w formie obelisku. Nazwiska to von Hatten i von Strachowsky, a obelisk – został poświęcony pamięci Wilhelma Strachowsky’ego, który w wieku 22 lat zginął w pojedynku. Ponoć był to ostatni legalny pojedynek na tych terenach. I nigdzie nie udało mi się znaleźć nic więcej o owym młodzieńcu. Ani czy był jedynakiem, czy najstarszym, czy najmłodszym z rodziny…

Rodzina von Strachowsky pozostała właścicielami Ełdyt Wielkich od roku 1908 do roku 1945. Do roku 1908 zaś Ełdyty Wielkie były własnością von Hattenów. A obie rodziny były spowinowacone…

Z rodziny von Hattenów, ale z gałęzi lemickiej pochodził biskup Warmiński Andrzej Stanisław von Hatten (Hattyński). Lomitten (Limity/Lemity), to nieistniejąca obecnie wieś mniej więcej w połowie drogi między Miłakowem a Ornetą (okolice Stolna?).

A tytułowe Ełdyty Wielkie?

Jak pisze dr Jan Chłosta w swoim Słowniku Warmii (Wyd.Litera Olsztyn, 2002), wieś Ełdyty położona jest w pobliżu rzeki Pasłęki. Lokował ją bp. Henryk Fleming w roku 1289 na pruskim polu Elditten. I w myśl dobrze pojętego nepotyzmu ( 😉 ) podarował 110 włók (1 włóka = ok. 16,8 ha) swojej siostrze Walpurgis i szwagrowi Konradowi Wendepfaffe (rodzina związana z rodem Padeluch). Przypuszcza się, że Henryk (jeden z czterech braci Padeluchów) mógł być potomkiem mieszczanina lubeckiego – Jana. Jedyne co o nim wiadomo, to to że był szalenie energicznym człowiekiem.  I że był zasadźcą Sępopola (Schippenbeil) oraz Kętrzyna (Rastembork). Miejscowości odległe były w owym czasie o dzień drogi konno (około 40 km). Przypuszcza się że miejscowość Podlechy (nieopodal Korsz) mogła należeć do owego energicznego krewnego lubeckiego mieszczanina. Tyle wiadomo… Wiadomo też, że wszystkich (czyli Wendepfaffa, Padeluchów i biskupa) łączyło miasto pochodzenia: Lubeka.

Rok lokacji wsi to także rok powstania parafii. Zatem to bodaj najstarsza wieś parafialna na Warmii. Kościół ełdycki nosi wezwanie Św. Marcina i został wybudowany w początkach wieku XIV. W latach 40. tego wieku pojawia się wzmianka o proboszczu. W XIX wieku kościół remontowano (w latach 1885-1886).

Wnętrza kościoła to głównie neogotyk i nieco baroku.

Ale – jest też płyta nagrobna Jana Nenchena. Był on burgrabią orneckim (to przełom wieków XVI i XVII).  Kiedy odsłoniłam płytę spod dywanika, i przeczytałam nazwisko, natychmiast błysnęło mi światełko w głowie. Bo właścicielem Ełdyt w roku 1634 był niejaki Eustachy Nenchen. Z tej to rodziny także pochodził Eustachy Placyd Nenchen (kanonik warmiński, żyjący w latach 1597-1647). Kanonik był krewniakiem owego burgrabiego orneckiego, Jana, z płyty sprzed ołtarza ełdyckiego…. Miał też kanonik dwóch braci: Kasper był cystersem, a Jakub był rajcą w Braniewie.

Jak to mówią – wszystko zostaje w rodzinie 😉

Wracając do kościoła… Ten najstarszy (wg Jana Chłosty) kościół na Warmii, jak wieść gminna niesie, najbardziej ucierpiał zimą 1945 roku.  Na wieży kościoła ponoć miał swoje stanowisko niemiecki snajper. I w związku z tym – Rosjanie ostrzelali właśnie wieżę…

Oczywiście po wojnie – w Ełdytach osadzono PGR…

Dzisiaj Ełdyty są małą miejscowością położoną ok. 40 km na płn zachód od Olsztyna. Gniazdo bocianie nadaje dodatkowego uroku tej warmińskiej wsi.

I rzadko kto zdaje sobie sprawę, że i tutaj w wieku XVIII zawitał szał polowań na czarownice. Otóż w roku 1747 niejaką Dorotę Zegger oskarżono o konszachty z diabłem, bo zbyt często chodziła na potańcówki (!!). Została za takie kontakty skazana na karę stosu. Ówczesny właściciel Ełdyt, Theodor von Hatten nieco „zmodyfikował” wyrok. Otóż kazał katu nieszczęsną ściąć, i dopiero martwą spalić.

A tak w ogóle, to ów Teodor Hatten (Hattyński)… był synem Nenchenówny… Otóż  wspomniany wyżej Jakub Nenchen, rajca braniewski miał syna, a ten córkę. Owa córka – Anna Marianna, wyszła za Zygmunta Alberta von Hatten, pana na Ełdytach (i paru innych wsiach). Ich synem był właśnie ów Teodor od stosu…

No i o tym wszystkim sobie przypomniałam, kiedy patrzyłam na opłakany stan dworu (będącego od 20o2 roku prywatną własnością), i kiedy spacerowałam z aparatem w ręku po terenie przykościelnym. A skojarzenia sprowokowała… płyta Nenchena.

Przypadki czasem doprowadzają do całkiem ciekawych skojarzeń…

😉

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Kraków na Dzień Kobiet

Wróciłam ze szkolenia.

Nic nowego; akurat w moim przypadku, to raczej zupełnie naturalne stwierdzenie.

To szkolenie jednak było zupełnie wyjątkowe. Bo i odbywało się w zupełnie wyjątkowym miejscu.

Raz – że w Krakowie, dwa – że w podziemiach Rynku.

Podziemia – to jedna z ciekawszych tras w kraju. Nie tylko ze względu na zawartość, czy jakby ktoś powiedział – ładunek historyczny przekazu materialnego (uffff, ale mądrze zabrzmiało). Ale też ze względu na koncepcję i scenariusz wystawy.

Można oczywiście mieć pretensje do twórców (nie jest nim MHK), że nieco przedobrzyli – bo jest za głośno (chodzi o odgłosy Krakowa historycznego płynące z głośniczków zamontowanych w różnych miejscach wystawy), i przewodnik faktycznie musi nieco wysilać głos. Ale, całość zasługuje na wysoką ocenę.

Kto jeszcze nie był w krakowskich podziemiach Rynku, może „posmakować” nieco podobnego klimatu w gdańskim Błękitnym Baranku.

Jednak w Krakowie twórcy poszli dalej – i zamiast figur zaserwowali zwiedzającym dobry scenariusz z krótkimi filmikami. No i świadki archeologiczne! Niesłychane wrażenie robi zachowana średniowieczna brukowana droga z drewnianymi krawężnikami!

Niestety, jako że A.S. się rozchorowała, jechałam sama, i w związku z tym nie wzięłam aparatu. Bałam się – pomna ryzyka samotnego podróżowania naszymi tzw. środkami masowego rażenia. Na marginesie – gdyby PKP kursowały z równą częstotliwością jak odbywa się sprawdzanie biletów – to mielibyśmy w kraju niemal sielankę…

Kto chce dowiedzieć się nieco więcej o trasie podziemnej, znajdzie informacje TUTAJTUTAJ.

Warto było tłuc się pociągiem 13 godzin do Stolicy po to, by spędzić w podziemiach 6 godzin – a potem… z powrotem do Prus – 14 godzin. Czemu dalej i dużej? Nie wiem, ale XXI wiek w Polsce na pewno powinien przejść do historii uwsteczniania  – i to pod każdym względem 😉

A wracając do tematu – dostałam Książkę 🙂 prof. Michała Rożka „Przewodnik po zabytkach Krakowa”. Z dedykacją. I z chwilą na rozmowę niezapomnianą.

No i jeszcze pogoda była jak zaproszenie do życia; Kraków jak zwykle tłumny (Gdańsku, zazdrość Krakowowi życia tętniącego w sercu miasta i ucz się organizacji !!!)

I obiad w Szarej wyśmienity. No, ale Szara przy Rynku to osobny rozdział 🙂

Tak więc, szkolenie udane pod każdym względem…

A na marginesie – wieki obecności części „polskiej” mojej rodziny w Krakowie dają znać o sobie, ilekroć stawiam nogę w tym właśnie mieście. Wnikam, wsiąkam, wracam. Nawet te plotki krakowskie – niezmienne od wieków (?) są mi miłe. Bo serdeczne. Jednakowoż widok Iławy zza okna pociągu w drodze powrotnej i wzruszenie mimowolne – oto wróciłam do Prus, uzmysławiają niezmiennie, że to moje miejsce na ziemi. Z drugiej jednak strony, nie mam na szczęście tak naprawdę Miejsca Jednego. Mam Miejsca Serdeczne – bo genetycznie zakodowane i bez względu na to, w jakiej odległości się znajdują – zawsze tam jadę/wracam z radością. 🙂

Spotkanie drugie z Tutivillem

Często mówi się, że diabeł tkwi w szczegółach… Diabeł ogonem nakrył…. Diabeł mówi dobranoc… Diabli wiedzą…

Ano wiedzą… Tkwi… Nakrył…

On, czyli Tutivillus.

©K.Czaykowska – Diabły orneckie w spływach sklepiennych

Diabeł podsłuchiwacz – szpieg Pana Boga mawia się, po prawdzie jednak to szpieg Władcy Piekieł. Jedyny taki, który ma prawo – ba! nawet poniekąd obowiązek – siedzieć w parafialnych czy klasztornych kościołach (tu nad stallami), a także na krużgankach klasztornych. Siedzi, przycupnięty gdzieś w kącie i spisuje, albo podsłuchuje nasze grzechy i zaniechania…

Podsłuchuje i zapamiętuje, by potem o nich zdać relacje.

Inna wersja mówi, iż szpieguje i podsłuchuje, notuje, zbiera grzechy by je “wywlec” na Sądzie Ostatecznym.

TUTIVILLUS…

A początek był całkiem prozaiczny – otóż – wymyślony został nasz bohater w jakimś klasztorze, bodaj w XII wieku.

Otóż – reguła zakonna wymaga, by mnisi spotykali się na wspólne modły mniej więcej, co trzy godziny. Niekoniecznie wszyscy bardzo ochoczo, i niekoniecznie wszyscy bardzo przytomnie. W nocy musiało to być szczególnie uciążliwe. A jeszcze jak pomyślimy sobie o zimnie w kościele, i ubiorze mniszym. Brrrr. No i kiedy odśpiewywano ostatni psalm – właściwie większość mniszych myśli krążyła już wokół własnej celi i bardziej lub mniej wygodnego – ale zawsze… łóżka. Przełożeni więc wymyślili bat na śpiochów i niezbyt pilnych – Tutivillusa.

Diabeł, który miał pierwotnie być niejako wrotnym – bowiem siedział przy wejściu i notował, kto pięknie a kto niedbale pokłonił się Panu Bogu.

Diabeł notujący

©K.Czaykowska – Tutivillus malborski

Nie, nie zauważymy go, bo sprytne to stworzenie i chowa się przed naszymi oczami. Więc by nas nie wpisał na listę – mając wodę święconą tuż przy wejściu, użyjmy jej i pokłon niski a szczery oddajmy Panu, i wtedy szpieg nie będzie miał nic do roboty.

Profesor Widacki powiedział kiedyś, że z legendą się nie walczy, legendę się opowiada (to przy sposobności badań nad domniemanymi szczątkami Strasznego Jaremy na Św. Krzyżu)….

I tak też było w tym wypadku – legenda, szybko została adaptowana, a diabeł został “oswojony”… Stał się nawet niejako elementem naszej codzienności. Naszej – bowiem jak wspomniałam na wstępie – w codziennym słownictwie funkcjonuje mnóstwo powiedzeń z tym właśnie diabłem w roli głównej. Nawet sobie z tego nie zdajemy sprawy – ile wokół nas Tutivillusa.

diabelek2

©K.Czaykowska – Tutivillus malborski

No bo to przecież nie ten wielki straszny czort z piekieł – jak mu tam… Belzebub, czy inny Lucyfer. To nasz Tutivillus.

Jak ustalił jeden z “tropicieli” Tutivillusa – ówże szpiegował na terenie Niemiec, Austrii, Czech, Szwajcarii, Szwecji i Danii a także w dalekiej Finlandii, także w Anglii oraz Estonii. Ukrywał się głównie na polichromiach.

W XVI-wiecznej Anglii miano tutivilla mieli ludzie delikatnie mówiąc niezbyt rozgarnięci i – co tu ukrywać – kmioty (pod każdym względem). Więc miano to było nader pogardliwe.

Bywało się i też bywa wścibskim jak Tutivillus, drobiazgowym niczym Tutivil.