Mołtajny i Arklity…

To jedno ze smutniejszych miejsc, jakie dotychczas odwiedziliśmy.

Nieopodal granicy z Obwodem Kaliningradzkim – wydaje się być zapomniane przez ludzi i Boga. Tak, bo tutaj nawet dom Boga – czyli Mołtajński kościół woła o energię, jakiej zastrzyku doświadcza choćby kościół wozławecki. Woła też o dofinansowanie, które by się nie „rozeszło po kościach”, o czym nam opowiedziano we wsi.

Niewątpliwie interesujące jest wnętrze kościoła, ale wrażenie jakie się odnosi po spacerze (i to mimo pogody zachęcającej do zwiedzania), to nade wszystko bezbrzeżny smutek miejsca. I zaniedbanie genezą sięgające roku 1945.

Na terenie przykościelnym – zniszczony pomnik nagrobny Egloffsteinów z XVIII wieku. Oczywiście pozbawiony tablic inskrypcyjnych i uszkodzony. Nie ma też już drzew okalających dawny cmentarz.

Zamiast gniazda rodowego Egloffsteinów w pobliskich Arklitach – jest ruina. I kartusz herbowy w muzeum Kętrzynie.

Pałac arklicki przetrwał finał II wojny światowej, ale nie przetrwał lat 1980., kiedy to „uległ pożarowi”… Jakże to znamienne dla tych terenów, pełnych niegdyś wspaniałych siedzib równie wspaniałych rodów – często znacznych dla historii Europy.

Obie miejscowości niegdyś niemal w centrum Prus Wschodnich – bezmyślnie i brutalnie przedzielone powojenną granicą, straciły znaczenie. Kolej wąskotorowa, łącząca Mołtajny z Rastenburgiem (Kętrzyn) i Gierdawami (Żeleznodorożnyj) – została rozebrana przez Rosjan tuż po wojnie a tory – wywiezione.

Sama wieś Mołtajny pamięta wiek XIV, kiedy to została lokowana. Kościół został zbudowany pod koniec XIV wieku. I nie był wcale tak na końcu świata jak dzisiaj, bowiem odbywały się tutaj pielgrzymki do cudownego obrazu Św. Anny (ponoć przechowywanego w wieży dzwonnej). Organy do kościoła mołtajńskiego fundował generał Albrecht Dietrich Gottfried von und zu Egloffstein, zamawiając ich budowę u organmistrza Karola Henryka Obucha z Morąga. Albrecht Dietrich – to ten od zniszczonego pomnika i pałacu arklickiego (i nie tylko). Hrabia był też gubernatorem Królewca i założycielem majoratu na Arklitach.

Niedaleko kościoła miał stać wspomniany pałac, może pokaźny dwór raczej… tak wyglądał – kiedyś… i zdjęcie znalezione w necie, a także plan jakiś (bodaj z bildarchiv-ostpreussen.de).

Legenda mówi (a raczej fama stugębna niesie), że z kościoła do pałacu wiódł tunel… A miejscowi opowiadają, że podczas wzmacniania wieży odchylającej się od pionu – beton wlewany dla wzmocnienia fundamentów – tajemniczo znikał pod ziemią 😉 Jakkolwiek było – to plotka o tunelu jest proweniencji znacznie starszej. A wiadomo, ze z legendą się nie walczy 😉

Czy pałac Egloffsteinów stał na miejscu strażnicy krzyżackiej, w której miał się w roku 1384 zatrzymać Wielki Marszałek Konrad von Wallenrod?

  *   /   *

Dzisiaj w Mołtajnach działa Mołtajńskie Stowarzyszenie Aktywności Lokalnej, z nastawieniem na tzw. rozruszanie społeczne mieszkańców. Ale też w nadziei na zmobilizowanie sił i środków na gruntowny remont wiekowej świątyni.

Bliskość Jeziora Arklickiego i granicy z Obwodem Kaliningradzkim powinny generować zyski z turystyki. Może otwarcie tzw. małego ruchu przygranicznego coś zmieni na lepsze…

Bo jest czym zainteresować ewentualnych przyjezdnych – nie tylko pięknem krajobrazu i historią osadnictwa powojennego, ale też tą starszą historią, sięgającą czasów krzyżackich…

Zanim zjawili się tu najpierw von Schliebenowie a potem w XVIII wieku Egloffsteinowie, a na końcu po 1945 roku nowi ludzie z własnym bagażem historii – był tu niewielki, ale murowany zamek, wzniesiony przez Panów Pruskich w końcu XIV wieku. Był to tzw. Zamek w Puszczy nad Jeziorem Arklickim, niemal w samym sercu Barcji. Wysepka na jeziorze – prawie na wysokości prezbiterium kościoła, według tradycji była znaczącym osiedlem Bartów z własną nekropolią.

Wieś Mołtajny lokowano w latach 70. XIV wieku, zaś sam zamek pełnił rolę strażnicy flankującej zamek w Barcianach. Janusz Bieszk w swojej książce pt: Zamki Państwa Krzyżackiego w Polsce, pisze, że…

„w zamku urzędował nadleśny lub komornik podległy prokuratorowi w Barcianach w ramach komturii w Brandenburgu (Pokarminie) a okresowo komturii w Rynie”.

Pisze też, iż brak jest jakiekolwiek informacji tak o wyglądzie jak i dziejach zamku, bowiem został zburzony jeszcze w średniowieczu podczas działań wojennych prawdopodobniej wojny 13-letniej. I tu pojawia się nam nazwisko właścicieli przeszło 7 wsi (m.in. Mołtajn, Arklit, Sorkwit, Warnikajm, Kraskowa, Miłuj) – nazwisko panów von Egloffstein.

Tak na dobrą sprawę na stałe osiedli tutaj wraz wieloma innymi (najemnikami) w czasie wojny trzynastoletniej.

Jak pisze profesor Janusz Małłek w swojej świetnej pozycji pt. USTAWA O RZĄDZIE (REGIMENTSNOTTEL) PRUS KSIĄŻĘCYCH Z ROKU 1542 STUDIUM Z DZIEJÓW PRZEMIAN SPOŁECZNYCH I POLITYCZNYCH W LENNIE PRUSKIM:

„…Dalszy intensywny napływ rycerstwa niemieckiego do Prus nastąpił w okresie wojny 13-letniej. Jak to wynika z zestawienia J. Voigta, przez kraj przewinęło się wówczas 390 dowódców i zaciężnych. Zakon nie mogąc ich spłacić, nadawał im dobra w Prusach, tak w dotychczasowych dobrach domenialnych, jak i opuszczonych lennach. Nie wszyscy chcieli tu zostać i wziąć wynagrodzenie w ziemi, pozostało ich tu sporo, mieszając się z rodzinami tubylczymi bądź też sprowadzając rodziny z Niemiec.

I tak osiadło w Prusach ponad 96 rodzin szlacheckich, a mianowicie:

(….) Dobeneck, (…), Dohna, (…), Egloffstein, Eylenburg, Falkenhayn, (…), Kanitz, (…), Küchmeister v. Sternberg, (…), Kunheim, (…), Pollentz, (…), Rautter, (…), Schlieben, (…), Tettau, Truchsess v. Wetzhausen, (…), Wallenrodt, (…), Wildenhayn, (…) itd.”

I dalej – znaczenie rodu można poznać po następującym cytacie:

„…Należało z kolei zbadać grunt w Prusach, gdzie od r. 1523 szerzyła się reformacja. W tym celu wysłał Albrecht Fryderyka Heydecka do wysondowania opinii stanów. Czynił on to od czerwca do grudnia 1524 r. Stany były w zasadzie przychylne sekularyzacji Prus z wyjątkiem miast. Na zebraniu przedstawicieli szlachty z przedstawicielami trzech miast Królewca w dniu 27 czerwca 1524 r. na zapytanie szlachty, reprezentowanej przez Botha Eulenburga, Jerzego Kunheima, Henryka Kitlitza, Dietricha Schliebena, Fabiana von Maulen, Melchiora Kreytzena, Piotra Kobersee, Kalksteyna i Egloffsteina, co by sądziły miasta o tym, jeśliby wielki mistrz ożenił się, miasta odpowiedziały na to negatywnie…”

Jak widać więc, znaczenie ród osiągnął nie byle jakie.

Ale nie tylko mężczyźni z tego rodu są znani w historii (także tej najnowszej). Otóż panie z tego rodu nie ograniczały się li tylko do pozycji „porcelanowej piękności milczącej u surduta męża”….

Dowód temu dała choćby Henriette Sophie Franziska Friederike Albertine Gräfin von Egloffstein. Za młodu protegowana samego J.G. Herdera (morążanina z urodzenia), podczas pobytu na dworze weimarskim, wydana za mąż wbrew swojej woli za kuzyna z Arklit – Leopolda von Egloffstein-Arklitten, musiała opuścić Weimar. Wróciła po rozwodzie i weszła w krąg osób związanych z Goethem… W 1804 roku wyszła ponownie za mąż (tym razem z miłości) za Carla von Beaulieu-Marconnay. Pomijam fakty z jej życia – długiego bardzo – bo zmarła w wieku 91 lat! Dla nas ważne jest, że pozostawiła barwny opis tzw. epoki w pamiętnikach pisanych dla córek.

Jedna z córek – Julia – była znaną malarką – między innymi namalowała portrety Ludwika I Bawarskiego i J.W. Goethego. Portret tego ostatniego wisiał ponoć w Arklitach do lat 30. XX wieku; co się z nim stało potem?

Mniej więcej w tym samym czasie inne panie von und zu Egloffstein dały poznać swój talent – Karolina, która była kompozytorką, i to dość wziętą i cenioną; i Augusta, która była podobnie jak Henrietta – pisarką.

Wiem, że tego nie wyczytamy w murach kościoła, ani tym bardziej w ruinach pałacu czy w chaszczach okalających jezioro.

Ale warto pamiętać, że te miejsca na końcu świata, dzisiaj niekochane, (czy może dopiero oswajane) – mają swoją niesłychaną historię i że to tutaj często to była Historia pisana z dużej litery.

Bach, Maciek Meyer, BHP i kwietniowa Święta Lipka

I znowu Święta Lipka.

Zawsze, nieodmiennie skojarzona z Reszlem i dwoma sąsiadami tam pochowanymi.

Skojarzona z Maćkiem Meyerem i jego niesłychanym talentem.

Skojarzona z bezpieczeństwem i higieną pracy.

Dlaczego akurat z tym?

No – bo Maciej Jan Meyer spadł z rusztowania podczas pracy w lipcu 1737 roku. W ten sposób Warmia, ba! Rzeczpospolita, straciła niezwykle utalentowanego malarza.

Maciek urodził się w Lidzbarku Warmińskim – stolicy biskupiej. A że Warmia miała szczęście do światłych włodarzy i do tego majętnych, nie dziwota, że kwitł mecenat.

Tak też i stało się w przypadku młodego Meyera. Zauważył go – dosłownie – Biskup Teodor Potocki. Wprawdzie mówiąc o biskupie często dodaje się epitet „fanatyk”, ale przyznać mu trzeba, iż za jego czasów niezmiernie dużo działo się w księstwie biskupim. Dużo, jeśli chodzi o renowacje, restauracje i fundacje. To jemu zawdzięczamy m.in. przepiękny i pełen elegancji kościół pielgrzymkowy w Krośnie koło Ornety, także rozbudowę założenia w Stoczku Klasztornym.

Ale wracając do Macieja Meyera. Biskup zauważył młodego człowieka, kiedy ten wykonywał malaturę w kościele parafialnym w niedalekim Kraszewie. Zdolności młody człowiek wykazywał wielkie, tylko kreskę miał „niewyrobioną”. Dla wyrobienia tejże, Biskup wysłał młodzieńca na studia do Włoch. Po powrocie z zagranicznych wojaży Meyer dokończył dekorację kraszewskiej świątyni.

W roku 1722 rozpoczął dekorowanie odnowionej (czy jak kto woli zmodernizowanej) świątyni w Świętej Lipce.

Mayerowi przypisuje się wprowadzenie do malarstwa polskiego quadratury (czyli malarstwa iluzjonistycznego naśladującego architekturę) w dekoracji sklepień, wprowadził także panoramiczną dekorację (figuralną).

próbka geniuszu Macieja Meyera w Św. Lipce

Wiemy (a raczej możemy się domyśleć) jak wyglądał artysta, bowiem w dwóch miejscach sanktuarium świętolipskiego pozostawił nam swój autoportret. Jeden na sklepieniu w rogu nad organami, a drugi na obrazie „Chrystus nauczający w świątyni”.

Maćkowe świętolipskie sklepienie

Ale Święta Lipka to nie wszytko, co pozostawił nam Maciej Jan. Spotkamy go w kaplicy św. Brunona w Wozławkach nieopodal Bisztynka. Tu pracował na zlecenie Gotfryda Henryka zu Eulenburg z Galin (proboszcza Wozławek).

wozławeckie polichromie Macieja Meyera

Spotkamy go także we Fromborku, gdzie wykonał malowidła w kaplicy Salwatora (Zbawiciela). Nad wejściem do tej wspaniałej kaplicy pozostawił swoją sygnaturę.

Teodor Potocki nie zapomniał o swoim protegowanym. Kiedy już został prymasem Polski, zamówił u Meyera wystrój swojej kaplicy grobowej w katedrze gnieźnieńskiej.

Prócz malowideł ściennych malował też obrazy olejne. Te jednak należą dzisiaj do rarytasów, i jeden taki znajduje się w Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie.

Ostatnimi pracami Meyera wykonywanymi w Św. Lipce w latach 1733-37 były malowidła na sklepieniu i ścianach w północnej części krużganka kościoła. Należą, jaka twierdzą znawcy, do najbardziej dojrzałych jego prac. Niestety pozostały niedokończone.

Dlaczego?

Otóż w lipcu roku 1737 Maciej Meyer malował na sklepieniach krużganka. Dla wygody tworzenia leżał na rusztowaniu. Tematem sceny była walka anioła z diabłem. Wtedy to właśnie zdarzył się straszny wypadek, bowiem malarz spadł z rusztowania. Kilka dni walczył ze śmiercią, ale niestety walkę przegrał. Jako, że związany był ze Świętą Lipką przez wiele lat, pochowano go w krypcie pod posadzką kościoła. A w drogę stąd do wieczności dano mu atrybuty… 3 pędzle, z którymi niemal się nie rozstawał za życia.

Niewątpliwie był Kimś Znacznym na artystycznej mapie osiemnastowiecznej Rzeczypospolitej.

No i nie byłabym sobą, gdybym nie wtrąciła holośników 🙂 A że świetny wykład dostałam na ich temat od Pana G.B. (jest akustykiem, i tropił  je zapamiętale, m.in. w gdańskiej farze Głównego Miasta) – to i teraz chwytają moje oczy, gdziekolwiek są…

holośniki

Na koniec urywek prezentacji organów, na którą „załapałam się” z moją grupą. Nie dzwoniłam do parafii przed wizytą, pomna niewiarygodnego szczęścia, jakie mi tam towarzyszy. Za każdym razem (mam na myśli czas poza sezonem) trafiam na zamówiony mini koncert. Tak też było i tym razem.I próbkę tego zamieszczam TUTAJ: do posłuchania Bacha a także do  obejrzenia geniuszu malarskiego Maćka Meyera.

A dla porównania TUTAJ próbka brzmienia innego zupełnie – organy fromborskie.

Garnki w ścianie

Dostałam kiedyś od znajomego Muzealnika skany artykułów z Młodego Technika (lata 50-te) i z którejś Ochrony Zabytków (nie mam numeru, a tylko skany stron).

Teksty traktują o… holośnikach (kiedy ten tekst pisałam, komputer uparcie zmieniał mi „holośniki” na „holowniki” – więc nawet to świadczy o tym, jak mało znany, albo i wcale, jest ten temat). Właśnie sprawdziłam w necie hasło „holośnik” i wywala mi albo mojego bloga, albo malborskie forumowisko, gdzie czas jakiś temu padło parę uwag o garnkach w ścianie morąskiego kościoła. A poza tym zero! Nic więcej… Czyżby temat zbyt mało poważny dla naukowców? 😉

A wracając do lektury wspomnianych wyżej artykułów…

Holośnik – jak to zostało nazwane w jednym z nich – to garnek w ścianie potęgujący głos. Takie garnki wmurowywane były w ściany cerkwi na Rusi, ale także na naszych ziemiach. Otwór takiego naczynia wmurowanego w ścianę – był skierowany do wnętrza świątyni.

Jak podaje artykuł – najstarsza wzmianka o takim naczyniu – pochodzi z XI wieku i mówi o stosowaniu garnków podczas budowy cerkwi Św. Bazylego w Owruczu.

Artykuł dalej mówi o tym, jak to w 1340 roku biskup Maciej z Gołańczy (herbu Topór) kazał wmurować w ściany katedry włocławskiej po cztery garnki w ściany wokół okien, dwa pod sklepieniem prezbiterium i dwa nieco niżej. Do tego dochodziły jeszcze te ponad wejściem i w sklepieniach. Z tego ponoć powodu katedra włocławska zwana była grzmiącą katedrą. (

Czy to z tych czasów pochodzi powiedzenie o grzmiącym głosie księży?

Jak dalej można w artykule przeczytać, garnki takie wyrabiano z gliny z domieszką grafitu. Wyrobem takich naczyń trudnili się garncarze w Czechach i na Rusi, ale także i u nas (pytanie: co to znaczy; U NAS, a co za tym idzie: GDZIE u nas?).

Wbudowanie takich naczyń w ściany (nieotynkowane!) dawało pomieszczeniu stosowny pogłos, przy jednoczesnym głuszeniu echa, tak, że słowo wypowiedziane nabierało wyraźnego brzmienia.

Kiedy w XIX wieku konserwatorzy zalepiali owe dziury w ścianach i sklepieniach kościołów, nie znając ich zastosowania i uznając za zbędne – nagle prezbiteria kościelne „ogłuchły”, jak mawiano.

Jak można się dalej dowiedzieć z artykułu – na Mazowszu przestrzegano wymiarów takich naczyń.

I tak – głębokość = 18 cali, średnica otworu = 4 cale. Wg „Geometry Polskiego” ks. Solskiego z roku 1683 – cal = 12 ziarnkom jęczmienia.

Było ponoć także i inne zastosowanie takich garnków. Otóż używano ich jako pustaków do budowy sklepień.

W drugim z artykułów można dowiedzieć się, że podczas konserwacji polichromii w jednym z kościołów znaleziono pod tynkiem ceramiczne „szpule”, jak je nazwano.

„… w trakcie prac odkrywczych natrafiono na dość regularnie umieszczone w oryginalnej zaprawie ciemne krążki. Przy odsłanianiu ich i próbie wyjęcia okazało się, że są to jakby szpule z otworem w środku osadzone na gruz w walcu z tego samego materiału i w tej samej barwie. Po wyjęciu i dokładnym zbadaniu jednego z nich, wyjaśniło się, że są to ceramiczne szpule z czarnej gliny, długie na 105 mm, o średnicy z jednej strony 51,5 mm, z drugiej 38 mm, zwężając się ku środkowi do 26 mm, o otworze wewnętrznym na wylot przez długość o 16mm średnicy. Waga takiej szpuli wynosiła 172 g. Szpule te tkwiły w szyjkach urn wmurowanych w pozycji poziomej dnem do zewnątrz kościoła. Dla bliższego zapoznania się z naczyniem, którego kształt wydawał się pękaty, i zrobienia dokładnych rozmiarów odsłoniliśmy w jednym miejscu na ścianie północnej dwa obok siebie leżące naczynia, z których jedno wmurowano już spękane. Wysokość naczyń waga się od 43,5 do 48 cm, średnica dna ca. 20 cm, średnica największego wybrzuszenia 28,5 do 39 cm, najwęższe miejsce w szyjce 8 cm, u wylotu 10 cm. Grubość ścianki przy szyjce 10 -11 cm.”

Jak zauważono dalej – ilość owych naczyń w okolicach łuków sklepiennych – wahała się od 5 do 7. Przypuszczano, iż garnki owe mogły służyć bądź do poprawy akustyki bądź do zabezpieczenia od zawilgocenia wnętrza.

Zastanawiające są te podane grubości ścianek – zwłaszcza ta w szyjce u wylotu. 10 cm to przecież niesłychana grubość ścianki, jeśli chodzi o takie naczynie.

Wklejam swoje osobiście zrobione zdjęcia takich garnków, szpul czy holośników…

Są to sklepienia Letniego i Zimowego Refektarza w zamku malborskim, jak i spływów sklepiennych kościoła Św. Piotra i Pawła w Reszlu, a także ściany kościoła morąskiego (też p.w. Św. Piotra i Pawła…), dodaję też toruńskie świętojakubowe.

Ciekawi mnie, czy i diabły orneckie nie pojawiły się przypadkiem jako  ideologiczne opracowanie owych dziur 😉 Na wszelki wypadek… gdyby myśli wiernych chciały uciekać precz, miały je zatrzymać diabły i wtłoczyć na powrót do głów… Historia o Tutivillusie znakomicie może się tu wpisać. To jednak tylko moje luźne gdybania i muszę to dokładnie sprawdzić. Bowiem skąd tylko w Ornecie takie opracowanie? I skoro to teren świętej Warmii, to dlaczego diabeł musiał pilnować ? No i na dodatek nie dość, że  Święta Warmia, to jeszcze czas jakiś Orneta była siedzibą biskupa…

Wklejam zdjęcia mojego orneckiego ulubionego – tego w szlafmycy :-).

Wklejam też zdjęcia otworów z Oliwy, z kościoła pocysterskiego (obecnej Archikatedry). Otwory te znajdują się na ścianie północnej ambitu, a także w ścianie nawy północnej, jak i po południowo-zachodniej stronie wejścia głównego. Czy są to otwory do (jak chcą niektórzy) „ogrzewania geotermicznego (termalnego) ? nie wiem, nikt mi tego nie umie wytłumaczyć. Faktem jednak jest – że posadzka po tej stronie kościoła jest zawsze sucha, inaczej niż w innych kościołach gotyckich, gdzie rano można wodę zbierać szmatą 😉 To pewniw jedna z tych zagadek średniowiecznych wciąż czekających na rozwiązanie…

Są też w Oliwie holośniki na spływach sklepiennych. Jednakże w wieku XVI zostały  zasłonięte gwiazdkami. Tam, gdzie gwiazdki odpadły – można zobaczyć niemal z bliska, jak taki holośnik wygląda… 

Wiele cennych informacji na ten temat otrzymałam swego czasu od eksperta w dziedzinie akustyki – Pana Gustawa Budzyńskiego, którego miałam zaszczyt i ogromną przyjemność poznać podczas pewnego spotkania na PG.

Pan Budzyński dał mi też swoje opracowania akustyki Kościoła Mariackiego w Gdańsku, jak i wiele cennych wskazówek, bardzo pomagających mi w pracy. 

Dziękuję za pomoc i cenne wyjaśnienia !!!

Tematem „tajemniczych” otworów zajmowano się już na forum międzynarodowym – właśnie w kontekście waz akustycznych w sklepieniach średniowiecznych kościołów.
Swego czasu otrzymałam skany od Pana Budzyńskiego własnie – części materiałów z roku 1986, kiedy to ten temat był referowany na sesji w Berlinie przez akustyków z Politechniki Gdańskiej. Otrzymałam projekt tekstu po polsku, i konkluzję:

„Najciekawsze jednak chyba są dawne zdjęcia sklepień Bazyliki Mariackiej w Gdańsku, fotografowane pionowo w górę, na których widać, jak liczne były otwory w tych sklepieniach. Otworom odpowiadają obszerne uwypuklenia na wierzchnich powłokach sklepień, sugerujące obecność „waz akustycznych” przyłączonych wewnątrz sklepień do otworów.”

Tyle ekspert, który zajmował się „garnkami w ścianach” wiele lat. Temat otwarty, bowiem jak na razie wszystkie sugestie wypływają bądź od fascynatów, bądź od historyków – do tego jednak potrzebne są dogłębne badania akustyków.

Hipoteza o otworach „odpływowych” również funkcjonuje wśród fascynatów tematu i ma pełne uzasadnienie (zważywszy na funkcjonalność architektury średniowiecznej). Niewątpliwie nie wszystkie otwory w sklepieniach były otworami akustycznymi (i to często nawet widać nawet tzw. gołym okiem).

Zaś spory o garnki w ścianach są równie gorące i równie bezprzedmiotowe, jak te, o ślady po świdrach ogniowych 😉 Bo w gruncie rzeczy każdy ma rację.

Jednakże dopóki nie odezwie się ktoś, kto podważy naukowo badania akustyków, pozostaje czerpać z dorobku akustyków właśnie. I „póki co” – lepiej opierać się na zdaniu ekspertów w tej kwestii.

Letni Refektarz w malborskim zamku

a to najprawdopodobniej ogrzewanie „geotermalne”. Ale niestety nikt mi nie potrafi na to odpowiedzieć – bo trywialny, czy niedostatecznie poważny temat?

Spotkanie drugie z Tutivillem

Często mówi się, że diabeł tkwi w szczegółach… Diabeł ogonem nakrył…. Diabeł mówi dobranoc… Diabli wiedzą…

Ano wiedzą… Tkwi… Nakrył…

On, czyli Tutivillus.

©K.Czaykowska – Diabły orneckie w spływach sklepiennych

Diabeł podsłuchiwacz – szpieg Pana Boga mawia się, po prawdzie jednak to szpieg Władcy Piekieł. Jedyny taki, który ma prawo – ba! nawet poniekąd obowiązek – siedzieć w parafialnych czy klasztornych kościołach (tu nad stallami), a także na krużgankach klasztornych. Siedzi, przycupnięty gdzieś w kącie i spisuje, albo podsłuchuje nasze grzechy i zaniechania…

Podsłuchuje i zapamiętuje, by potem o nich zdać relacje.

Inna wersja mówi, iż szpieguje i podsłuchuje, notuje, zbiera grzechy by je “wywlec” na Sądzie Ostatecznym.

TUTIVILLUS…

A początek był całkiem prozaiczny – otóż – wymyślony został nasz bohater w jakimś klasztorze, bodaj w XII wieku.

Otóż – reguła zakonna wymaga, by mnisi spotykali się na wspólne modły mniej więcej, co trzy godziny. Niekoniecznie wszyscy bardzo ochoczo, i niekoniecznie wszyscy bardzo przytomnie. W nocy musiało to być szczególnie uciążliwe. A jeszcze jak pomyślimy sobie o zimnie w kościele, i ubiorze mniszym. Brrrr. No i kiedy odśpiewywano ostatni psalm – właściwie większość mniszych myśli krążyła już wokół własnej celi i bardziej lub mniej wygodnego – ale zawsze… łóżka. Przełożeni więc wymyślili bat na śpiochów i niezbyt pilnych – Tutivillusa.

Diabeł, który miał pierwotnie być niejako wrotnym – bowiem siedział przy wejściu i notował, kto pięknie a kto niedbale pokłonił się Panu Bogu.

Diabeł notujący

©K.Czaykowska – Tutivillus malborski

Nie, nie zauważymy go, bo sprytne to stworzenie i chowa się przed naszymi oczami. Więc by nas nie wpisał na listę – mając wodę święconą tuż przy wejściu, użyjmy jej i pokłon niski a szczery oddajmy Panu, i wtedy szpieg nie będzie miał nic do roboty.

Profesor Widacki powiedział kiedyś, że z legendą się nie walczy, legendę się opowiada (to przy sposobności badań nad domniemanymi szczątkami Strasznego Jaremy na Św. Krzyżu)….

I tak też było w tym wypadku – legenda, szybko została adaptowana, a diabeł został “oswojony”… Stał się nawet niejako elementem naszej codzienności. Naszej – bowiem jak wspomniałam na wstępie – w codziennym słownictwie funkcjonuje mnóstwo powiedzeń z tym właśnie diabłem w roli głównej. Nawet sobie z tego nie zdajemy sprawy – ile wokół nas Tutivillusa.

diabelek2

©K.Czaykowska – Tutivillus malborski

No bo to przecież nie ten wielki straszny czort z piekieł – jak mu tam… Belzebub, czy inny Lucyfer. To nasz Tutivillus.

Jak ustalił jeden z “tropicieli” Tutivillusa – ówże szpiegował na terenie Niemiec, Austrii, Czech, Szwajcarii, Szwecji i Danii a także w dalekiej Finlandii, także w Anglii oraz Estonii. Ukrywał się głównie na polichromiach.

W XVI-wiecznej Anglii miano tutivilla mieli ludzie delikatnie mówiąc niezbyt rozgarnięci i – co tu ukrywać – kmioty (pod każdym względem). Więc miano to było nader pogardliwe.

Bywało się i też bywa wścibskim jak Tutivillus, drobiazgowym niczym Tutivil.