Dbałość o zabytki

Tym razem będzie bez komentarza, bo każde słowo, jakie powinnam tu użyć,  jest słowem nie nadającym się do druku. Gratulujemy Miastu bezsilności, gratulujemy dbałości o zabytki.

TUTAJ zdjęcia zabytku umierającego po cichu, z dala od centrum i co gorsza – z dala od zainteresowania 😦

TUTAJ Prof. Januszajtis o Wrzeszczu – w tym o umierającym dworze, a TUTAJ o pewnej akcji i o braku reakcji.

Steblewo – dziur ciąg dalszy

Za oknem wieje. Sztorm na Bałtyku ma osiągnąć 10 do 11 st. B. No to dla odmiany – parę zdjęć z zieleniną w tle.

Zamieszczam zdjęcia dziur steblewskich. Nigdy dotychczas ich nie zauważyłam, ale też nigdy przedtem nie zapędzałam się w te okropne chaszcze obrastające ruinę…

Steblewo….

Steblewo (google maps)

Kiedyś bogata i znaczna wieś przewozowa (to znaczy, że funkcjonował tu prom na Wiśle do Palczewa), od której wzięły nazwę Żuławy po lewej stornie Wisły, od 1945 roku popada w marazm. Już sama sylweta ruiny kościoła, dumnej, mimo potwornego okaleczenia wojennego, pokazuje jak ważna to była wieś.

W średniowieczu – za czasów krzyżackich – wieś należała do komturii gdańskiej. I to w tym rejonie powstał tzw. stary wał. Ponoć już w XIII wieku. Natomiast wiadomo, że w wieku XIV właśnie w okolicach Steblewa Wisła wdarła się na Żuławy.

W ogóle historia Steblewa, to historia oddająca stosunki własnościowe na tych terenach od średniowiecza: od początku wieku XIV do wojny trzynastoletniej pozostawało w państwie krzyżackim (przypominam, to był obszar około 58 tys. km kwadratowych). Po Pokoju Toruńskim II – stało się własnością Gdańska.

Po 1792 stanowiło własność Prus, potem w czasach napoleońskich na 7 lat – wróciło w ręce Gdańska, po to by znowu wrócić do Prus. Po I wojnie światowej weszło w skład Wolnego Miasta Gdańska. Po 1945 roku – znalazło się w Polsce.

Wieś lokowano na prawie chełmińskim (Wlk. Mistrz Ludolf von Koenig) i wybudowano kościół. Salowy, na planie prostokąta, bez wydzielonego prezbiterium. Od północy dobudowano zakrystię a od zachodu dodano wieżę. W XVI wieku świątynia została przejęta przez protestantów.

Do dzisiaj we wsi opowiada się historię pastora Gabriela Ulricha, który odszedł ze stanowiska, kiedy jego żonę posądzano o czary… Tym czasem, Ulrichowa nie była żadną czarownicą – a zielarką. W owym czasie jednak nietrudno było zostać pomówionym o czary a co za tym idzie łatwo też było zostać skazanym, bez względu na winę, toteż pastor wolał opuścić te tereny… Ponoć Ulrichowa przed odejściem przeklęła tak Steblewo i mieszkańców.

Czy to przekleństwo ma moc do dzisiaj – pozwalając pięknym i unikatowym podcieniowym domom żuławskim popadać w coraz to gorszą ruinę niemal tuż pod okiem konserwatora zabytków?!

Tu podaję link do hasła konserwator zabytków – tak by wiadomo było CZYM powinien zajmować się taki urzędnik…

Już w roku 1407 Wielki Mistrz Konrad von Jungingen wydał prawo regulujące kwestie przeciwpowodziowe i co za tym idzie – powinności mieszkańców wsi na Żuławach (także Steblewskich).

Zarząd nad całością działań sprawowali zarządcy wałowi, w każdej części Żuław inny, wybierani przez mieszkańców. Przeważnie zarządcami zostawali sołtysi. Do pomocy mieli 5 przysiężnych wałowych i 12 przysiężnych kanałów. Mieszkańcy każdej wsi mieli przydzielony odcinek wałów i kanałów i mieli absolutny obowiązek pracy na nim. Każdy właściciel ziemi od 1 włóki (czyli ok. 16,8 ha) miał naprawiać 1 sznur wałów (czyli około 43,5 metra).

Zaniechanie było surowo karane.

Ech… wróćcie czasy kar surowych i nieuchronnych!

Wróćcie czasy ZROZUMIENIA tych ziem… że nie wspomnę o miłości do nich…

Powodzie zdarzały się bardzo często i tylko w wieku XVI wiemy o trzech wielkich powodziach (w samym wieku XVI powodzi i podtopień było ponad 30). Ta z roku 1540 zagroziła nawet Gdańskowi, bo doszła do Długich Ogrodów. I to od tego czasu właśnie  można mówić o planowym osadzaniu ludzi nowej wiary na terenach podmokłych… Tak  zaczyna się historia Mennonitów…

(ale to inna opowieść, opowieść o Rodzinie, której potomkowie przyjechali zobaczyć dom… Dam OCZYWIŚCIE nie istnieje, ale miejsce istnieje. Nawet terp się zachował… TYLKO terp się zachował).

W historii Żuław Steblewskich i Gdańska do dzisiaj wspomina się wielką powódź z kwietnia 1829 roku. Zima przełomu roku 1828 i 1829 była długa i bardzo mroźna, bo temperatury dochodziły do -30 st. C i na dodatek obficie sypało śniegiem. A potem w marcu nagle przyszła zmiana pogody i ocieplenie, najpierw w górnej Narwi i Wkrze. W związku z tym, w okolicach Warszawy wody gwałtownie się podniosły i dosłownie „runęły” w dół, ku ujściu. Jak niesłychany musiał być napór wód, skoro zawalił się most w Toruniu.

Dzisiaj się mówi, że w Gdańsku zlekceważono zagrożenie, licząc, że w razie czego woda zaleje Żuławy (skąd my to znamy…). Ówczesny mistrz wałowy J. Kossak postulował u władz gdańskich, aby przekopać ujście we wsi Górka, tak by w razie czego rozszalały żywioł miał ujście poza miastem. Władze nie zgodziły się, uznając to za zbędny wydatek (przypominam, że dzisiaj WCIĄŻ nie mamy porządnego zabezpieczenia przeciw powodziowego), uważając, że taka powódź zdarza się raz na … 100 lat.

Na dodatek znad zachodu nadciągnął nad Zatokę Gdańską niesłychanej siły orkan. Porywy wiatru dochodziły ponoć do 200km/h.

O nocy z 8 na 9 kwietnia 1829 r. do dzisiaj się mówi przy sposobności zwiedzania Żuław Steblewskich. Wody z morza wtargnęły do ujścia Wisły, hamując spływ lodów. Spiętrzone zatorem lodowym wody Wisły z kolei naparły na wały przerywając je na przestrzeni od Torunia po Tczew w około 80 miejscach. Nad ranem 9 kwietnia w dół delty Wisły runął żywioł, około 10 tys. m.sześć. wody na sekundę. To było średnio dwa razy więcej, niż Odra podczas tragicznej powodzi z 1997 r.

I to właśnie niedaleko Stebelewa na długości przeszło 300 metrów woda przerwała wał, rozlewając się po całym terenie. Na ścianie kościoła w niedalekich Trutnowach do dzisiaj zachował się kamień ze znakiem wysokiej wody…

wschodnia ściana kościoła w Trutnowach (zdj. Aga S.) dla porownania wysokości wody w 1829 - mój wzrost to 170 cm Bo ta na zdjęciu to ja 😉

Wieczorem wielka woda dotarła do samego Gdańska. Wiadomo, że rozerwane zostały wrota Kamiennej Śluzy. Najpierw woda wtargneła do Dolnego Miasta, poczem pojawiła się w Prawym Mieście. Kiedy burmistrz (Joachim H.Weickhmann) zwoływał naradę – woda podchodziła pod stopnie Ratusza… Wkrótce wysokość wody sięgnęła ponoć 3 metrów. Na Ołowiance, na jednym ze spichlerzy również zachował się znak wysokiej wody z tego okresu…

spichrze na Ołowiance

Przy sposobności trzeciej fali powodziowej woda zmiotła wioskę w Wisłoujściu, a w samej twierdzy dziedziniec został zalany do około metra.

Wielka woda utrzymywała się aż do 28 kwietnia.

Powołano specjalną komisję parlamentarną do oszacowania strat. Te wyniosły około 2 mln. talarów.

…11 tysięcy ludzi na Żuławach oraz 12 tysięcy mieszkańców Gdańska z liczącej 66 tysięcy ludności miasta zostało pozbawionych dachu nad głową. Straty ludzkie na Żuławach wynosiły ok.30 osób i byłyby bez wątpienia dużo większe, gdyby nie przekazywana przez pokolenia pamięć o tragicznej powodzi sprzed 300 lat, jaka pozbawiła tam życia blisko 5 tysięcy ludzi…

…Władze pruskie obciążyły urzędników gdańskich winą za katastrofalne skutki powodzi. Twierdzono nie bez racji, iż natychmiastowe przerwanie północnego odcinka wału, 10 km przed Gdańskiem, spowodowałoby, iż część wody opuściłaby Żuławy i wróciła do pierwotnego koryta rzeki”… A to, jak pamiętamy postulował przecież wspomniany już mistrz wałowy …

Opowiadali mi Mennonici, z którymi od lat jeżdżę po Żuławach, że zawsze trzymano w gospodarstwach łodzie, umożliwiające ewakuację tak ludzi jak i inwentarza. I że te łodzie (przynajmniej niektóre) przydały się potem tym, co przyszli w 1945 roku… Ale to też inna historia…

Jako ciekawostka - jeden z czterech domów po drodze do Giemlic - adaptacja zagrody typu holenderskiego (kompletnie nieudana zresztą) z roku 19

No i parę zdjęć końca potęgi kościoła steblewskiego…

Tematu nie wyczerpałam. I wcale nie było moją intencją go wyczerpać. Bo to niemożliwe. Od lat jeżdżę na Żuławy Steblewskie z grupami szkolnymi i za każdym razem odkrywam coś nowego.

Mołtajny i Arklity…

To jedno ze smutniejszych miejsc, jakie dotychczas odwiedziliśmy.

Nieopodal granicy z Obwodem Kaliningradzkim – wydaje się być zapomniane przez ludzi i Boga. Tak, bo tutaj nawet dom Boga – czyli Mołtajński kościół woła o energię, jakiej zastrzyku doświadcza choćby kościół wozławecki. Woła też o dofinansowanie, które by się nie „rozeszło po kościach”, o czym nam opowiedziano we wsi.

Niewątpliwie interesujące jest wnętrze kościoła, ale wrażenie jakie się odnosi po spacerze (i to mimo pogody zachęcającej do zwiedzania), to nade wszystko bezbrzeżny smutek miejsca. I zaniedbanie genezą sięgające roku 1945.

Na terenie przykościelnym – zniszczony pomnik nagrobny Egloffsteinów z XVIII wieku. Oczywiście pozbawiony tablic inskrypcyjnych i uszkodzony. Nie ma też już drzew okalających dawny cmentarz.

Zamiast gniazda rodowego Egloffsteinów w pobliskich Arklitach – jest ruina. I kartusz herbowy w muzeum Kętrzynie.

Pałac arklicki przetrwał finał II wojny światowej, ale nie przetrwał lat 1980., kiedy to „uległ pożarowi”… Jakże to znamienne dla tych terenów, pełnych niegdyś wspaniałych siedzib równie wspaniałych rodów – często znacznych dla historii Europy.

Obie miejscowości niegdyś niemal w centrum Prus Wschodnich – bezmyślnie i brutalnie przedzielone powojenną granicą, straciły znaczenie. Kolej wąskotorowa, łącząca Mołtajny z Rastenburgiem (Kętrzyn) i Gierdawami (Żeleznodorożnyj) – została rozebrana przez Rosjan tuż po wojnie a tory – wywiezione.

Sama wieś Mołtajny pamięta wiek XIV, kiedy to została lokowana. Kościół został zbudowany pod koniec XIV wieku. I nie był wcale tak na końcu świata jak dzisiaj, bowiem odbywały się tutaj pielgrzymki do cudownego obrazu Św. Anny (ponoć przechowywanego w wieży dzwonnej). Organy do kościoła mołtajńskiego fundował generał Albrecht Dietrich Gottfried von und zu Egloffstein, zamawiając ich budowę u organmistrza Karola Henryka Obucha z Morąga. Albrecht Dietrich – to ten od zniszczonego pomnika i pałacu arklickiego (i nie tylko). Hrabia był też gubernatorem Królewca i założycielem majoratu na Arklitach.

Niedaleko kościoła miał stać wspomniany pałac, może pokaźny dwór raczej… tak wyglądał – kiedyś… i zdjęcie znalezione w necie, a także plan jakiś (bodaj z bildarchiv-ostpreussen.de).

Legenda mówi (a raczej fama stugębna niesie), że z kościoła do pałacu wiódł tunel… A miejscowi opowiadają, że podczas wzmacniania wieży odchylającej się od pionu – beton wlewany dla wzmocnienia fundamentów – tajemniczo znikał pod ziemią 😉 Jakkolwiek było – to plotka o tunelu jest proweniencji znacznie starszej. A wiadomo, ze z legendą się nie walczy 😉

Czy pałac Egloffsteinów stał na miejscu strażnicy krzyżackiej, w której miał się w roku 1384 zatrzymać Wielki Marszałek Konrad von Wallenrod?

  *   /   *

Dzisiaj w Mołtajnach działa Mołtajńskie Stowarzyszenie Aktywności Lokalnej, z nastawieniem na tzw. rozruszanie społeczne mieszkańców. Ale też w nadziei na zmobilizowanie sił i środków na gruntowny remont wiekowej świątyni.

Bliskość Jeziora Arklickiego i granicy z Obwodem Kaliningradzkim powinny generować zyski z turystyki. Może otwarcie tzw. małego ruchu przygranicznego coś zmieni na lepsze…

Bo jest czym zainteresować ewentualnych przyjezdnych – nie tylko pięknem krajobrazu i historią osadnictwa powojennego, ale też tą starszą historią, sięgającą czasów krzyżackich…

Zanim zjawili się tu najpierw von Schliebenowie a potem w XVIII wieku Egloffsteinowie, a na końcu po 1945 roku nowi ludzie z własnym bagażem historii – był tu niewielki, ale murowany zamek, wzniesiony przez Panów Pruskich w końcu XIV wieku. Był to tzw. Zamek w Puszczy nad Jeziorem Arklickim, niemal w samym sercu Barcji. Wysepka na jeziorze – prawie na wysokości prezbiterium kościoła, według tradycji była znaczącym osiedlem Bartów z własną nekropolią.

Wieś Mołtajny lokowano w latach 70. XIV wieku, zaś sam zamek pełnił rolę strażnicy flankującej zamek w Barcianach. Janusz Bieszk w swojej książce pt: Zamki Państwa Krzyżackiego w Polsce, pisze, że…

„w zamku urzędował nadleśny lub komornik podległy prokuratorowi w Barcianach w ramach komturii w Brandenburgu (Pokarminie) a okresowo komturii w Rynie”.

Pisze też, iż brak jest jakiekolwiek informacji tak o wyglądzie jak i dziejach zamku, bowiem został zburzony jeszcze w średniowieczu podczas działań wojennych prawdopodobniej wojny 13-letniej. I tu pojawia się nam nazwisko właścicieli przeszło 7 wsi (m.in. Mołtajn, Arklit, Sorkwit, Warnikajm, Kraskowa, Miłuj) – nazwisko panów von Egloffstein.

Tak na dobrą sprawę na stałe osiedli tutaj wraz wieloma innymi (najemnikami) w czasie wojny trzynastoletniej.

Jak pisze profesor Janusz Małłek w swojej świetnej pozycji pt. USTAWA O RZĄDZIE (REGIMENTSNOTTEL) PRUS KSIĄŻĘCYCH Z ROKU 1542 STUDIUM Z DZIEJÓW PRZEMIAN SPOŁECZNYCH I POLITYCZNYCH W LENNIE PRUSKIM:

„…Dalszy intensywny napływ rycerstwa niemieckiego do Prus nastąpił w okresie wojny 13-letniej. Jak to wynika z zestawienia J. Voigta, przez kraj przewinęło się wówczas 390 dowódców i zaciężnych. Zakon nie mogąc ich spłacić, nadawał im dobra w Prusach, tak w dotychczasowych dobrach domenialnych, jak i opuszczonych lennach. Nie wszyscy chcieli tu zostać i wziąć wynagrodzenie w ziemi, pozostało ich tu sporo, mieszając się z rodzinami tubylczymi bądź też sprowadzając rodziny z Niemiec.

I tak osiadło w Prusach ponad 96 rodzin szlacheckich, a mianowicie:

(….) Dobeneck, (…), Dohna, (…), Egloffstein, Eylenburg, Falkenhayn, (…), Kanitz, (…), Küchmeister v. Sternberg, (…), Kunheim, (…), Pollentz, (…), Rautter, (…), Schlieben, (…), Tettau, Truchsess v. Wetzhausen, (…), Wallenrodt, (…), Wildenhayn, (…) itd.”

I dalej – znaczenie rodu można poznać po następującym cytacie:

„…Należało z kolei zbadać grunt w Prusach, gdzie od r. 1523 szerzyła się reformacja. W tym celu wysłał Albrecht Fryderyka Heydecka do wysondowania opinii stanów. Czynił on to od czerwca do grudnia 1524 r. Stany były w zasadzie przychylne sekularyzacji Prus z wyjątkiem miast. Na zebraniu przedstawicieli szlachty z przedstawicielami trzech miast Królewca w dniu 27 czerwca 1524 r. na zapytanie szlachty, reprezentowanej przez Botha Eulenburga, Jerzego Kunheima, Henryka Kitlitza, Dietricha Schliebena, Fabiana von Maulen, Melchiora Kreytzena, Piotra Kobersee, Kalksteyna i Egloffsteina, co by sądziły miasta o tym, jeśliby wielki mistrz ożenił się, miasta odpowiedziały na to negatywnie…”

Jak widać więc, znaczenie ród osiągnął nie byle jakie.

Ale nie tylko mężczyźni z tego rodu są znani w historii (także tej najnowszej). Otóż panie z tego rodu nie ograniczały się li tylko do pozycji „porcelanowej piękności milczącej u surduta męża”….

Dowód temu dała choćby Henriette Sophie Franziska Friederike Albertine Gräfin von Egloffstein. Za młodu protegowana samego J.G. Herdera (morążanina z urodzenia), podczas pobytu na dworze weimarskim, wydana za mąż wbrew swojej woli za kuzyna z Arklit – Leopolda von Egloffstein-Arklitten, musiała opuścić Weimar. Wróciła po rozwodzie i weszła w krąg osób związanych z Goethem… W 1804 roku wyszła ponownie za mąż (tym razem z miłości) za Carla von Beaulieu-Marconnay. Pomijam fakty z jej życia – długiego bardzo – bo zmarła w wieku 91 lat! Dla nas ważne jest, że pozostawiła barwny opis tzw. epoki w pamiętnikach pisanych dla córek.

Jedna z córek – Julia – była znaną malarką – między innymi namalowała portrety Ludwika I Bawarskiego i J.W. Goethego. Portret tego ostatniego wisiał ponoć w Arklitach do lat 30. XX wieku; co się z nim stało potem?

Mniej więcej w tym samym czasie inne panie von und zu Egloffstein dały poznać swój talent – Karolina, która była kompozytorką, i to dość wziętą i cenioną; i Augusta, która była podobnie jak Henrietta – pisarką.

Wiem, że tego nie wyczytamy w murach kościoła, ani tym bardziej w ruinach pałacu czy w chaszczach okalających jezioro.

Ale warto pamiętać, że te miejsca na końcu świata, dzisiaj niekochane, (czy może dopiero oswajane) – mają swoją niesłychaną historię i że to tutaj często to była Historia pisana z dużej litery.

Granica

Wszystkie nasze wagary i urlopy staramy się spędzać TAM –  w  dawnych  Prusach Wschodnich. Niestety po ostatniej wojnie, te tereny przecięte zostały granicą, a propaganda powojenna (wciąż mająca się świetnie) nie potrafi poradzić sobie z bogatym dziedzictwem historycznym tych ziem.

My wszakże pojechaliśmy odpocząć i poszukać plotek historycznych. Znaleźliśmy i jedno i drugie. A nadto znaleźliśmy wspaniałe miejsce na prawdziwy odpoczynek. Zatrzymaliśmy się pensjonacie w Galinach. Miejsce nie tak daleko od ludzi, ale jednak dostatecznie – by pozwolić zapomnieć o codzienności. Poza tym pełne ciepła i serdeczności. Galiny widziałam po raz pierwszy niemal dwa lata temu (ten czas tak pędzi, że aż strach 😉 ) z okien busa, kiedy jechałam z grupą do Bartoszyc. Potem  – ponownie znowu przejazdem. I stale życie w pędzie – bez zatrzymania się, nawet na krótki oddech.

Uwielbiam swoją pracę, ale przecież jakiś urlop też mi się od czasu do czasu należy, więc…

Zamówiłam nam pokój w pałacu.

(O Galinach kiedy indziej, bo to osobny temat).

Spakowaliśmy się i mimo deszczu i niesprzyjającej aury (połowa listopada, ciemno i mokro…) pojechaliśmy na wakacje.

Nasza trasa wiodła kawałkiem Berlinki.

Komfort jazdy i niemal niezakłócona pustka  na szczęście nie zdążyły nam się znudzić, kiedy skręciliśmy z głównej drogi na Pieniężno, a potem na Górowo Iławeckie.

O Górowie kiedy indziej, bowiem i tak tam musimy wrócić, aby zwiedzić Muzeum Gazownictwa.

uroczy rzygacz z Górowa Iławeckiego

I nie tylko Muzeum Gazownictwa. Mimo deszczu i zapadającego mroku,  miasto ogromnie mi się spodobało. Ma w sobie typową atmosferę miasta przygranicznego – leżącego na krańcach świata. Życie przy tej akurat granicy z pewnością nie należy do najbardziej miastotwórczych. Poza tym nieczęsto tu zaglądają turyści… Za to zagląda bezrobocie.

Na razie więc tylko  migawki z włóczęgi wzdłuż GRANICY.

Szczurkowo - granica z Rosją

Bo to właśnie GRANICA dwóch światów zrobiła na mnie największe wrażenie.

Nigdy przedtem nie widziałam TEJ granicy z tak bliska. Nigdy nie miałam odwagi zanadto się zbliżyć. A tymczasem teraz miałam okazję ją zobaczyć i sfotografować na dodatek…

I przyznam, że jak nic innego,  zapadła mi w pamięć.

Napisałam, że po wojnie tereny Prus Wschodnich przedzielone zostały granicą – i to nie tylko taką lądową, polityczną, ale także znacznie gorszą  – granicą mentalności. Najlepszym dowodem tego jest Szczurkowo, gdzie zrobiłam zdjęcie powyżej.

Otóż do 1945 roku była to część majątku. Po wojnie majątek przedzieliła granica… Dwór zburzono – i po obu stronach pozostały tylko nędzne resztki tego, co kwitło przez wieki.

Szczurkowo (Schönbruch), po raz pierwszy pojawiło się w historii tych ziem jako majątek rycerski w wieku XIV. Długo ów majątek rycerski należał do rodu von Eulenburg-Wicken. Zaś od roku 1871 majątek przeszedł na własność  rodziny von Bolschwing. To ich dwór rozebrano w latach 60-tych po polskiej stronie granicy.

Kiedyś wieś była jedną z większych w okolicy.  Według statystyk w roku 1939 mieszkało tu 1139 osób. Sam majątek miał powierzchnię 642 ha.

Po II Wojnie Światowej przez wieś poprowadzono granicę państwową. Ludzi wymieniono, zatarto ślady prosperity wsi i skazano ją na zapomnienie. Czyżby z powodu nazwiska ostatnich właścicieli?

Właśnie tutaj bowiem 15 października 1909 roku urodził się niejaki Otto Albrecht Alfred von Bolschwing.  W czasie wojny (w stopniu  SS-Hauptsturmführera w Służbie Bezpieczeństwa Reichsführera SS) był człowiekiem z orbity Adolfa Eichmana; ba! był jego mentorem. Po wojnie, w latach 50-tych udało mu się dostać  do USA. Obywatelstwo otrzymał  w roku 1959, zatajając wszakże swój nazistowski rodowód (do partii wstąpił bowiem w wieku 23 lat w roku 1932).

W Stanach oferował swoje usługi Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA). W roku 1981 – zapadła decyzja o jego deportacji do Niemiec. Udało mu się jej uniknąć, bo… przebywał w szpitalu z powodu złego stanu zdrowia.  To jednak nie przeszkodziło w sprawie, w wyniku której odebrano mu obywatelstwo amerykańskie. Jednocześnie postanowienia sądowe mówiło, iż zostanie deportowany jak tylko jego stan zdrowia się poprawi. Nazwisko Eichamnna, przy którym von Bolschwing zawsze był wymieniany w czasie wojny – jasno wskazywało na to, jakim torem potoczyłby się dalszy proces już w Europie… Ale baronowi udało się umknąć wymiarowi sprawiedliwości –  w tym samym roku  zmarł.

Czy więc wioska związana z tym nazwiskiem celowo skazana została na niebyt?

Dzisiaj to miejsce faktycznie na końcu świata.  Z dawnego majątku po polskiej stronie zachowały się pojedyncze budynki folwarczne i niemal nieczytelne założenie parkowe.

Ilość mieszkańców i zaniedbanie widoczne dokoła nijak się mają do lat świetności majątku i dobrobytu, jaki tu panował. Widać jednak starania o poprawę wizerunku wsi. Nie wszędzie panuje brud i bałagan. Nadto mieszkańcy wyraźnie liczą na atrakcyjność ich wsi jako jednej z tzw. wiosek bocianich. Faktycznie, znajduje się tu jedno z liczniejszych skupisk gniazd bocianich, a każde jest posadowione na specjalnej platformie.

Z pewnością w lecie, gdy dokoła słychać klekot boćków i wspaniała zieleń zakrywa niedostatki – wieś może stanowić wielką atrakcję turystyczną… Ze szlabanem i płotem na granicy.