Sztokholmskie reminiscencje

Ogromnie lubię Sztokholm!

Wiele lat temu spędziłam tam 5 wspaniałych dni, z kluczem na szyi i biletem na wszystkie środki lokomocji w garści. Dziecko Starsze mi zafundowało bilet na prom (wtedy jeszcze nie było lotniczego połączenia ze Szwecją i nie było tanich linii!), i zaprosiło. Pominę milczeniem wagę tobołu i jego zawartość (zainteresowani wiedzą 🙂 ), i skoncentruję się na cudownych chwilach. To był bodaj październik, nastąpiła jakaś dziura w trwającym jeszcze sezonie i udało mi się popłynąć za morze. Te pięć dni, to były moje cudowne wakacje. Łaziłam z aparatem w garści i zachwytem w oczach… Kiedy mi padła bateria w Muzeum Vasa, jedynie obecność jakiejś polskiej wycieczki powstrzymała mnie od wybuchu…

Codziennie pierwsze kroki zawsze kierowałam do Kościoła Św. Mikołaja, po to by kontemplować znakomity pomnik nagrobny jednego z gubernatorów Rygi. Oczywiście słynny Święty Jerzy Berndat Notkego niejako z automatu wpadał w oko (kunszt Notkego doceniłam dopiero w Lubece!), ale to pomnik nagrobny „trącący” van den Blockiem – skradł moje serce. Całkowicie.

PICT0204 Niestety, wtedy jeszcze nie posiadłam umiejętności robienia zdjęć (dziś też z tym nie lepiej). Ale coś tam widać… Ten pomnik to jeden z powodów, dla których muszę wrócić do Sztokholmu. Cała nadzieja w tym, że moje ulubione Biuro Podróży zorganizuje wyprawę.

Jest jeszcze jeden powód. A właściwie to jest ich cała lista, ale ten jeden mi zawsze najpierw przychodzi na myśl.

Ten powód, to Christina Gyllenstierna. Można ją spotkać na dziedzińcu pałacu królewskiego, gdzie w roku 1897 ustawiono jej pomnik. Był to pierwszy pomnik kobiety jakie ustawiono w Szwecji. TUTAJ skrót historii Christiny (po angielsku).

Z tego, co już o niej wiem, wyłania się postać niebanalnej kobiety. Była prawnuczką Karla Knutssona Bonde, tak, tak TEGO Karla. No… Po takim stwierdzeniu aż palce świerzbią, by wpaść w dygresje.

Karl Knuttsson Bonde! Przecieżz jego córek (Małgorzata) pochowana została w gdańskiej Farze Prawego Miasta (w latach 60. XV wieku), a on sam mieszkał czas jakiś na ziemi puckiej – rządząc z Pucka swoim malutkim „państewkiem„. Mieszkał też w Gdańsku. Opisał to Wojciech Łygaś w swojej  książeczce pt. „Gdańsk – szwedzkie ślady historii”.

A wracając do Christiny… Była córką młodszego syna Christiny Karlsdotter Bonde. I siostrą przyrodnią przyszłej matki Gustawa I Wazy. Była także żoną regenta Szwecji – Stena Sture Młodszego (i znów po angielsku. Niestety polska Wikipedia prezentuje bardzo niski poziom. I tylko nieliczne odnośniki nadają się „do użytku”). To czasy niespokojne w historii tego kraju. W roku 1520 została wdową. Sten został śmiertelnie ranny w bitwie pod Bogesund. Niewiele wiadomo o samej bitwie. Podobno kula rykoszetem odbita od lodu zabiła pod nim konia, a on sam ranny – zmarł podczas wycofywania do Sztokholmu. Krystyna została sama, i to niemal dosłownie. Ciekawy opis jej życia – TUTAJ. To jest link do angielskiej wersji Wikipedii, która w przeciwieństwie do polskiej wersji Wiki, jest jest znacznie lepszej jakości. Christina przeżyła Krwawą Łaźnię Sztokholmską, i zmarła w roku 1559.

Ciąg dalszy opisu powodów do powrotu do Sztokholmu nastąpi wkrótce 😉

Koń Sobieskiego…

… „Koń jaki jest – każdy widzi”.

Niestety, ksiądz dobrodziej widać nie przewidział, że jednak NIE każdy 😉

Otóż…

Stoi sobie pomnik w Gdańsku: król Sobieski siedzi na koniu. Koń cudny. Król nieco mniej, ale że przecież był w swoisty sposób związany z Gdańskiem, to sobie jest. Tym bardziej, że jak mało co w Moim Mieście – skwer na Targu Drzewnym udał się zarządzającym miejską zielenią…

I tak sobie ten pomnik stał spokojnie, do momentu, aż w roku 2000 poszłam na kurs przewodnicki. Jak na każdym kursie – i my mieliśmy serię obejść miasta z instruktorami. Któraś z kolei nasza trasa wiodła obok pomnika. Instruktor do znudzenia wymieniał daty bitew wszelkich, w których brał (czy nie) udział Jan Sobieski, zupełnie nie zauważając KONIA. Nie wytrzymałam i zadałam pytanie. Pytanie o rasę owego konia.

Dopuszczam odpowiedź „nie wiem”. Absolutnie jednak nie dopuszczam odpowiedzi: „a cóż to za pytanie??” czy co gorsza: „ale to nie ważne”… A to właśnie usłyszałam na moje pytanie.

Zawzięłam się. Nie dość, że właśnie dlatego postanowiłam być innym przewodnikiem, niż autor owych  „błyskotliwych” odpowiedzi, ale jeszcze postanowiłam sama sobie znaleźć odpowiedź prawidłową.

„A po co ci to?” „Nikt nigdy o to nie pyta” słyszałam dokoła. Nie wiedziałam jeszcze po co mi to. Ale tak na wszelkie wypadek zabrałam się za poszukiwania, wychodząc z założenia, że skoro sama jestem dociekliwym turystą – to mogę trafić na kogoś z podobnym podejściem… Wtedy byłam dopiero na kursie i nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to ważne i jak bardzo prawdopodobne.

Za poszukiwania zabrałam się u źródeł, czyli we Lwowie. Zadzwoniłam wprost do dyrektora Muzeum Historycznego Miasta Lwowa. Tam niczego konkretnego nie dowiedziałam się od pana dyrektora, bowiem konwersacja nam się rozbiła o… rodzinę. 🙂 Naszą wspólną rodzinę. 

Nie zrażona tym wcale, rzuciłam się w wir poszukiwań. Niczym Koziołek Matołek już przeze mnie cytowany, zaczęłam od… Wilanowa. Wszak tam czas jakiś stał ów cudny koń. Niestety poraziła mnie identyczna odpowiedź, jaką usłyszałam od przewodnika na kursie. Noooo, gratulacje za podejście do tzw. sprawy… Zwróciłam się ku swoim – i w gdańskim Ratuszu Głównego Miasta uzyskałam wiele cennych wskazówek od zawsze i niezmiennie życzliwego dra Jerzego Kuklińskiego… Zwróciłam się także do paru znanych stadnin polskich. Wszędzie uprzejmie mnie wysłuchiwali, nie dziwili się ani nie wystraszyli (w przeciwieństwie do Wilanowa). Wszędzie kazali dokładnie opisać konia, po czym okazywało się, że nijak nie pasuje do tam hodowanych. Aż w końcu w Janowie Podlaskim odesłali mnie do Rzecznej… Tam zaś, po stanowczym odrzuceniu wersji z trakenem w roli głównej, odesłano mnie do… Radosława Sikory, autorytetu i eksperta od husarii, autora szeregu publikacji na temat wojskowości XVII wieku. Że też nie wpadłam na to wcześniej!!! Przecież mam przyjemność go znać z czasów arcyciekawego projektu Jakuba Pączka – czyli z czasów strony o JOX Jaremie Wiśniowieckim. Napisałam więc do eksperta i zanim otrzymałam od niego wyczerpującą odpowiedź, najpierw dostałam taki cytat:

Koń turek, chłop Mazurek, czapka megierka, szabla węgierka…

Szperając dalej, zachęcona korespondencją z Radkiem i wskazówkami Pana Kuklińskiego, znalazłam mnóstwo informacji. No, ale teraz wiedziałam czego szukałam i jak szukać. 😉

Między innymi, taki cytat mi kiedyś wpadł w oko:

Często sięgano po domieszki ras wschodnich, gdyż powszechnie uznawano, że najlepsze są „Koń turek, chłop Mazurek, czapka magierka, szabla węgierka”. Większość koni kawaleryjskich były to produkty krajowe, uszlachetniane „turkami” właśnie, czyli końmi anatolijskimi, perskimi, turkmeńskimi, kurdyjskimi, krymskimi, kaukaskimi i arabskimi włącznie. Rzadko widoczna była domieszka cięższych koni. Konie husarskie, choć miały być nieco cięższe i roślejsze niż dla „lżejszych znaków”, musiały ważyć niewiele tylko ponad 500 kg. Dźwiganie jeźdźca z uzbrojeniem i wyposażeniem dla Konia lżejszego byłoby trudnym zadaniem, zaś koń ciężki nie posiadałby by wymaganej zwrotności i szybkości. Konie zwane wówczas polskimi stanowiły zatem tak naprawdę swoisty melanż genetyczny. Przy tym jednak miały swoją urodę – we wspomnieniach i anegdotach o Janie III Sobieskim Francois Paul d’Alerac miał pisać: „Siedzi ta jazda na najpiękniejszych koniach w kraju”. Ze względu na urodę ceniono też w Polsce hiszpańskie dzianety, jednak miały one niewielki wpływ na hodowlę konia „polskiego”

Odtrąbiłam więc rozwiązanie zagadki, która to zajęła mi nieco życia. Wtedy bowiem jeszcze pracowałam na tzw. posadzie i nie zawsze miałam możliwość korzystania z internetu, a sama nie miałam jeszcze komputera w domu.

😉

Po paru latach, już jako przewodnik, oprowadzając właścicieli słynnych stajni „Skądś-Tam”, zaprosiłam moich panów na spacer. Nasza trasa wiodła nieopodal pomnika. I nagle dotychczas dystyngowani panowie, jak jeden – dosłownie zachłysnęli się zachwytem na widok Konia Sobieskiego. Już ich lubiłam! Króla jegomościa nawet nie zauważyli 🙂 (za też ich już lubiłam).

Kiedy padło TO pytanie, pomyślałam, że mój instruktor z kursu chyba powinien w tym momencie mieć potężną czkawkę, gdziekolwiek wtedy był i cokolwiek robił. 😀

Od tego czasu – ilekroć mam jakiś „orzech do zgryzienia” czyli – zagwozdkę – nazywam to Koniem Sobieskiego.

A propos konia… ciekawe, czy w końcu w tym irracjonalnym współczesnym pędzie do stawiania pomników wszystkim i za wszystko (uszczęśliwiając nas koszmarnymi projektami) –  powstanie wreszcie zasłużony pomnik konia w Gdyni, planowany przecież już przed wojną?

Zagwozdka – pożegnanie

Hm… Właściwie to powinnam się cieszyć. P.K. rozwiązał Zagwozdkę. I to tak ot, po prostu, z marszu niejako.

A wszystko przez to, że zauważyłam w statystyce blogu spory ruch wokół Zagwozdki, a konkretnie pierwszej części (TUTAJ jest część druga). A że wejścia były z tzw. świata – postanowiłam ułatwić moim Szanownym Czytaczom życie i przetłumaczyłam artykuł na angielski. Załączyłam zdjęcie, wspomniałam o problemie, raz jeszcze przejrzałam Dunckera, wrzuciłam artykuł na bloga, a linka do niego na FB i poszłam spać.

Rano, przed wyjściem na wycieczkę, zajrzałam na FB, i zamarłam z wrażenia. Oto P. zamieścił parę komentarzy pod moim łączem do artykułu:

…nie wiem czy Cię ucieszę czy zmartwię. Moim zdaniem obraz przedstawia miasto pruskie ale w tak zwanych Prusach Południowych – czyli Kalisz. Rzeka to Prosna a kościół to kolegiata Są też inne szczegóły, które potwierdzają tę obserwację. Ciekaw jestem Twojego zdania.

No, ale JAKIE ja miałam mieć zdanie, skoro ja w życiu nie byłam w Kaliszu!! nawet musiałam sobie na mapę zerknąć, by miasto porządnie umiejscowić!! Tak ukierunkowana byłam – wszyscy byliśmy – na Prusy Wschodnie, że żadne inne miejsca na tym łez padole nam do głowy nie przyszło.

…. W centrum obrazu jest lekko zamglona wysoka budowla. To, moim skromnym zdaniem, kościół św. Mikołaja. BEZ wieży, czyli obraz z okresu między 1706, kiedy to została spalona, a rokiem 1877, kiedy przystąpiono do jej odbudowy. Ja się skłaniam do datowania na przełom wieków XVIII/XIX raczej już w czasach napoleońskich…

Noooooo, to ja jednak chyba kiedyś powinnam do tego Kalisza pojechać. Zobaczyć miasto, które niechcący spędzało mi sen z oczu 🙂

… Na tym obrazie ten pałac jest całkiem dobrze odwzorowany:-))))

No i jest… faktycznie jest. Kiedy to sobie uświadomiłam – wbiło mnie niemal w fotel – poczułam się prawie jak Koziołek Mądra Głowa, co to…

„błąkał się po całym świecie, żeby dojść do … Pacanowa” 😀

A czemu napisałam, że właściwie to powinnam się cieszyć?

Ano, bo skoro sprawa przysłowiowego „Konia Sobieskiego” rozwiązana, to czym ja teraz będę sobie głowę zaprzątać?

Poniżej, po raz ostatni Zagwozdka Lady M.

A tak na marginesie, P.  zawsze miał celne spostrzeżenia (nie mówiąc już o ripostach) 😀

Dobranoc 😉