Stutthof i Sztutowo

Zeszłotygodniowy Wiadomy Zamek w styczniowej ciszy i mgle. Bez pośpiechu i bez tłumów.

A potem nagła decyzja – niedaleko jest Stutthof. Niecała godzina do zamknięcia. A gdyby tak zdążyć… Vitas wycisnął z autokaru „siódme poty”. Zdążyliśmy. Na 25 minut przed zamknięciem wkroczyliśmy na teren obozu.

Pomijam fakt, że to była chyba moja najkrótsza tura po obozie, ale tym razem mimo sprintu – wrażenie było może najpełniejsze. Grupa młodzieży, świetnej zresztą, ze Stanów, zareagowała przecieraniem oczu na widok i zapach baraków.

I jak zwykle pytania, czy bardzo przeżywam każdorazowe oprowadzanie po takich nieszczęściach i jak daję sobie z tym radę.

Nie oprowadzam po nieszczęściach. Ja oprowadzam po nadziei.

Gdybym miała oprowadzać po nieszczęściach tylko, zwłaszcza po tłumaczeniu tekstów do filmów tam wyświetlanych – to pewnie bym z krzykiem uciekła…

Miejsca martyrologii – przy całej tragedii zawartej w ich historii mają  w sobie właśnie Nadzieję na Przetrwanie.

Szkoda, że zniknęły plansze z opowieściami świadków historii. Była to niezmiernie ciekawa i pouczająca wystawa. Także dla malkontentów, wszędzie widzących przysłowiową szklankę pustą do połowy.

Niestety już nie istnieje w sieci kapitalna strona z monografią KL Stutthof! Można wprawdzie kupić ją (tzn. monografię) jeszcze w sklepiku muzealnym – ale… nie każdy przecież zapędza się na ten kraniec Polski.

Z innych rzeczy, których nie ma… otóż zniknęła tablica z zewnętrznej ściany krematorium nieopodal szubienicy – poświęcona działaczom konspiracji pomorskiej: St. Lesikowskiemu, L. Łanieckiem i L. Cylkowskiemu. Czemu?

Przy każdej wizycie zastanawia mnie, jak rzadko słychać ptaki na terenie obozowym i przyobozowym. Niedawno słyszałam i widziałam dzięcioła, ale to przy stosie całopalnym, czyli w lesie…

I zastanawia mnie człowiek o ciemnych włosach i raczej grubych rysach i południowej urodzie. Widać go na paru zdjęciach z początku wojny w Gdańsku. Jest w książkach, spotkamy go też na planszy na Westerplatte, a także w Muzeum Stutthof w baraku VIII.

Widziałam trzy zdjęcia z owym człowiekiem. Najpierw stoi wraz z innymi aresztowanymi – z podniesionymi rękami gdzieś na ulicy, przed witryną „Salon Schott”, i to samo miejsce, ale ręce mają wszyscy opuszczone. Potem widzimy go znowu – jak je posiłek na stercie cegieł podczas budowy obozu. Koszulka z krótkimi rękawami już nie jest biała, i Człowiek już nie ma szelek u spodni. Je z miski – jeszcze białej i jeszcze emaliowanej.  Kim jest ?

–        *       –

Stutthof ma skojarzenia jednoznaczne, i kiedy się przyznaję, że lubię tam jeździć (mimo rzadko słyszanych ptaków) – ludzie patrzą na mnie dziwnie…

A tymczasem historia tego miejsca sięga daaaaaaaaawnych czasów – bo tych sprzed naszej ery. A na początku naszej ery z Sambii przez Mierzeję i dalej do Rzymu prowadził słynny szlak bursztynowy.

Potem – to znaczy przeskakując kilka wieków – po zdobyciu tych terenów przez Krzyżaków, obficie zalesiony teren Mierzei stał się (w XIII i XIV wieku) terenem łowieckim. Panowie zakonni, jako właściciele ziemscy posiadali przywilej rybołówstwa w rzekach, przy ujściu Wisły i w Zalewie Wiślanym. No i dodatkowo Zakon pozyskiwał bursztyn – a mając na niego monopol, czerpał z handlu całkiem spore zyski. Sprawa bursztynu w państwie zakonnym to zresztą osobny i niezmiernie ciekawy temat (bodaj TV Discovery czas jakiś temu nakręciła świetny dokument o bursztynie w państwie zakonnym). Dość wspomnieć, że cały zebrany bursztyn musiał być sprzedawany Zakonowi. Za zatajenie posiadania tego „magicznego kamienia Bałtyku” groziła nawet śmierć. Ciekawe jest prześledzenie powiązania czasu powstania pierwszych cechów bursztynniczych na przykład w Gdańsku – z „odejściem” Zakonu z Pomorza Gdańskiego.

A wracając do Sztutowa – często nazywamy go po prostu Stutthof. Po staremu. I nieczęsto zastanawiamy się nad pochodzeniem nazwy. A to właśnie tu – Krzyżacy założyli hodowlę klaczy – i to dało nazwę Studhoff (dwór klaczy, Stude=Stute – kobyła, klacz).

Niedaleko istniał też Czerwony Dwór (Rotenhof lub Rotenhaus). Jego położenie określa się z dużym prawdopodobieństwem pomiędzy Sztutowem a Kobbelgrube (wschodnia część Stegny). Jako, że było to miejsce, które często odwiedzali wielcy mistrzowie, więc przypuszcza się, iż był raczej rezydencją, a nie ośrodkiem gospodarczym na większą skalę.  Tutaj wydawano między innymi dokumenty lokujące osady czy nadające karczmy. Wprawdzie dwór uległ zniszczeniu podczas wojny (trzynastoletniej), ale w jego pobliżu – najprawdopodobniej w namiotach – prowadzono pertraktacje polityczne przygotowujące do zawarcia pokoju kończącego wojnę trzynastoletnią. Owe rokowania toczyły się tutaj między 30 sierpnia a 3 września 1456 roku, w „przytomności” Jakuba z Szadka i niejakiego Jana Długosza. Dzisiaj przypuszcza się, że teren rokowań – położony był bliżej kościoła w Stegnie – czyli w Kobbelgrube.

W wieku XV Stutthof znalazł się na szlaku pocztowym z Gdańska do Królewca, kiedy to osady na Mierzei zyskały połączenie drogowe.

Problemem dla całej Mierzei stało się wycinanie porastających je lasów. Spowodowało to uruchomienie wydm i zasypywanie przez piasek miejscowości i lasów. Niebezpieczeństwo udało się zażegnać dzięki metodzie stopniowego opanowywania wydm przez sadzenie traw, a później lasów. Metodę tę zastosował w I połowie XIX w. Duńczyk Sören Biörn.”

Powyższy cytat pochodzi ze strony:

http://www.wrotapomorza.pl/pl/bip/gminy/stegna/gmina_stegna/strategia/dokumenty/strategia_dokumenty

(nie mogę znaleźć numeru Jantarowych Szlaków z całkiem ciekawym artykułem o pomyśle Duńczyka na unieruchomienie wydm).

W razie, gdyby komuś dane było oglądać mapę z roku 1600 – sporządzoną przez mierniczego gdańskiego Friedricha Berndta – to należy pamiętać, że to nie Czerwony Dwór tam można zobaczyć, a dwór, który wybudowano później. A związany jest z historią rodziny Schopenhauer (przypominam, to z tej rodziny wywodził się Artur Schopenhauer).

Potem, po wiekach zdecydowano, aby utworzyć tu fabrykę śmierci.

Dzisiaj z reguły rzadko komukolwiek przychodzi do głowy by zastanawiać się nad długą i ciekawą historią tego miejsca. Niemcy w 1939 roku, tworząc tu obóz koncentracyjny, skutecznie ujednolicili kryteria postrzegania tego terenu…

A jednak, jeśli ktokolwiek się zapędzi do Sztutowa, niech nie ogranicza się wyłącznie do terenów Muzeum KL Stutthof. Warto wybrać się na spacer nad morze. Tu plaża jest znacznie przyjemniejsza niż te w Trójmieście, bo nie jest tak tłoczno i gwarno, ani brudno… Tu jeszcze można odpocząć od zgiełku  i cywilizacji.  Jest się gdzie zatrzymać na noc – a i jedzonko podają niezłe… A ze Sztutowa można robić całkiem ciekawe wypady I nie mam tu wcale na myśli Krynicy Morskiej…

No i można poczuć się jak w Holandii. Ale o tym to trzeba już się samemu przekonać 😉

W Ptasim Raju

Wyruszyć trzeba bardzo wcześnie rano, kiedy jest jeszcze ciemno. Najlepiej być na miejscu, czyli na kamiennej grobli, już około godziny 4:00 / 5:00. Wtedy to zaczyna się jedyny w swoim rodzaju teatr natury. Ażeby w nim uczestniczyć, trzeba usiąść spokojnie, dobrze okryć się kocem, pamiętając, że to już jesień. I na dodatek blisko wody. Siadając należy pamiętać, by patrzeć ku wschodowi, czyli ku toni jeziora. No i teraz wystarczy tylko czekać.

Najpierw pojawi się na niebie, tuż nad horyzontem delikatny różowy kolor, za wydmą, gdzieś tam nad morzem, a raczej nad Zatoką. Ten róż za chwilkę dostanie troszeczkę błękitu i żółci i nagle zrobi się niesamowicie zimno.

Wrzesień - zanim wzeszło słońce. Godz. 4:26

To ta chwila przed porannym wybuchem dnia, kiedy jest najzimniej i najciszej, bo milknie noc a dzień jeszcze się nie zbudził. Kiedy błękitny róż zblednie nieco, zaczyna się koncert.

Żaby.

Tysiące żab w gęstych trzcinowiskach i na łąkach rezerwatu.

Dźwięk, przetaczający się rechoczącą falą od lasu wydmowego na południu rezerwatu, poprzez bagna, ku trzcinom na jeziorze. Wszystko to trwa niecałe 5 minut może, po czym zapada cisza. Cisza tak niesamowita, że w uszach aż dzwoni. Niedługo jednak tej ciszy, bo oto w trzcinach zarastających jezioro Ptasi Raj zaczyna się znowu coś dziać. Jakaś kaczucha oznajmia głośnym kwakaniem, że oto właśnie się obudziła. Po niej następne, i jeszcze następne. Odzywają się też inne ptaki, które tutaj nocowały. Całe to pierzaste towarzystwo opuszcza trzciny, wypływając na otwartą toń jeziora.

Robi się coraz jaśniej i wyraźnie już widać poszczególne osobniki. Są tam tłumy pierzastych kuperków różnej wielkości. Czasem na jeziorze nocują tysiące ptaków. Stado gęsi potrafi liczyć około 5 tys. ptaków.

A potem nagle wszystkie ptaki zgodnie unoszą się w powietrze, w pośpiechu na całodzienne żerowisko. I wtedy można przeżyć niezapomnianą chwilę. Wystarcza potem na opowieści na całą zimę. Po kolei, każde stado zatacza koło nad jeziorem, potem nad całym rezerwatem i odlatuje w stronę Wysoczyzny Gdańskiej. Tę poranną wędrówkę na żerowisko zaczynają gęsi. Ich głośny krzyk przyprawia o dreszcze. No i zawsze znajdzie się jakaś spóźniona, która zgubi swoje miejsce w szyku. Zrywa się do lotu w popłochu, i goni stado gęgając i robiąc wiele zamieszania, w poszukiwaniu tego swojego zgubionego miejsca. Każdej jesieni zdarzają się takie same sytuacje.

Kaczuchy kwakaniem nawołują członków swojego stada, łabędzie odlatują na plaże Trójmiasta i do Parku Oliwskiego, wszak tam wielu turystów, i każdy ma chleb dla żebrzącego łabędzia.

Kormorany lecą nad zatokę, tam jest ich żerowisko. Ku utrapieniu rybaków. Mewy krążą nad ujściem Wisły, i wypatrują powracające po nocnym połowie kutry rybackie.

Kolejny dzień przed wielkim odlotem właśnie się rozpoczął.

Dla obserwatorów zaś – skończył się najpiękniejszy spektakl przyrody. Kiedy wraca się groblą ku tzw. cywilizacji i codziennym obowiązkom, można spotkać ropuchę, czy jaszczurkę. Często można napotkać dziki, poszukujące śniadanka.

Taka wizyta w jesiennym Ptasim Raju to prawdziwa uczta dla ducha i oczu. Wiosenna wędrówka nie jest tak kolorowa i widowiskowa, bo wiosną ptactwo spieszy się do swoich miejsc lęgowych, do domu. I te przeloty nie są też tak masowe. Poza tym wiosenne przeloty mają nieco inna trasę. Ptasi Raj więc – to głównie jesień. I raj nie tylko dla ptaków, ale także dla obserwatorów.