Lubię morze. No – ale wychowana na morzu, nie mogę go nie lubić. Tato miał zwyczaj budzenia mnie bardzo wcześnie rano, i wyganiał mnie na mostek, bym podziwiała kolory wody. Wszędzie. Gdzie tylko płynęliśmy. Czasem takie poranne „kolorowanie morza” kończyło się z rybką latającą w garści, a czasem obserwacją delfinów „brykających” dokoła statku.
Za każdym razem, gdy wpływaliśmy do Zatoki Gdańskiej, wiedziałam, że mogę bezkarnie stać na mostku obok Taty – bez względu na porę. Dostawałam na szyję wielką lornetkę (zabawne jak traciła na wadze, w miarę jak ja rosłam 🙂 ) i mogłam się gapić w bezkres bez końca.
Kolory wody wyłaniały się z ciemności powolutku, przybierając różne odcienie błękitu, błękitnego różu, grafitu, czy wreszcie zieleni… Wtedy nie było takich aparatów jak dziś. Więc zostały mi wyłącznie wspomnienia z tych chwil uchwyconych na mostku, czy pokładzie.
Dzisiaj na szczęście mam aparat – poszłam więc na plażę „złapać” parę kolorów wody. W oddali na horyzoncie wisiał ciemny cień, nie wiem – deszczu czy śnieżycy. Zaś woda w Zatoce miała odcień grafitowy. I tak na dobrą sprawę nie wiadomo było, gdzie ten horyzont jest – gdzie kończy się woda a gdzie zaczyna niebo… Potem kolory się zmieniły i nagle woda stała się zielona. Spędziłam więc nieco czasu „zdejmując” między innymi badyla w wodzie, malowniczo zalewanego falą. Uchwyciłam łabędzie, jakaś mewa przeleciała mi przed obiektywem – psując kadr. Słowem woda, woda, woda…
Lubię 🙂
„Uchwyciłam łabędzie, jakaś mewa(…)”, no i oczywiście piękne gągoły, uwielbiam je obserwować zimą.
Nie miałam pojęcia, że podziwiałam gągoła!!! Dziękuję Leszku za informację !!
Gągoły! Kradnę! To lepsze niż gulgule!