Grudziądzkie migawki

Grudziądz… Piękne miasto.

Widok spichlerzy nad Wisłą uzmysławia dziedzictwo średniowiecza. I nawet lata siermiężnej Polski Ludowej nie dały rady tej monumentalnej architekturze. Teraz wydaje się, że w Grudziądzu zaczęto sobie zdawać sprawę z tego, jak piękne to miasto. I jak ważne w historii!

Kibicuję Grudziądzowi w jego zmianach na lepsze, bo to miejsce, które ze wszech miar warte jest odwiedzenia. Tyle peanów – teraz zdjęcia.

Mściwy topór…

Dzisiaj jestem nie w humorze, bo Garbi poszedł do Ludzi. Trafił w dobre ręce, wiem… Ale żal tego warkotu silnika, i gwizdków. I tego Garbatego Życia 😉

No i żeby sobie ten nie-humor nieco poprawić, postanowiłam sięgnąć po komiks Aidy, który mnie zawsze nastraja refleksyjnie…

Ale jak zwykle parę słów wstępu:

Otóż czas jakiś temu trafiłam wreszcie (wraz z moimi nieodłącznymi Koleżankami – A.S, M.H. i D.L.) do Grudziądza. Natychmiast przyszła mi do głowy owa słynna żurawiejka o 18. Pułku Ulanów Pomorskich z Grudziądza. Zresztą,  jakże mogła mi nie przyjść do głowy, skoro w tradycji rodzinnej Grudziądz przedwojenny istniał bardzo silnie. Właśnie w kontekście Pułku Ułanów. Pamiętam znudzenie, z jakim  słuchałam po raz kolejny opowieści o   małżeństwie pewnego oficera z naszej rodziny z pewną panną z Prus… I za każdym razem opowieść kończyła się ową soczystą żurawiejką.

„Dupa twarda, jak z mosiądza, to ułani są z Grudziądza”

Ilekroć wsiadałam na konia, obligowana rodzinną tradycją, zawsze mi się ta żurawiejka przypominała. I jako dziecko panicznie bałam się tego, że faktycznie wspomniana w niej część ciała zamieni mi się w mosiężną. 🙂 Przy tej ilości spędzonych w siodle (i bez siodła) godzin – to aż dziw, że mi się jednak upiekło…

Grudziądz mnie zachwycił. Jest zwyczajnie piękny. I nie będę się tu rozpisywała – tylko odsyłam do działu „Zdjęcia„…

Trafiłam w końcu na Rynek – no bo trudno nań nie trafić. I doznałam szoku… Otóż na północnej pierzei Rynku wisi sobie dumna tablica o treści następującej:

Mściwy topór zrobił na mnie takie wrażenie, ze stał się częścią mojego motto życiowego 😉

Oczywiście natychmiast zaczęły się spekulacje – jak wygląda mściwy topór…  A sam Ryński stał się symbolem. Co zresztą widać w Pikiecie… Krysia oczywiście nie pozwoliła Mikołajowi tak zwyczajnie zniknąć z historii… W końcu był członkiem społeczności i to całkiem przecież znacznym jej członkiem. Znalazłam w sieci ciekawy artykuł na temat samego Mikołaja jak i szlaku z nim związanego – TU można go przeczytać.

Na deser – jak zwykle – zamieszczam krótką opowiastkę z czasów mikołajowych.

Wystawa w Hunterian Museum w Glasgow

Z wielką radością dowiedziałam się w gdańskim Muzeum Bursztynu, że nasza jaszczurka jednak wyjechała… Wyjechała na wystawę do Hunterian Museum w Glasgow.  Ale nie tylko jaszczurka wyjechała. Wyjechał także, między innymi, kabinet Króla Stasia z malborskiej wspaniałej kolekcji bursztynu.

Moja radość i satysfakcja wynika stąd iż, to ja miałam przyjemność opieki nad gościem z Hunterian Museum, kiedy przyjechał tu, aby uzgodnić sprawę obiektów, jakie Glasgow chciało wypożyczyć na swoją wystawę. A więc uczestniczyłam w rozmowach, będąc jego tłumaczem i przewodnikiem.

Owym gościem Muzeum Zamkowego w Malborku, a także Muzeum Bursztynu w Gdańsku był Dr Neil D. L. Clark, (Curator of Palaeontology, Hunterian Museum, University of Glasgow).

Zapraszam na stronę Hunterian Museum:

http://www.hunterian.gla.ac.uk/whatson/whatsOnItem.php?item=370

Wystawa będzie czynna od 5 lutego do 17 kwietnia b.r. (krótko!!)

Szczęśliwców, którym dane będzie odwiedzić wystawę – proszę o informację, jak wypadła.

A to ostatnia – aktualna – odsłona strony muzeum:

http://www.hunterian.gla.ac.uk/amber/about.php

A.S. będzie – obiecała, że opowie 😉

 

Uzupełnienie… z ostatniej chwili 🙂

A.S. nie dojechała na wystawę.

Ale za to ja właśnie dostałam od doktora Clarka książkę „Amber – Tears of the Gods”, którą zresztą popełnił.

Ciekawie opisany Szlak Bursztynowy, a także wspomniane Truso. No i Malbork… Świetne zdjęcia i ciekawe opisy.

Oto parę tytułów rozdziałów:

Amber and the Teutonic Knights

Gdańsk and the Amber Route

Amber Myths

i tak dalej … i tak dalej…

A wszystko krótko, ciekawie i wyczerpująco! No ale w końcu pisana przez specjalistę, to JAK inaczej miałoby być…

Jest nawet instrukcja opieki nad bursztynem. Bowiem „Unfortunately, unlike diamonds, amber is not forever”.  (str. 110, podrozdział: What to do once you have a piece of amber”)

Właściwie to ta książka powinna stać się podstawą na wszelkiego rodzaju kursach i szkoleniach (nie tylko przewodnickich). Tak, żeby potem nie opowiadano bursztynowych bzdur…

Cieszę się, że ją mam !!

Fromborski Sąd Ostateczny

W poprzednich odcinkach (Migawki fromborskie1 i Migawki fromborskie2)  napisałam co-nieco o Fromborku – „miejscu na końcu świata” jak mawiał Kopernik…

Teraz czas na odrestaurowany Sąd Ostateczny w Szpitalu Św. Ducha. Jest jeśli nie rewelacyjny to z pewnością intrygujący!

Sąd Ostateczny w absydzie kaplicy szpitalnej

Podczas naszej tam wizyty poświęciłyśmy Sądowi sporo czasu – zawzięcie dyskutując nad przedstawieniami grzechów….

A te grzechy to:

  1. Pycha (superbia),
  2. Chciwość (avaritia),
  3. Nieczystość (rozpusta – luxuria),
  4. Zazdrość (invidia),
  5. Nieumiarkowanie w piciu i jedzeniu – czyli Obżarstwo i Opilstwo         (??? jak to jest ??? ktoś wie ???? GULA ???? ),
  6. Gniew (ira),
  7. Lenistwo (acedia) lub znużenie duchowe…

Dramatis personæ owego przedstawienia to:

  • Chrystus siedzący na łuku tęczy,
  • Matka Boska,
  • Św. Jan (Chrzciciel lub Ewangelista),
  • Archanioł Michał ważący dusze,
  • powstający z grobów,
  • diabły,
  • grzesznicy,
  • aniołowie dmący w trąby.

Przedstawienia Sądu Ostatecznego na ziemiach północnej Polski mamy nie tylko we Fromborku – ale też w Toruniu u Świętych Janów i u Świętego Jakuba (nie mam ani jednego zdjęcia! następnym razem muszę zrobić po parę dla porównania) , a także u Świętego Mateusza w Starogardzie Gdańskim

Ten fromborski jednak przedstawia sobą najprostszą kompozycję i niewprawną kreskę.

Autorstwo tej kompozycji, zajmującej całą absydę kaplicy przyszpitalnej, długo przypisywano Christophowi Blumenrothowi, fromborskiemu pisarzowi miejskiemu. Tę samą bowiem kreskę rozpoznano, jak się zdawało, w Biblii kanonika Friedricha von Salendorffa (tego samego, którego płyta nagrobna znajduje się w Muzeum). A wiadomo skądinąd, iż przepisał ją dla kanonika właśnie Blumenroth w roku 1434 (dla zainteresowanych – Biblia Salendorffa znajduje się w Szwecji…).

Podczas ostatniej konserwacji – badania wykazały jednak iż polichromie wykonane mogły zostać w pierwszym dwudziestoleciu XVI wieku.

Fromborski Sąd przeszedł trzy konserwacje w swoim istnieniu – pierwszą, na początku lat 30-tych XX wieku, drugą, w latach 1960-61, a trzecią teraz niedawno, w latach 2006-2008.

I dopiero teraz – widać co się dzieje na ścianie absydy…

Chrystus siedzi na podwójnym łuku tęczy – w mandorli, a za głową ma nimb krzyżowy. Na ramionach ma płaszcz – czerwony z zielonymi rękawami, z przodu otwarty – tak że widać rany, z których płynie krew. Obie ręce uniósł ku górze w geście błogosławieństwa (spierałyśmy się o to, i dopiero na zdjęciach widać, że to faktycznie gest a nie trzymanie lilii i miecza) Z ust wychodzą mu trzy lilie i miecz – w prawo (jego prawo) i lewo (jego lewo). Lilia (lub lilie) to strona zbawionych a miecz wręcz przeciwnie. Takie przedstawienie Chrystusa z widocznymi ranami – to Chrystus Odkupiciel, który świat zbawił odnosząc rany, cierpiąc za ogół.

Chrystus na podwójnym łuku tęczy i w mandorli

Po stronie zbawionych stoi Matka Boska Orędowniczka, tutaj – matka Boska Płaszcza Łaski – Miłosierna Pani. Po przeciwnej stronie – tam gdzie na Sądach jest piekło – widać Św. Jana (i to może być bądź Ewangelista, bądź Chrzciciel) Prawdę mówiąc nigdy jakoś nie zastanawiałam się że może być jedne lub drugi – zawsze myślałam, że to Ewangelista… Oboje – Maryja i Jan – spełniają rolę orędowników i jest to motyw ze sztuki bizantyjskiej. 4 Anioły dmą w trąby – dwa po lewej i dwa po prawej stronie Chrystusa.

W ogóle całe przedstawienie ma 4 poziomy i zawiera 19 scen.

Pod Świętym Janem Michał Archanioł waży dusze na wadze – trzymanej w ręku.

Waga…

Szale wagi według opisu w Komentarzach Fromborskich mają kształt łódek – aczkolwiek mnie skojarzyły się z uproszczonym rysunkiem koszy… Na szali prawej – niżej położonej – siedzi postać trzymająca w rękach coś dziwnego – w jednej trójkąt a w drugiej coś podobnego do kryształu, a może nie kryształ a nóż? A może to nie trójkąt, tylko jakieś (schematyczne ?) przedstawienie Trójcy Świętej, jak sugerowała Gosia?

Trójkąt i coś….

Na szali prawej siedzi postać z kołem młyńskim i tę postać usiłuje przeważyć diabeł. Sam diabeł dla dzisiejszego widza nie stanowi zagrożenia, bo jest zieloniutki i ma raczej sympatyczny pyszczek (nie wiem dlaczego, przede wszystkim pomyślałam o Toadie z Gumisiów). Wyobrażam sobie jednak, iż w czasach, gdy owo pouczające malowidło powstawało,wszystkie te diabły  musiały budzić respekt.

Jak się tak dobrze zastanowić, to diabeł nie usiłuje przeważyć szali, a mógł się tu pojawić by postać ściągnąć z szali – i powlec do Piekieł. Koło młyńskie może równie dobrze służyć do przeważenia (co się jak widać nie udało) ale też mogło być symbolem młynarza.

Tutaj przedstawienie duszy grzesznej – jako lekkiej. Zgodnie z augustyńską definicją. A jeśli polichromia powstała w początkach XVI wieku – to za czasów antonitów (antonianów), którzy żyli w myśl reguły Św. Augustyna… A więc jego spojrzenie na grzech i cnotę widać właśnie na szalach.

Natychmiast nam się to kojarzy ze słynnym Sądem Ostatecznym Hansa Memlinga – wszak i on podał nam augustiański Sąd Ostateczny.

Koło młyńskie i diabeł (zielony na dodatek)

Nie wiem, co mógł oznaczać zielony diabeł. Dlaczego zielony? Wszak rękawy płaszcza chrystusowego także są zielone. Czy więc wyłącznie dla wzmocnienia efektu wizualnego?

Dalej – widać też diabły z grzesznikami…

Jeden ciągnie na grubym sznurze lichwiarza a ten jeszcze wrzuca do kosza czy skrzyni pieniądze (czy to co ma u pasa, to różaniec??).

Uderzyło mnie to, że diabeł – szatan w ogóle, przedstawiany był jako CZARNY kogut (St. Kobielus “Bestiarium Chrześcijańskie” str. 143)

Może jednak restauracja została za którymś tam razem przeprowadzona niedokładnie i czarny kolor zrudział, tak jak to stało się z błędnie odrestaurowanymi herbami w Sieni Niskiej Pałacu Wielkich Mistrzów w zamku malborskim??

czarne zrudziało… Herby w Sieni Niskiej Pałacu Wlk. Mistrzów w Malborku

Wiadomo skądinąd – por. J. Trupinda  naże kolory zostały źle zinterpretowane i tym samym konserwacja malowidła zmieniła jego znaczenie.

Czy w takim razie nie mogło zdarzyć się coś takiego i tutaj, we Fromborku? I kogut – diabeł powinien być czarny…

Niżej jeszcze – niewiele ponad ogniem piekielnym – znajdują się dwie postaci – bogacz jakiś klęczy i wskazuje palcem na… no właśnie na co? Czy to poducha z krzyżem? Czy worek? W każdym razie za bogaczem stoi diabeł, nie pozostawiając wątpliwości, że ów bogaty to grzesznik… zaś vis a vis niego stoi młody jakiś ze skrzyżowanymi rękami na piersiach. Skromny z postawy i ubioru. Za nim – stoi anioł. Zacny więc ów młody musiał być, skoro ma takiego orędownika i opiekuna.

Co przedstawiają ci dwaj? Czy to Pycha wywyższa się nad Skromnością?

Jeden klęczy, drugi stoi w pozie pełnej pokory…

Nieco bliżej centrum całości Sądu – jest diabeł niosący w koszyku grzesznika z identycznym trójkątem w garści, jaki ma ten siedzący na szali wagi michałowej archaniołowej. A diabeł ma postać kosmatego misia – albo raczej niby-misia. Z kolana i pośladka wystają mu „odrażające mordy” – będące niejako powtórzeniem jego własnego pyska. Miało to jakoby potęgować odrażający wygląd i sugerować, iż grzechy upodobały sobie niskie pobudki… Dodatkowo, diabeł podpiera się kijem (?).

Niedźwiedź był atrybutem Obżarstwa (ale znalazłam też, że i Złości, Rozpusty, Lenistwa oraz Przemocy. Także personifikacje Nieczystości i Gniewu – często jadą na niedźwiedziu…). Czy więc ta postać z tajemniczym trójkątem w garści, to Obżarstwo, czy Gniew?

“brzydki” diabeł z koszem na plecach

Nieczystość zaś mamy po lewej stronie przedstawienia Sądu – otóż widać parę (małżeńską ?). Mężczyzna trzyma węzeł (małżeński?). Czy to może oznaczać iż on jest żonaty? A ona – trzyma pierścień (?) w ręku – czy zaręczynowy? Duży – niemal alegoryczny? A może mylnie odczytuję znaczenie. Dość na tym, że tak za mężczyzną jak i za kobietą stoją diabły.

nieczystość – rozpusta, a nad nimi napis Superbia

Co ciekawe – jeden z diabłów ma rogi, a drugi mordę niedźwiedzia  – czy jako symbol rozpusty ?  Nad tą parą napis Superbia (Pycha).

Tu, w tym miejscu?

Czy  ma oznaczać, że przedstawiono tu siedem grzechów głównych? Czy  też ma oznaczać, że trzeba niezwykłej pychy by występować przeciw świętym “węzłom” (małżeńskim także). Nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy, bowiem z całego ciągu napisów – „ostał się” tylko ten…

Dalej spoglądając nieznacznie ku górze ujrzeć można zadowolonego diabła wiozącego na taczce chciwca dzierżącego w ręku pękatą sakwę.

Chciwość – Skąpstwo

A obok dwa diabły niosą na noszach pijanicę. Kielich w garści pijanicy czy szklanica, i beczka na noszach przed nim, nie pozostawiają wątpliwości co do rodzaju grzechu. Błędem jest przedstawienie drugiego diabła jako człowieka. Ewidentnie podczas którejś restauracji – zrobiono z diabła … noszowego, przydając mu nawet stosowną czapeczkę, jaką widujemy czasem na filmach przedwojennych.

Pijaństwo … i noszowy

Powyżej tego przedstawienia kroczy diabeł, niosący grzesznika na ramionach. Niczym worek przerzucił sobie go przez ramię, Co to za grzech??? Danusia sugeruje Lenistwo tutaj właśnie – dlatego, że postać “zwisa” leniwie z pleców diabła, nie wykonując żadnego ruchu, nie walczy, nie “zaistniała” jak inne postaci, leniwie się poddaje…

??? …. Według Dany L. to Lenistwo

Zabrakło mi pomysłów na odczytanie wszystkich grzechów.

Ale wrócę do tematu, bo ciekawy, jak wszystko, co związane z grzechem w średniowieczu.

A po prawej stronie – niejako na deser pojawił mi się Kulfon. Otóż jeden z dwóch diabłów niosących kosz pełen grzeszników – to Kulfon z bajki dla dzieci (taka żaba, bodaj Monika – brzydoty rzadkiej pacynka i Kulfon właśnie – stąd piosenka „Kulfon, Kulfon, co z ciebie wyrośnie”).

No sami zobaczcie:

Kulfon…

I na tym chyba na razie koniec…

Poza tym – jak zwykle “zdjęłyśmy” cegły na wschodniej ścianie Katedry…

paluchy fromborskie

Wracałyśmy z naszej oazy odpoczynku przez Nowakowo i promem w Kępinach Wielkich.

Sympatyczny jedno-psi komitet powitalny przed promem. Sunia wyraźnie odliczała pasażerów.

Prom w Kępinach działa cały rok – mieszczą się na nim może ze dwa samochody. Nastrój końca świata, albo nawet jeszcze dalej – za zakrętem tego końca świata. Cisza. I to zawsze – nawet latem. Wędka promowego wystawiona poza burtę. Wędkarze na Nogacie. Spokój. Nawet na wodzie.

Widok z promu w Kępinach Wielkich

Tam wciąż widać, że kraj plecami do wody odwrócony.

Krajobraz po wichurze i cofce październikowej wciąż przeraża. Widać też, że poza deklaracjami prasowo-telewizyjnymi – nic się nie dzieje.  I niestety – dłuuuuuuuuuugo dziać się nie będzie. To nie jest medialne miejsce. I znowu – po raz kolejny – wychodzi na to, że rację miał Jan Kochanowski (cytat z Pieśni o spustoszeniu Podola – V, ks. II):

Cieszy mię ten rym:

Polak mądr po szkodzie:

lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie,

nową przypowieść Polak sobie kupi,

że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.”

–           *          –

A do Fromborka pojedziemy znowu za czas jakiś. Bo mimo, iż miejsce wciąż niemal na końcu świata, to przyciąga …

Migawki fromborskie cz.1

Właśnie wróciłam z dwudniowego doładowywania akumulatorów psychicznych we Fromborku.

TUTAJ parę zdjęć z tego wypadu 🙂

Od paru lat – co jakiś czas (bez względu na to, czy to szczyt sezonu, czy tuż po nim) pakujemy się z Dziewczynami na weekend (częściej jednak jesienią lub wiosną, niż latem) do tego urokliwego miasteczka nad Zalewem Wiślanym.

„Zamieszkałem na końcu świata” – tak napisał Mikołaj Kopernik, kiedy osiadł we Fromborku.

Zawsze jeździmy w tym samym składzie – 4, czasem 5 bab – same Przewodniczki – szalone na punkcie cegły, palców i dziur. A nadto zauroczone Świętą Warmią. Tak też i było tym razem – zapakowałyśmy bety i toboły, jakbyśmy jechały co najmniej na tydzień, i wyruszyłyśmy w sobotę rano. Po drodze, jak to mamy w zwyczaju – zajechałyśmy do Kadyn na wspaniałe ciastko czekoladowe w Hotelu Kadyny.

Niestety pałac cesarski, tuż obok, nie robi dobrego wrażenia i należy się obawiać, że tradycyjnie następny zabytek zniknie z powierzchni ziemi przez tradycyjne i przysłowiowe już niemal zaniedbanie… A wszystko w majestacie niemocy – odpowiednich acz nieodpowiedzialnych służb…

Ale ciastko i kawa w hotelu Kadyny Country Club (www.kadyny.com.pl) przednie – niezmiennie i obsługa niezmiennie sympatyczna. Od lat ta sama dobra, sprawdzona jakość.

No i w końcu Frombork… Ale tym razem poświęciłyśmy też czas na odwiedzenie Szpitala Św. Ducha. Wycieczki rzadko tam zaglądają. Nie wiem, czy dlatego że miejsce na uboczu – poniżej Wzgórza Katedralnego. Czy dlatego może, że tradycja każe przede wszystkim wejść do muzeum i na wieżę, a także obowiązkowo do katedry będącej wciąż kopalnią piękna, mimo ewidentnego (aczkolwiek niestety wciąż bezkarnego!) zaniedbania.

No więc – Szpital Św. Ducha we Fromborku – miejsce warte odwiedzenia ze wszech miar!!! Wokoło szpitala założono ogród przyszpitalny (herbarium) – cudny wiosną i latem bogactwem barw i form. Jako, że szpitale średniowieczne samowystarczalne były pod względem zaopatrzenia w leki (a przynajmniej powinny) – to i tutaj postarano się o to, byśmy mogli spacerując pośród roślin (znanych nam bądź z przepisów kulinarnych, bądź to jako przyprawy) – zrozumieć potęgę zielarstwa. A przy sposobności można pochylić się nad dzisiejszą dość powszechną niewiedzą zielarską… Zapatrzeni w chemiczne leki – zapominamy, że żyjąc wśród ziół i regularnie je pijąc czy zjadając – chronimy się przed chorobami i przypadłościami (wszelkimi). Ale z drugiej strony – nieumiejętnie stosując zioła – możemy na choroby różne i przypadłości zapaść….

Nie dziwota więc, że tak bano się zielarek wszelkich i znachorstwa kiedyś. A i dzisiaj niechętnym okiem patrzą lekarze wszelkiej maści i autoramentu na leczenie tzw. „niekonwencjonalne”… Ale nie o tym autoramencie miałam pisać… Zresztą o tym, co się dzieje w dzisiejszej niezdrowej służbie (o tym, że są właśnie SŁUŻBĄ zapomnieli chyba już wszyscy)  – wszyscy wiemy, więc szkoda nerwów.

Wróćmy do Fromborka i jego Szpitala Św. Ducha – są tam przecież osławione „trzy krowy na gzymsie”!!! Absolutna rewelacja. Gniazdo bocianie – które „obcinane” było już parokrotnie, tak by nie zawaliło się samo, a też by nie pociągnęło za sobą szczytu wschodniego, na którym jest zbudowane.

Wnętrze szpitala ukazuje świetną ekspozycję związaną z lecznictwem i medycyną w ogóle. W nawach bocznych – znajdowało się 12 cel dla chorych (ślady po ściankach działowych zaznaczone są w podłodze), a dzisiaj prezentowane są różne narzędzia medyczne i księgi. Szpitale warmińskie pod wezwaniem Św. Ducha istniały w takich miastach jak Dobre Miasto, Orneta, Braniewo, Lidzbark Warmiński, Olsztyn, Reszel no i ten we Fromborku. Wszystkie proweniencji średniowiecznej – XIV w. (Komentarze Fromborskie – zeszyt 4, – art. T.Piaskowskiego/J.Poklewskiego). Lokowane były poza bramami miejskimi, nad wodą (tak, tak… we Fromborku kiedyś płynął kanał Baudy, ale niestety, cały dorobek wieków przeszłych zaprzepaszczono po wojnie), czy w pobliżu mostów.

Dawne Prusy Wschodnie – jesienią…

No, i wreszcie mieliśmy CAŁE dwa dni wspólnego urlopu..

Postanowiliśmy wykorzystać je na wyjazd do Barcji… Niby niedaleko – a żadne z nas nigdy tam nie było! 

Pogoda, jak to jesienią –  była bardziej niż byle jaka (lało, jak z przysłowiowego cebra) – więc na rozpieszczanie ciepełkiem nie mieliśmy co liczyć. Spakowaliśmy tobołki, ogaciliśmy się i rano  ruszyliśmy na wschód…

Zaopatrzeni w mapy województwa warmińsko-mazurskiego i w moje różne notatki (z czasów harówki do-egzaminacyjnej jak i z przygotowań do wycieczek) wyjechaliśmy z deszczowego Gdańska przez deszczowe Żuławy do deszczowych Prus Wschodnich…

jesienne niebo gdzies miedzy Warmia a Zulawami (7)Jesienne niebo gdzieś między Żuławami a Warmią

Trasa „siódemką” nie należy już do przyjemności. Namnożyło się różnej maści i autoramentu nowobogackich chojraków o zerowym poziomie rozumu, ale za to z wielkim poziomie samochodowej ambicji. Na szczęście w miarę szybko dojechaliśmy do Pasłęka i tam skręciliśmy na trasę – gdzie wciąż niewielu się spieszy. I gdzie czas jakby wciąż jeszcze nie nadążał za wariactwem dnia dzisiejszego.

Naszym pierwszym celem był Lidzbark Warmiński. Dlatego też  jadąc przez Ornetę, tym razem się tam nie zatrzymaliśmy. Orneta zawsze pozostanie mi bliska – w końcu to tutaj po raz pierwszy spotkałam Tutivillusa

Lidzbark powitał nas deszczem niemal ulewnym i korzyść z tego wyniosłam taką, ze dostałam od Dionizego nowy parasol – iście przewodnicki. Czerwono-czarny duży i co najważniejsze – nieprzemakający. Zaś nasz poprzedni parasol – wylądował w koszu na śmieci.

Zamek biskupi piękny, cichy i niemal pusty o tej porze roku. Szkoda, że wciąż we wnętrzach nie pozwalają robić zdjęć… Zaś na krużgankach  nie chciało mi się wyjmować aparatu – w zacinającym deszczu nawet uroda bluszczu do mnie nie przemawiała. Ale na szczęście z poprzednich jesiennych wizyt na zamku mam nieco zdjęć, z równie pięknym – jak w tym roku – bluszczem lidzbarskim krużgankowym …

Bluszcz lidzbarsko-warmiński krużgankowy

Warta wspomnienia jest Pizzeria przy ul. Dębowej 5. Wstąpiliśmy na pierogi 🙂 bowiem na fasadzie budynku widniała stosowna reklama. No i z czystym sumieniem serdecznie polecam każdemu, kto zajrzy do Lidzbarka Warmińskiego po ucztę dla oka i ducha na Zamku – niech zajdzie na ucztę dla żołądka do Pizzerii. Acha – i na dodatek  jeszcze podają tam dobrą kawę 😉

Następnym przystankiem na trasie był Bisztynek. Ciekawe miasteczko… Piszę – miasteczko – bowiem liczy niecałe 3000 mieszkańców. To, co rzuca się w oczy przejeżdżającym – to Brama Lidzbarska. Jeśli ktoś nie lubi baroku – tu, w Dominium Warmińskim musi się do niego albo przekonać, albo po prostu przyzwyczaić  (zupełnie  jak z mrówkami faraona, jak się nie da wytępić, należy pokochać 🙂 )

Historia Bisztynka wiąże się z osadnictwem – a właściwie powinnam napisać z kolonizacją tych terenów w średniowieczu.

A że za dużo miejsca by zajęło opisanie historii – odsyłam na stronę pasjonata:

http://www.bisztynek.strona.pl/historia1.html

Bisztynek – Kościół farny pw. św. Macieja i Przenajdroższej Krwi Pana Jezusa

Grunt, że trafiliśmy do Kamienia Biskupiego (stąd zresztą niemiecka nazwa tego miasta – Bischofstein). Teraz to się nazywa Kamień Diabelski i robi wrażenie. Szkoda tylko, że jego otoczenie pozostawia tak wiele do życzenia…

Nathaniel Mateusz Wolf

Patrząc na Biskupią Górkę, widzimy wieżę i zabudowania dawnego schroniska młodzieżowego, obecnie zaanektowanego przez policję.

Tylko tyle.

Nie zdajemy sobie sprawy, pędząc do lub z pracy, że tam – w roku 1781 – powstała “dostrzegalnia gwiazd”. I że stała do roku 1818. Nie wiemy też często o tym, że tam też, jeszcze czas jakiś po II wojnie światowej (co opisał prof. Jan Kilarski), znajdował się grób tego, dla którego ową dostrzegalnię zbudowano.

Nataniel Mateusz Wolf.

Astronom Wolfhttp://www.astrotczew.org/?q=node/208

Ekscentryk i oryginał, noszący własne włosy – ufryzowane i z harcapem (wtedy jeszcze nie całkiem popularnym). Astronom. Lekarz. Znany i szanowany w mieście, do którego przeniósł się po I rozbiorze Polski, by nie być poddanym pruskim. Prekursor stosowania surowicy do szczepień przeciwko ospie.

Lekarz nadworny marszałka wielkiego koronnego, Stanisława Lubomirskiego, a także generalnego starosty ziem podolskich – Adama Kazimierza Czartoryskiego. Po mianowaniu tegoż na komendanta Korpusu Kadetów, Wolf został generalnym lekarzem wojsk polskich.

Wolf – niegdyś znany i uznany.

Dzisiaj – zapomniany i nieupamiętniony.

Był synem chojnickiego aptekarza. Urodził się w Chojnicach w roku 1724, zmarł w Gdańsku w roku 1784, podczas epidemii grypy.

Ale zanim nastał rok 1784 – były lata wytężonej pracy nad sobą i dla innych.
Ojca stracił wcześnie, i byłby pewnie przejął po nim aptekę, gdyby nie głód wiedzy. Pociągała go medycyna, filozofia, matematyka i astronomia. Studiował w Jenie, w Lipsku, potem w Halle. Nienajlepsza kondycja finansowa, w jakiej się początkowo znajdował, odbiła się na jego zdrowiu. Zachorował na gruźlicę, wtedy nazywaną suchotami. Dopiero stypendium ufundowane przez biskupa warmińskiego Adama Grabowskiego, pomogło mu przetrwać studia. W Erfurcie uzyskał dyplom uniwersytecki.

Po raz pierwszy pojawił się w Gdańsku w roku 1749. Duża konkurencja i niechęć środowiska lekarskiego, a także brak stosownych znajomości (skąd my to znamy?)spowodowały, że długo tu nie zabawił. Chyba jednak urodził się był pod szczęśliwą gwiazdą, bowiem dostał posadę nadwornego lekarza Stanisława Lubomirskiego. Marszałek wielki koronny był chory na gruźlicę, zaś od dziecka słabowity. Potrzebował więc stałej opieki lekarskiej. Nataniel zaś, jako człowiek z natury życzliwy i dobry, z całym oddaniem tę opiekę sprawował.

Praca dla tak znamienitego pacjenta zaowocowała zarówno stabilizacją finansową, jak i popularnością, która sięgnęła aż na dwór szwedzki.
Doktor Wolf, po rozstaniu z Lubomirskim w roku 1761, został lekarzem nadwornym Adama Kazimierza Czartoryskiego. Pan generalny starosta ziem podolskich pochodził ze zdrowej rodziny, a ponadto był o 10 lat młodszy od swego medyka.

Prowadził dom otwarty, należał do twórców Teatru Narodowego, parał się zarówno teorią jak i krytyką literatury. U księcia bywało wiele znanych nazwisk epoki. Ba! Nawet sam Casanova (który n.b. o doktorze Wolfie wyrażał się per “kreatura” – a to za sprawą pewnego paskudnego żartu doktora).

Król Stanisław August Poniatowski, sam będąc również pacjentem Nataniela, nobilitował go w roku 1768. Akt nobilitacji przywiązał syna chojnickiego aptekarza do Polski bardzo szczerze i do końca życia.

Wolf, wraz ze swoimi chlebodawcami podróżował, bywał. Swoboda finansowa, jakiej doświadczył, a także doskonałe zdrowie księcia Adama, pozwoliły mu na zajęcie się swoja pasją. A tą była astronomia.

Kiedy książę Czartoryski został komendantem Korpusu Kadetów, Nataniel objął tam stanowisko generalnego lekarza wojsk polskich.

W roku 1769 jednak – Wolf opuścił Warszawę. Podobno zmusiła go do tego choroba. Dość, że trochę podróżował, m.in.. do Anglii, by wreszcie osiąść w …Tczewie. Przypuszcza się, iż miał tam rodzinę. No, bo jakież inne względy mogły zagnać znanego lekarza do prowincjonalnego miasta. A może pragnienie ciszy i spokoju dla kontynuowania swoich ukochanych badań astronomicznych… Tego się już pewnie niestety nie dowiemy.

Rok 1772, a więc rok pierwszego rozbioru Polski, wygonił go z sennego Tczewa, zagarniętego przez Prusy. Szczerze oddany Polsce, w której przecież zrobił karierę i odniósł sukcesy, wyjechał do Gdańska, wtedy jeszcze pozostającego przy Polsce. Tutaj z listami polecającymi trafił pod łaskawą i życzliwą opiekę opata cystersów oliwskich, Jacka Rybińskiego. Jemu też zawdzięczał pierwsze i całkiem wygodne lokum w Gdańsku. Na drugim piętrze domu na rogu ulicy Garncarskiej i Targu Drzewnego. Dom ten w latach 1436 – 1831 był własnością cystersów oliwskich. Tutaj w narożnym pokoju doktor Wolf urządził sobie obserwatorium, sprowadzając do niego nowoczesne przyrządy astronomiczne.

Wciąż żądny wiedzy i wymiany doświadczeń – związał się z Gdańskim Towarzystwem Przyrodniczym (utworzonym przez Daniela Gralatha). Został powołany na członka Royal Society w Londynie. Publikował, badał, leczył, dokształcał się.

W mieście dał się poznać, jako dobry i nowoczesny lekarz, i stał się popularny. Zajmował się nie tylko leczeniem i swoją ukochaną astronomią, ale też systematyką roślin, a także kolekcjonowaniem rzadkich okazów muszli i minerałów.

W tym też czasie, Towarzystwo Przyrodnicze zakupiło na Biskupiej Górce miejsce pod budowę obserwatorium, które Nataniel był gotów tak sfinansować, jak i wyposażyć.

Kiedy w Gdańsku zaczęto mówić o pierwszych szczepieniach przeciwko ospie – dokonywanych w zachodniej Europie, dr Wolf stał się gorącym ich zwolennikiem. W końcu Rada, w dniu 27 maja 1774 wydała zezwolenie na szczepienia, ale wyłącznie poza miastem (ze względów bezpieczeństwa).
Napisałam “w końcu”, bowiem w mieście rozgorzała prawdziwa dyskusja nad celowością i bezpieczeństwem szczepień. Jedni odwodzili iż to wręcz zbrodnia, drudzy ostrzegali przed gniewem bożym, inni zaś z lubością cytowali zagraniczne pisma donoszące o sukcesach szczepień. Wbrew jednak stanowisku środowiska lekarskiego, które generalnie było przeciwne szczepieniom, nieufne wobec nowinek, pomysł wzbudził zainteresowanie. Ospa była w tych czasach jedną z najgroźniejszych chorób, pojawiała się co kilka lat i powodowała ogromną śmiertelność, zwłaszcza wśród dzieci.

Bogate mieszczaństwo gdańskie, obyte i wykształcone, okazało się podatne na nowinki medyczne, i coraz częściej dopytywało o szczepienia dla swoich dzieci.

Pierwszym, który zdecydował się na eksperyment, był Christian Henryk Trosiener. Kazał zaszczepić swoje trzy córki. Jedynym lekarzem, który gotów był to szczepienie przeprowadzić, był Nataniel Wolf.

Wiadomość o tym, jak technicznie przebiegało owo szczepienie i na czym polegało, zawdzięczamy pamiętnikowi jednej z panien Trosiener, Joannie (od 1785 roku pani Schopenhauer, przyszłej matce filozofa). “Gdańskie Wspomnienia Młodości” – zawierają wiele informacji zarówno o życiu w mieście, jak i o ekscentrycznym lekarzu. Są ciepłe i pełne nostalgii.

Wracając do naszego doktora Wolfa, szczepienie się “przyjęło” i dziewczynki Trosienerów stały się przykładem dla innych. To wzmocniło prestiż lekarza oraz jego popularność w kręgach bogatego mieszczaństwa.

W 1781 roku powstała na Biskupiej Górce “dostrzegalnia gwiazd” a Nataniel wyposażył ją w sprzęt, jakbyśmy dzisiaj to nazwali – najnowszej generacji.
Niestety, nie dane było panu Wolfowi cieszyć się długo swoją “dostrzegalnią”. Zmarł podczas epidemii grypy w grudniu 1784, niosąc cały czas pomoc chorym i potrzebującym. Prawdopodobnie, organizm osłabiony gruźlicą, nie wytrzymał choroby.

To jednak nie koniec opowieści o doktorze z harcapem.

Otóż, prawdopodobnie, czując swój koniec, zawczasu przygotował się do podróży stąd do wieczności. Miastu zapisał obserwatorium wraz z wyposażeniem oraz kwotę 4 tysięcy dukatów, na funkcjonowanie tegoż. Stworzył tym samym fundację do badań astronomicznych w Gdańsku. Sam zaś zażyczył sobie spocząć w specjalnej dębowej kapsule, wypełnionej roztworem o składzie “podobnym do formaliny”, co miało zmumifikować zwłoki. Pochować się kazał koło ukochanego obserwatorium. Testamentem zezwolił na otwarcie grobu po 100 latach.

Niestety, w roku 1813, generał Rapp – podczas oblężenia Gdańska nakazał rozebranie obserwatorium. Zarówno grób Wolfa, jak i pomnik na nim, choć uszkodzone, ocalały z oblężenia. Jednak kiedy zdecydowano się już w roku 1869 otworzyć grób lekarza i astronoma, stwierdzono iż, w kapsule-trumnie zachowały się same kości. Najprawdopodobniej podczas oblężenia 1813 roku wyciekł z uszkodzonej trumny płyn konserwujący…

Zanim pochowano szczątki w miejscu poprzedniego grobu, wykonano gipsowy odlew czaszki lekarza i przekazano Towarzystwu Przyrodniczemu. To zaś, po otrzymaniu odszkodowania za zniszczone na Biskupiej Górce obserwatorium, – w roku 1845 – przeniosło się do domu, zakupionego przy ulicy Mariackiej, i tam otworzyło nowe obserwatorium, które działało do ostatniej wojny. Teraz, w tym budynku mieści się Muzeum Archeologiczne.
Zaś po grobie Mateusza Wolfa, poza krótka notatką profesora Jana Kilarskiego, nie pozostał ślad.

I próżno szukać jakiegokolwiek tropu na Biskupiej Górce, która stała się dzielnicą zupełnie nie przystającą do marzeń doktora.

Tekst jest mojego autorstwa – zamieszczony czas jakiś temu na stronach Akademii Rzygaczy.

wykorzystałam:

1. Gdańskie wspomnienia młodości – Joanny Schopenhauer

2. Wielka Księga Miasta Gdańska

3. notatki mojego Taty – Wojciecha Czaykowskiego

Leopold von Winter

Stara fotografia ukazuje pana z tzw. “wysokim czołem” i dość słusznym wąsem (pewnie co wieczór zakładał nań bindę). Pan założył prawą dłoń za połę surduta, niczym Napoleon. Wygląda na tym wyblakłym zdjęciu niczym urzędnik lokalnego urzędu, może jakiś referent.

Leopold_von_Winter

http://wapedia.mobi/de/Leopold_von_Winter_(Politiker)

Nie tak sobie wyobrażałam Nadburmistrza Gdańska.

Urodził się w Świeciu, w dniu 23 stycznia 1823 roku.

Świecie XIX wieku przeżywało rewolucję, bowiem nie dość, że niedawno zostało siedzibą utworzonego parę lat wcześniej powiatu, to jeszcze początek wieku to czas organizacji “przenosin” miasta. Nastąpiło to po jednej z dużych powodzi, i aby uniknąć zniszczeń w przyszłości, translokowano miasto na lewy brzeg Wdy. Cała akcja trwała do końca 1885 roku.

W tym czasie w rodzinie ewangelickiego superintendenta też dokonała się, rewolucja, bo Leopold zdążył dorosnąć, ruszyć w “świat” i zrobić karierę.

Ukończył gimnazjum w Bydgoszczy, potem po studiach prawniczych i ekonomicznych w Berlinie został wysłany do pracy w administracji państwowej. Można było o nim usłyszeć w Kwidzynie, Malborku no i w Gdańsku.

W roku 1850 zastajemy go na stanowisku landrata powiatu Lebus, koło Frankfurtu nad Odrą.

Zaś w 1859 zostaje radcą w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w Berlinie a także komisarycznym prezydentem policji. Jego liberalne poglądy musiały jednak być zbyt nowatorskie w oczach jego przełożonych skoro został przeniesiony (co było swoistym zesłaniem) na stanowisko prezydenta rejencji w Sigmaringen, położonej w Baden-Württemberg na południu Niemiec.

8 grudnia 1862 roku powołany został na stanowisko nadburmistrza Gdańska. I był to pierwszy “obcy” na tym stanowisku.

Urzędowanie rozpoczął od nowego roku, 6 stycznia 1863 r., (4 dni przed uruchomieniem metra w Londynie, 5 dni po zniesieniu niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych, i na 16 dni przed wybuchem powstania styczniowego).

Leopold zjechał do Gdańska i osiadł w nim na 27 pracowitych lat. Zamieszkał niedaleko Ratusza Głównego Miasta , bo przy ulicy Grosse Gerbergasse (Garbary) 5.

Patrząc na zdjęcie, trudno sobie wyobrazić, że Nadburmistrz miał niespożytą energię, i że był bardzo zdolny organizacyjnie. Czasem narzekamy dzisiaj, że aż nadto, bo to za jego rządów w mieście znikła większość przedproży. Czyli to, co nas tak by dzisiaj zachwycało.

Von Winter zaczął swoje urzędowanie od stanu sanitarnego w mieście. Zaledwie 32 lata przed jego przyjazdem, przez Gdańsk przetoczyła się cholera. Nadburmistrz zdawał sobie sprawę, że bez nowoczesnych wodociągów i systemu kanalizacji miasto stale będzie nawiedzane przez epidemie. Woda pitna dostarczana była do miasta albo z beczkowozów, albo pochodziła ze studni miejskich, dopływając tam systemem rur pamiętających czasy krzyżackie. Europa już zaczynała patrzeć na życie przez pryzmat sanitariatów, powstawały pierwsze sieci kanalizacyjne. Hamburg skanalizowany był już od roku 1843. Również estetyka miała wiele do powiedzenia, wszak wszechobecny smród nie wpływał pozytywnie na wizerunek Miasta.

W tym celu władze Miasta ściągnęły do Gdańska inżyniera budownictwa, Eduarda Friedricha Wiebe.

Ten potomek mennonickich osadników, urodzony w Stalewie niedaleko Malborka, wykształcony w berlińskiej Akademii Budowlanej a także w Berlińskim Uniwersytecie był już znanym projektantem systemów kanalizacyjnych dla dużych miast niemieckich (m.in. dla Berlina).

Już w czerwcu 1863 przedstawił władzom miejskim projekt urządzeń wodno-kanalizacyjnych dla części centralnej Gdańska. Przygotował też projekt pola irygacyjnego na Stogach i plan osuszania terenów dla Dolnego Miasta.

W roku 1869 projekt ten został w końcu zaaprobowany i zlecony do wykonania firmie J. & A. Aird z Berlina. Inwestycja została przeprowadzona w latach 1869-1874. Był to system spławny, rozgałęziony, a jego punktem węzłowym była istniejąca do dziś przepompownia ścieków “Ołowianka”.

Jednocześnie wybudowane zostały pola irygacyjne, oraz ujęcie wody “Polanki” i ujęcie w Pręgowie. System ten – po kilku modernizacjach – funkcjonuje do dzisiaj.

Nadburmistrz nie poprzestał na tej inwestycji – dopiero się rozkręcał. W latach 1870-1879 zarządził położenie kamiennych chodników a także wybrukowanie wszystkich ulic. W latach 1865-1880 regulacji poddano ciągi komunikacyjne w mieście, wybudowano około 20 budynków szkolnych, poddano reorganizacji szkolnictwo podstawowe i średnie w Mieście. W roku 1872 otwarto Muzeum Miejskie, a wkrótce później także Muzeum Prowincjonalne (1880). W końcu lat 80-tych XIX wieku rozpoczęto też budowę Stoczni Schichaua. W roku 1864 została uruchomiona w Gdańsku komunikacja miejska – omnibusy, zaś tramwaje konne wprowadzono do miasta w roku 1873. Na Westerplatte utworzone zostało kąpielisko miejskie z uzdrowiskiem. Port został unowocześniony, zaś Wrzeszcz rozparcelowano pod zabudowę mieszkalną i usługi.

Jedno się von Winterowi jednak nie udało – otóż nie uzyskał zgody władz wojskowych na całkowitą rozbiórkę fortyfikacji nowożytnych i umocnień. To przekreśliło jego plany budowy nowoczesnego dworca kolejowego.

Od roku 1873 był prezesem rady nadzorczej spółki akcyjnej powołanej przez Richarda Damme do budowy i eksploatacji linii kolejowej Malbork-Mława.

Działał w licznych towarzystwach i radach muzealnych ( w tym – w pierwszym zarządzie Towarzystwa Upiększania Zamku w Malborku).

1 lipca 1890 przeszedł na emeryturę. A 10 lipca tegoż roku przyznano mu honorowe obywatelstwo Miasta Gdańska.

Wycofawszy się z aktywnego życia, resztę swoich dni spędził niedaleko Świecia, w swoim majątku Gelenz (Jeleniec), gdzie zmarł 10 lipca 1893 roku.

W roku 1904 wmurowano w fasadę domu przy Grosse Gerbergasse 5 tablicę upamiętniającą słynnego mieszkańca. Zresztą to nie była jedyna forma upamiętnienia tego, któremu Gdańsk tak wiele zawdzięcza. Targ Maślany nosił miano Winterplatz (Plac Wintera), co po II wojnie bezmyślnie przetłumaczono jako “Plac Zimowy”.

Dzisiaj mało osób zdaje sobie sprawę z tego, komu zawdzięczamy bruk na ulicach, czy chodniki. Nawet się nie zastanawiamy nad tym, skąd mamy kanalizację. No chyba, że przychodzi nam płacić za ścieki, czy wodę.

Leopold von Winter… Szkoda, że po wojnie nie pomyślano o ponownym jego upamiętnieniu na fasadzie domu przy ul. Garbary nr 5.

Moja publikacja na stronie Akademii Rzygaczy 20 stycznia 2007

(z późniejszymi uzupełnieniami)

wykorzystano:

1. Mirosław Gliński – Ludzie Dziewiętnastowiecznego Gdańska

2. Wielka Księga Miasta Gdańska

3. Rein in den Main – Stadtenwässerung Frankfurt Am Main

Post Scriptum

W roku 2009 ukończono nową nawierzchnię ulicy Garbary. Uliczka zyskała nowy wizerunek. Mam nadzieję, że mój postulat powieszenia tablicy pamiątkowej “ku czci” Nadburmistrza spotka się z odzewem… Byłby to wspaniały gest. Takie tablice spotyka się co krok w nieodległym Toruniu…

Post Scriptum nr 2

Mamy początek roku 2011. Poza małym raczej symbolicznym szumkiem i zapewnieniami o trosce o prawdę historyczną w Moim Mieście, cisza. Śmiem twierdzić, że ta cisza potrwa dopóki ktoś nie odkryje, że to świetna reklama  (dla siebie oczywiście :D)…  Do jakiegokolwiek celu jednak to ma służyć, czas może wziąc przykład z Torunia! Tam także niepolskie nazwiska (u nas w Gdańsku to jakaś fobia 😉 ) a jednak co któryś budynek ma tablicę stosowną…

A tłumaczenie, iż ufundowaniu tablicy przeszkadza znajdujący się w tym miejscu sklep o wiele mówiącej nazwie: SETA, doprawdy jest nieco … dziecinne.

Post Scriptum nr 3

W roku 2018 (!! tak, po wieeeeelu latach od pierwszej mojej publikacji, i od pierwszej mojej rozmowy z władzami miasta na temat tablicy, i po wielu deliberacjach czy i dlaczego, czy i jak związany jest / był z historią miasta, i czy to polityczne czy nie, zresztą szkoda nawet wspominać te żenujące lata) – WRESZCIE odsłonięto tablicę upamiętniającą tego chyba najlepszego w historii włodarza naszego miasta

Oczywiście był czas na błysk flesza i opowieści o staraniach (;) ) – ale też był i ważny gość, bo pra…wnuk Burmistrza. Nie było mnie na uroczystości, bo trwał szaleńczy sezon, zatem nie wzięłam udziału w tej farsie. I może to i dobrze, bo po co miałabym psuć uroczystość paroma słowami prawdy o tym, jak naprawdę wyglądała „droga do tablicy” 😉 .

Zatem mamy wreszcie tablicę, a i tak 99% Gdańszczan i gdańszczan nie ma pojęcia jak ważnym włodarzem był von Winter.