Eulenburgowie – szkice

Ród Eulenburg (Illeburg) wywodzi się z Saksonii (z okolic miejscowości Eilenburg nad Muldą)

Otto von Ileburg (1199 – 1234) jest uważany za protoplastę rodu. Rodu, dodajmy możnego i mocnego. W opracowaniach o tej rodzinie można przeczytać, iż byli właścicielami ponad 250 włości, oraz około 20 miejscowości tak w Łużycach, Saksonii, jak i w Czechach.

W średniowieczu ród Illeburg (Illenburg) – później znany w historii jako Eulenburg – rozsiadł się na tych terenach. Do nich należało i Sątoczno, i nieistniejące Wicken (czy jak kto woli Wyka a dzisiaj Klimowka po drugiej stronie granicy) i Prosna.

No właśnie… Prosna. Szokiem dla mnie było to, co zobaczyłam zamiast pałacu. I nie rozwłóczyli tego żołnierze armii zwycięskiej. To zrobiono już po czasach PGRów… Nie mogę napisać wprost i szczerze – bo to jednak strona za przeproszeniem … publiczna. Ale kiedy spojrzy się na takie obrazki to zdecydowanie trudno mieć choć nić sympatii dla „okolicznych”…

Ale wracam do Galin.

Kiedy pałac wraz z okolicznym folwarkiem już miał podzielić los innych rezydencji Prus Wschodnich, zjawili się Ludzie z Pasją.

Nie będę tu opisywała kłopotów z odtworzeniem tego co zostało zrabowane i rozwłóczone podczas powojennych lat… To można przeczytać tu i ówdzie w sieci. Jak choćby TUTAJ.

Historia siedliska galińskiego to wiek XV kiedy  to zbudowano tu warownię, przebudowaną na pałac (a raczej dwór obronny)  w zakolu Pisy i Łyny dla Botho Eulenburga. Jak głosi plotka, pod korytem rzeki aż do samego kościoła prowadził niegdyś tunel…

Któryś Botho Ileburg (Botho to niezmiernie często występujące imię w tej rodzinie) z dwoma innymi krewnymi walczył pod Grunwaldem w  1410.

Historia rodu w Prusach Wschodnich zaczyna się dwa pokolenia później, podczas Wojny Trzynastoletniej. Wtedy to Wend Eulenburg służył w wojskach Zakonu jako kapitan najemników. To on wraz z kapitanem Berndtem von Zinneberg wsparł burmistrza Blume w otwarciu bram miasta (Malborka) dla Zakonu (w nocy z 28 na 29 IX 1457 r.).

Wynagrodzeniem za służbę Zakonowi były nadania ziemskie…

Co dalej? to, co dalej napisałam wcześniej – że ród rozgościł się na tych terenach na parę setek lat. Z tych pary wieków mamy wiele informacji na temat koligacji rodzinnych i życia rodu (tu przeplatają się też nazwiska von Alvenslebenów, Lehndorffów, Doenhoffów-Friedrichstein, czy Dohna-Lauck). To nie miejsce jednak na detale 😉

Ale jakbyśmy chcieli śledzić tzw. plotki rodzinne, to należałoby jechać do Fromborka i wsłuchać się w „szept historii” przed epitafium kanonika Eulenburga we Fromborku.

Skąd tam Eulenburg?

To historia miłości i cierpienia. A wielkim skrócie: Gottfried Heinrich Zu Eulenburg (1670 – 1734) z Galin, po śmierci żony i dziecka przeszedł na katolicyzm i został kanonikiem we Fromborku (płyta epitafijna na północnej ścianie katedry). Ufundował też kaplicę przy kościele w Wozławkach (freskami ozdobił ją Maciej Meyer – stan fresków jest … zły 😦 ), bibliotekę przy kościele w rodowych Galinach (o czym tutaj) a także portret ojca Botho Heinricha zu Eulenburg (na blasze). Obraz na szczęście się zachował i znajduje się w muzeum w Kętrzynie.


W wieku XVIII Eulenburgowie otrzymali tytuł hrabiowski. A potem pełnili wiele tzw. zaszczytnych funkcji i stanowisk.

Botho zu Eulenburg-Wicken (Wicken to obecnie Klimowka obwód kaliningradzki) w XIX wieku był premierem Prus.

Friedrich Albrecht Graf zu Eulenburg (1815 – 1881) z Prosny był posłem a także prowadził tzw. Ekspedycję Eulenburga do Syjamu, Chin i Japonii. W latach 1862 – 78 był ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Bismarcka.

Jego bratanek, Botho Wendt August Eulenburg (1831 – 1911) z Wicken sprawował po nim posadę ministra spraw wewnętrznych do 1881, a w latach 1892 – 1894 zastąpił Leo von Caprivi’ego na stanowisku premiera rządu pruskiego.

Jego brat August Graf zu Eulenburg  awansował na głównego marszałka dworu, głównego mistrza ceremonii domu Hohenzollernów.

Na przełomie XVIII i XIX wieku linia rodzinna Eulenburg podzieliła się na cztery linie.

Linia Friedricha z siedzibą w Perkunischken (dzisiaj Drosdowka w Obwodzie Kaliningradzkim),  linia Ernsta z Galin,  linia Heinricha z Wicken (obecnie Klimowka w Obwodzie Kaliningradzkim) i linia Wilhelma z Prassen-Leuneburg (majorat Prosna-Sątoczno).

Z linii Friedricha w roku 1867 poprzez małżeństwo i spadki wyszła linia Grafów zu Eulenburg und Hertefeld na północ od Berlina. Otóż Philip Graf zu Eulenburg poprzez spadek żony objął w posiadanie Hertefeldschen. Jego syn – Philip – był przyjacielem cesarza Wilhelma II. To ten Philip, który uwikłany został w słynną Aferę Eulenburga-Hardena… tutaj co-nieco o Hardenie i aferze.

Stąd śliczny dworzec w Budwitach – ale to już inna historia… A tutaj Budwity kiedyś. A tak wygląda to cudo dzisiaj

Tutaj więcej i ciekawiej o podłożu afery (dla anglojęzycznych). A tak na marginesie – warto pamiętać, że Libertas Schulze-Boysen (de domo Libertas Viktoria Haas-Heye) była wnuczką Philippa. Stracona została w Berlinie w roku 1942 za antyhitlerowską opozycję.

A co z panami na Galinach?

Ostatni Pan na Galinach Karl Ludwig Arthur Botho-Wendt Zu Eulenburg (urodzony w marcu 1883 roku) zmarł w transporcie na Syberię również w marcu… tyle, że 1945 roku. Żonaty był z Emilią baronówną von Stael-Holstein.

Tyle na razie – bo wciąż jestem w trakcie zbierania wiadomości o tym niesłychanie ciekawym rodzie 🙂

 

Garbate szczęście

Ten wpis powstał na gorąco parę ładnych lat temu – kiedy jeszcze jeździłam poprzednim Garbatym – tzw. Brazylią.

Kiedy to pisałam, akurat zaszło parę faktów, które spowodowały, że omal nie udusiłam się ze złości. Ja w zasadzie spokojna osoba jestem, ale do czasu… i wtedy właśnie to Do Czasu nastąpiło…

Głównym powodem mojej furii było pomylenie przez naszą kochaną Władzę Ludu Miast i Wsi, mojego ukochanego Garbiego z VW Golfem. Kiedy to usłyszałam, poczułam się osobiście obrażona. Jako „bywszy” kurator dla nieletnich, zawsze czułam do policji ogromny sentyment połączony z przemożną sympatią, ale po numerze, jaki mi wykręcili z samochodem, chyba zmodyfikowałam moje uczucia.

A było tak…..

Jeden z moich poprzednich mechaników, po raz któryś z rzędu zrobił mnie „w trąbę”, dużą koncertową, niklowaną trąbę Jerychońską. Oszukiwał podobno zresztą nie tylko mnie, ale i innych garbusiarzy. Za namową znajomych, zmieniłam więc mechanika. Nieco go znałam, bo parę razy grzebał przy Garbatym i wszystko grało. Tak więc kiedy mi zakomunikował, że jeśli nie zrobię wreszcie podłogi, to zgubię pasażerów, zgodziłam się oddać mu mój skarb pod opiekę. Podłoga była ”padnięta” dzięki poprzedniemu mechanikowi, który zmieniając mi opony, nie wzmocnił przedniego zawieszenia… (ech… to w owych czasach zawsze była cała epopeja – dostać dobrego i … uczciwego mechanika). Tak więc oddałam moje garbate szczęście Złotej Rączce pod opiekę.

Kiedy po jakimś czasie zadzwoniłam, aby zapytać o stan Garba, dowiedziałam się, że mój „lekarz” wyjechał do Niemiec i wróci na początku sierpnia. Początek sierpnia minął i znowu zadzwoniłam, tym razem by usłyszeć, że mojego Garba zabrała policja do wyjaśnień, bo albo został skradziony, albo okradziony, albo to ja ukradłam, albo mnie okradli… Wszystko jedno. W końcu liczył się efekt końcowy, że Garba mi zabrano…

Wkurzyłam się (mówiąc delikatnie i ujmując sprawę subtelnie). Obdzwoniłam wszystkie komendy w mieście, nikt nic nie wiedział. Przy sposobności wpadłam w podziw nad indolencją i lekceważeniem tzw. petenta przez „władzę”.

Jednakże jako, że nie ważne kim się jest – ważne KOGO się zna… udało mi się pewne fakty ustalić dzięki życzliwym ludziom ;). Ponieważ wtedy jeszcze pracowałam na tzw. posadzie (czyli w tzw. hodowli hemoroidów) – natychmiast po pracy pognałam na komendę, która okazała się być odpowiedzialną za zamieszanie, by osobiście spojrzeć faktom w oczy. A tu okazało się, że tzw. czeski film: nikt nic nie wie.

Samochodu nikt nie widział, nikt nic nie słyszał, i nikt nic nie wie. Grób, mogiła, katakumby. W końcu jakiś rozchełstany przedstawiciel władzy, w cywilu (a więc incognito), wyjaśnił mi, że owszem jest afera, bo albo ja komuś ukradłam samochód, albo mnie ktoś skradł samochód, ale na pewno to moja wina… i że teraz to ja się nie wypłacę, bo zaaresztowany wehikuł, stoi na parkingu policyjnym o tam – tu osobnik machnął ręką w ścianę, gdzieś w kierunku Holandii a może Grenlandii, a parking policyjny to kosztuje, że ho ho… A w ogóle, to on się tą sprawą nie zajmuje, więc on nic nie wie i mam przyjść jutro między 8:00 a 15:00. Świetnie, akurat w godzinach pracy, kiedy wiadomo, że wszyscy zazwyczaj mają wolne i mogą się „szwendać” po urzędach…

Na szczęście w pracy – jako, że wszyscy czynnie brali udział w moich zmaganiach z realiami – dostałam wolne bez żadnego problemu… No i nazajutrz rano karnie stanęłam przed oficerem dyżurnym i zameldowałam cel wizyty u Naczelnika Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego. Oficer dyżurny potraktował mnie jak rozhisteryzowaną wariatkę planującą wysadzenie komendy w powietrze (może miał trochę racji). Po długich deliberacjach udało mi się wreszcie wtargnąć do Naczelnika, który też nic nie wiedział. Siedzieliśmy sobie tak razem w jego pokoju, gremialnie nic nie wiedząc, kiedy w końcu zdecydował się przeglądnąć rejestr spraw. Po długiej, prawie 300 lat trwającej lekturze, znalazł numer rejestracyjny garbatego i zameldował mi, że mój VW Golf jest zapisany jako samochód do wyjaśnienia – bo albo skradziony, albo porzucony. I zapytał, czy na pewno jestem pewna, że szukam garbusa, bo on tu ma, że to Golf.

Uniosło mnie z fotela. Mnie nie wolno się denerwować, bo ja choleryk jestem 😉 ale ów pan tego nie wiedział ….

-”Jaki Golf, na miłość boską? Pod tymi tablicami ukryty jest garbus. Wypraszam sobie Golfa!” wykrzyknęłam. – „Panie, czy ja wyglądam na właściciela Golfa??”-

Naczelnik przyjrzał mi się z uwagą.

-” Fakt, nie wygląda pani.”- przyznał szczerze.

Po dłuższych deliberacjach udało mi się faceta przekonać, że to naprawdę Garbus (z Golfa to on miał wyłącznie światła), a ja jestem jego na wpół oszalałą z tęsknoty właścicielką.

Pojawił się w tzw. międzyczasie prowadzący sprawę. Ucieszył się na mój widok niesłychanie, ja na jego widok też okazałam radość i po wymianie ochów i achów tudzież innych uprzejmości – przystąpiliśmy do meritum.

-”Wie pani, to pomyłka policji.”- wyjaśnił spokojnie

-”To doskonale.”- ucieszyłam się, gryząc się w język – bo to akurat było jasne, jak słońce…  Starając się zachować spokój, wyjaśniłam, że samochód stał na podwórku mojego mechanika i na pewno nie pozostał przeze mnie porzucony, bo szybciej porzuciłabym własne dzieci… (dzieci moje kochane – wybaczcie)…

-”Ale ja muszę wszystko tu z panią wyjaśnić, i przesłuchać panią, bo taka jest procedura.”- oznajmił z niezmąconym spokojem.

-”A może mi pan teraz wyjaśnić, co to za numer z tym ukradłam, ukradziono mi, i co to znaczy, że na moich rejestracjach jeździ jakiś golf.”- chciałam wszystko wiedzieć.

-”Moi koledzy po fachu pomylili garbusa z golfem, który istotnie w jednej z dzielnic Gdańska został skradziony. Tyle, że golfa nie znaleziono, ale pojawił się garbus, i żeby bilans wyszedł na zero, napisali, że porzucony…”- stoicyzm mojego interlokutora wzbudzał we mnie mordercze instynkty. Wiedzieli jednak parę lat temu, dlaczego nie wydali mi pozwolenia na broń. Przewidujący ludzie…

-” Faktycznie, „- mruknęłam -” Łatwo pomylić Garba z golfem.”-

-”Taaaak,”- filozoficznie przyznał funkcjonariusz -”W sumie mieli odholować jakiś samochód, to zaholowali, i na dodatek też marki VW, a to że nie golf a garbus, to drobiazg, grunt, że inicjały się zgadzały…”-

Na dodatek musiałam się wyspowiadać, czy mam prawdo do Garbieńkiego, na jakiej podstawie, czy może powinnam raczej dobrowolnie iść do więzienia… Mogłam, ale za ewentualne naruszenie cudzej nietykalności osobistej, do której było mi w tym momencie nadzwyczaj blisko 😉

W toku pokojowych rozmów ustaliliśmy, że koszty parkingu i holowania na ów parking pokrywa policja, bo to ich wina, ale koszty holowania z parkingu, to już moja działka. To nic, że ja się na ten parking nie pchałam i że bezprawnie mi zarekwirowali bogu ducha winny samochód. Mam sobie sama zabrać samochód i to zaraz dzisiaj, bo inaczej dalszym postój będę bulić jakieś spore pieniądze za dobę… (jak na owe czasy – pamiętam, że to było sporo, ale i tak dla mnie liczył się sam fakt).

Szlag jasny haftowany mnie trafił. Nie obraziłam funkcjonariusz na służbie tylko dlatego, że nie miałam przy sobie szczoteczki do zębów i bielizny na zmianę, gdyby mnie zamknęli. Wydobyłam z siebie całe pokłady taktu i dobrego wychowania, jakie przez lata moja śp. Matka usiłowała we mnie wtłoczyć. Wśród takiego wersalu pożegnaliśmy się niemal w pląsach.

Po południu oczywiście pognaliśmy z mężem na Parking Interwencyjny, gdzie pośród jakiejś hołoty kradzionej i po wypadkach, tudzież innych porzuconych wraków – stał mój biedny porzucony (?) Garbaty. Jedynie obecność strażnika powstrzymała mnie przed przypadnięciem mojemu skarbowi do maski i okryciem go gradem pocałunków. Kiedy do niego wsiadłam, zrobiło mi się ciepło na sercu.

-”Jestem już Garbieńki i nie dam ci zrobić krzywdy…”- wymamrotałam, nie zwracając uwagi na zdziwiony wzrok strażnika.

-”Wygląda pani, jakby pani odzyskała utracony skarb”- powiedział

-”Każdy garbusiarz ma w sobie coś z wariata”- odparłam-” Nie słyszał pan o tym?”-

-”Słyszałem, ale się jeszcze z tym nie spotkałem”- powiedział w zadumie…

W czasie, kiedy Mąż mocował hol, ja obmacawszy mojego odzyskanego ukochanego Garbusa, zaglądnęłam do silnika, pogmerałam w nim (z miną znawcy i niepewnością w sercu) i samochód odpalił. Rozczulił mnie tym, to dopiero niezawodność. Ujechałam jednak może z 200 metrów i koniec. Zdechło. Tak więc mąż powrócił do mocowania holu… W tzw. międzyczasie zaczął lać potężny deszcz, jak na zamówienie. Jakby niebo się otwarło. Natychmiast zmokliśmy jak przysłowiowe kury. Kiedy siadłam do Garbiego – z miejsca fiknęłam kozła do tyłu… Siadłam bowiem na „gibającym” się siedzeniu zastępczym (moje zostały wyciągnięte z samochodu „na okoliczność” remontu). Jako że siedzenie nie było przymocowane i nie pasowało do garbusa, czułam się jak na fotelu bujanym…

Zanim mnie mąż doholował do domu, hol zdążył nam się zerwać ze dwa razy, parę razy gibnęłam się na nieprzymocowanym siedzeniu do tyłu, nakrywając się nogami i spódnicą, raz omal nie umarłam ze strachu na skrzyżowaniu, widząc pędzącego na mnie TIR-a… A wszystko przez jakiegoś….(i tu następuje cenzura wypowiedzi) urzędnika, który nie potrafi odróżnić VW Garbusa od VW Golfa, a któremu statystyka musiała się zgadzać.

No i zresztą KTO mógł TAKI samochód pomylić z jakimś … golfem??

Garbaty po przeżyciach parkingowych – w drodze na kolejny Zlot 😉