Ten wpis powstał na gorąco parę ładnych lat temu – kiedy jeszcze jeździłam poprzednim Garbatym – tzw. Brazylią.
Kiedy to pisałam, akurat zaszło parę faktów, które spowodowały, że omal nie udusiłam się ze złości. Ja w zasadzie spokojna osoba jestem, ale do czasu… i wtedy właśnie to Do Czasu nastąpiło…
Głównym powodem mojej furii było pomylenie przez naszą kochaną Władzę Ludu Miast i Wsi, mojego ukochanego Garbiego z VW Golfem. Kiedy to usłyszałam, poczułam się osobiście obrażona. Jako „bywszy” kurator dla nieletnich, zawsze czułam do policji ogromny sentyment połączony z przemożną sympatią, ale po numerze, jaki mi wykręcili z samochodem, chyba zmodyfikowałam moje uczucia.
A było tak…..
Jeden z moich poprzednich mechaników, po raz któryś z rzędu zrobił mnie „w trąbę”, dużą koncertową, niklowaną trąbę Jerychońską. Oszukiwał podobno zresztą nie tylko mnie, ale i innych garbusiarzy. Za namową znajomych, zmieniłam więc mechanika. Nieco go znałam, bo parę razy grzebał przy Garbatym i wszystko grało. Tak więc kiedy mi zakomunikował, że jeśli nie zrobię wreszcie podłogi, to zgubię pasażerów, zgodziłam się oddać mu mój skarb pod opiekę. Podłoga była ”padnięta” dzięki poprzedniemu mechanikowi, który zmieniając mi opony, nie wzmocnił przedniego zawieszenia… (ech… to w owych czasach zawsze była cała epopeja – dostać dobrego i … uczciwego mechanika). Tak więc oddałam moje garbate szczęście Złotej Rączce pod opiekę.
Kiedy po jakimś czasie zadzwoniłam, aby zapytać o stan Garba, dowiedziałam się, że mój „lekarz” wyjechał do Niemiec i wróci na początku sierpnia. Początek sierpnia minął i znowu zadzwoniłam, tym razem by usłyszeć, że mojego Garba zabrała policja do wyjaśnień, bo albo został skradziony, albo okradziony, albo to ja ukradłam, albo mnie okradli… Wszystko jedno. W końcu liczył się efekt końcowy, że Garba mi zabrano…
Wkurzyłam się (mówiąc delikatnie i ujmując sprawę subtelnie). Obdzwoniłam wszystkie komendy w mieście, nikt nic nie wiedział. Przy sposobności wpadłam w podziw nad indolencją i lekceważeniem tzw. petenta przez „władzę”.
Jednakże jako, że nie ważne kim się jest – ważne KOGO się zna… udało mi się pewne fakty ustalić dzięki życzliwym ludziom ;). Ponieważ wtedy jeszcze pracowałam na tzw. posadzie (czyli w tzw. hodowli hemoroidów) – natychmiast po pracy pognałam na komendę, która okazała się być odpowiedzialną za zamieszanie, by osobiście spojrzeć faktom w oczy. A tu okazało się, że tzw. czeski film: nikt nic nie wie.
Samochodu nikt nie widział, nikt nic nie słyszał, i nikt nic nie wie. Grób, mogiła, katakumby. W końcu jakiś rozchełstany przedstawiciel władzy, w cywilu (a więc incognito), wyjaśnił mi, że owszem jest afera, bo albo ja komuś ukradłam samochód, albo mnie ktoś skradł samochód, ale na pewno to moja wina… i że teraz to ja się nie wypłacę, bo zaaresztowany wehikuł, stoi na parkingu policyjnym o tam – tu osobnik machnął ręką w ścianę, gdzieś w kierunku Holandii a może Grenlandii, a parking policyjny to kosztuje, że ho ho… A w ogóle, to on się tą sprawą nie zajmuje, więc on nic nie wie i mam przyjść jutro między 8:00 a 15:00. Świetnie, akurat w godzinach pracy, kiedy wiadomo, że wszyscy zazwyczaj mają wolne i mogą się „szwendać” po urzędach…
Na szczęście w pracy – jako, że wszyscy czynnie brali udział w moich zmaganiach z realiami – dostałam wolne bez żadnego problemu… No i nazajutrz rano karnie stanęłam przed oficerem dyżurnym i zameldowałam cel wizyty u Naczelnika Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego. Oficer dyżurny potraktował mnie jak rozhisteryzowaną wariatkę planującą wysadzenie komendy w powietrze (może miał trochę racji). Po długich deliberacjach udało mi się wreszcie wtargnąć do Naczelnika, który też nic nie wiedział. Siedzieliśmy sobie tak razem w jego pokoju, gremialnie nic nie wiedząc, kiedy w końcu zdecydował się przeglądnąć rejestr spraw. Po długiej, prawie 300 lat trwającej lekturze, znalazł numer rejestracyjny garbatego i zameldował mi, że mój VW Golf jest zapisany jako samochód do wyjaśnienia – bo albo skradziony, albo porzucony. I zapytał, czy na pewno jestem pewna, że szukam garbusa, bo on tu ma, że to Golf.
Uniosło mnie z fotela. Mnie nie wolno się denerwować, bo ja choleryk jestem 😉 ale ów pan tego nie wiedział ….
-”Jaki Golf, na miłość boską? Pod tymi tablicami ukryty jest garbus. Wypraszam sobie Golfa!” wykrzyknęłam. – „Panie, czy ja wyglądam na właściciela Golfa??”-
Naczelnik przyjrzał mi się z uwagą.
-” Fakt, nie wygląda pani.”- przyznał szczerze.
Po dłuższych deliberacjach udało mi się faceta przekonać, że to naprawdę Garbus (z Golfa to on miał wyłącznie światła), a ja jestem jego na wpół oszalałą z tęsknoty właścicielką.
Pojawił się w tzw. międzyczasie prowadzący sprawę. Ucieszył się na mój widok niesłychanie, ja na jego widok też okazałam radość i po wymianie ochów i achów tudzież innych uprzejmości – przystąpiliśmy do meritum.
-”Wie pani, to pomyłka policji.”- wyjaśnił spokojnie
-”To doskonale.”- ucieszyłam się, gryząc się w język – bo to akurat było jasne, jak słońce… Starając się zachować spokój, wyjaśniłam, że samochód stał na podwórku mojego mechanika i na pewno nie pozostał przeze mnie porzucony, bo szybciej porzuciłabym własne dzieci… (dzieci moje kochane – wybaczcie)…
-”Ale ja muszę wszystko tu z panią wyjaśnić, i przesłuchać panią, bo taka jest procedura.”- oznajmił z niezmąconym spokojem.
-”A może mi pan teraz wyjaśnić, co to za numer z tym ukradłam, ukradziono mi, i co to znaczy, że na moich rejestracjach jeździ jakiś golf.”- chciałam wszystko wiedzieć.
-”Moi koledzy po fachu pomylili garbusa z golfem, który istotnie w jednej z dzielnic Gdańska został skradziony. Tyle, że golfa nie znaleziono, ale pojawił się garbus, i żeby bilans wyszedł na zero, napisali, że porzucony…”- stoicyzm mojego interlokutora wzbudzał we mnie mordercze instynkty. Wiedzieli jednak parę lat temu, dlaczego nie wydali mi pozwolenia na broń. Przewidujący ludzie…
-” Faktycznie, „- mruknęłam -” Łatwo pomylić Garba z golfem.”-
-”Taaaak,”- filozoficznie przyznał funkcjonariusz -”W sumie mieli odholować jakiś samochód, to zaholowali, i na dodatek też marki VW, a to że nie golf a garbus, to drobiazg, grunt, że inicjały się zgadzały…”-
Na dodatek musiałam się wyspowiadać, czy mam prawdo do Garbieńkiego, na jakiej podstawie, czy może powinnam raczej dobrowolnie iść do więzienia… Mogłam, ale za ewentualne naruszenie cudzej nietykalności osobistej, do której było mi w tym momencie nadzwyczaj blisko 😉
W toku pokojowych rozmów ustaliliśmy, że koszty parkingu i holowania na ów parking pokrywa policja, bo to ich wina, ale koszty holowania z parkingu, to już moja działka. To nic, że ja się na ten parking nie pchałam i że bezprawnie mi zarekwirowali bogu ducha winny samochód. Mam sobie sama zabrać samochód i to zaraz dzisiaj, bo inaczej dalszym postój będę bulić jakieś spore pieniądze za dobę… (jak na owe czasy – pamiętam, że to było sporo, ale i tak dla mnie liczył się sam fakt).
Szlag jasny haftowany mnie trafił. Nie obraziłam funkcjonariusz na służbie tylko dlatego, że nie miałam przy sobie szczoteczki do zębów i bielizny na zmianę, gdyby mnie zamknęli. Wydobyłam z siebie całe pokłady taktu i dobrego wychowania, jakie przez lata moja śp. Matka usiłowała we mnie wtłoczyć. Wśród takiego wersalu pożegnaliśmy się niemal w pląsach.
Po południu oczywiście pognaliśmy z mężem na Parking Interwencyjny, gdzie pośród jakiejś hołoty kradzionej i po wypadkach, tudzież innych porzuconych wraków – stał mój biedny porzucony (?) Garbaty. Jedynie obecność strażnika powstrzymała mnie przed przypadnięciem mojemu skarbowi do maski i okryciem go gradem pocałunków. Kiedy do niego wsiadłam, zrobiło mi się ciepło na sercu.
-”Jestem już Garbieńki i nie dam ci zrobić krzywdy…”- wymamrotałam, nie zwracając uwagi na zdziwiony wzrok strażnika.
-”Wygląda pani, jakby pani odzyskała utracony skarb”- powiedział
-”Każdy garbusiarz ma w sobie coś z wariata”- odparłam-” Nie słyszał pan o tym?”-
-”Słyszałem, ale się jeszcze z tym nie spotkałem”- powiedział w zadumie…
W czasie, kiedy Mąż mocował hol, ja obmacawszy mojego odzyskanego ukochanego Garbusa, zaglądnęłam do silnika, pogmerałam w nim (z miną znawcy i niepewnością w sercu) i samochód odpalił. Rozczulił mnie tym, to dopiero niezawodność. Ujechałam jednak może z 200 metrów i koniec. Zdechło. Tak więc mąż powrócił do mocowania holu… W tzw. międzyczasie zaczął lać potężny deszcz, jak na zamówienie. Jakby niebo się otwarło. Natychmiast zmokliśmy jak przysłowiowe kury. Kiedy siadłam do Garbiego – z miejsca fiknęłam kozła do tyłu… Siadłam bowiem na „gibającym” się siedzeniu zastępczym (moje zostały wyciągnięte z samochodu „na okoliczność” remontu). Jako że siedzenie nie było przymocowane i nie pasowało do garbusa, czułam się jak na fotelu bujanym…
Zanim mnie mąż doholował do domu, hol zdążył nam się zerwać ze dwa razy, parę razy gibnęłam się na nieprzymocowanym siedzeniu do tyłu, nakrywając się nogami i spódnicą, raz omal nie umarłam ze strachu na skrzyżowaniu, widząc pędzącego na mnie TIR-a… A wszystko przez jakiegoś….(i tu następuje cenzura wypowiedzi) urzędnika, który nie potrafi odróżnić VW Garbusa od VW Golfa, a któremu statystyka musiała się zgadzać.
No i zresztą KTO mógł TAKI samochód pomylić z jakimś … golfem??