Nie wiedziałam – ani gdzie to jest, ani co oznacza drugie słowo w nazwie. Na szczęście, niezastąpiony A.W. wytłumaczył mi jak tam trafić. W czasie wolnym więc, kiedy grupa rozbiegła się po Warszawie, jak to mam w zwyczaju – poszłam sprawdzić. Sprawdzić wszystko: nie tylko położenie, ale też przygotowanie kuchni. Moja grupa bowiem składała się z samych tzw. trudnych diet… Diet, o których istnieniu ja, absolutnie wszystkożerna, przedtem nie miałam zielonego pojęcia…
Nie lubię, właściwie to za dużo powiedziane – ja nie ufam restauracjom „zrobionym” na ludowo… Nie wiem dlaczego, ot, po prostu zawsze boję się że to jakaś fasada czegoś, co miało zostać ukryte.
I tak też zareagowałam tutaj.
Bo Hawira jest mieszanką stylizowanej ludowości z wystrojem zwykłej chaty wiejskiej. Maitre d’, czyli pan który „dyryguje ruchem”, wskazał mi, gdzie będziemy siedzieć, i poinformował, że wiedzą o rozmaitych dietach jakie mają członkowie mojej grupy. Ale to akurat słyszałam wszędzie po drodze, ale nie wszędzie umiano sprostać moim, czy raczej naszym, wymaganiom i nie wszędzie rozumiano, CO oznaczają poszczególne rodzaje diet. 😦
Nie miałam kogo zapytać o wrażenia z Hawiry, bo nikt z moich znajomych tam nie był przede mną z grupą.
Na 18:00 niezawodny A.W. zawiózł nas niemal pod same drzwi. Ten sam maitre d’ nas przywitał, wskazał miejsca. Grupie natychmiast spodobało się wnętrze – zrobiło na nich wrażenie przytulności. Przypomniało dom zapomniany gdzieś w Polsce. Wszyscy bowiem mieli (no niemal wszyscy) polskie korzenie.
Z duszą na ramieniu podeszłam do kelnerki, która nas obsługiwała, przypominając o dietach. Zupełnie na niej to nie zrobiło wrażenia. Z uśmiechem odparła, że już mają wszystko przygotowane i tylko poproszą o wskazanie poszczególnych osób, kiedy będą podawać.
No i – podali. Dokładnie to, co i jak miało być podane przy tych niezmiernie skomplikowanych schorzeniach.
Ośmielona zadowolonymi minami mojej grupy, i ja zaryzykowałam – jak zwykle „gnieciuchy” czyli tutaj – pielmienie ruskie. Hołdując zasadzie, że jakość restauracji poznaje się po pierogach (jakkolwiek by je nazywać). I że jeśli te są dobrze zrobione, ugotowane i doprawione – to taka restauracja musi być „smaczna”.
I jest.
Każdym następnym razem próbowałam czegoś innego i z tym samy wnioskiem – będę tam wracała i będę ich polecała każdemu biuru organizującemu żywienie swoim grupom. Do tego dochodzi żywa muzyka porywająca gości od stołu. Nawet z mojej grupy jeden z gości zapomniał, że chodzi o lasce i bardzo chciał iść tańczyć – gdyby go żona nie usadziła z powrotem, pewnie nie udałoby mi się grupy wyciągnąć z restauracji na czas. 🙂
Z czystym więc sercem polecam Kresową Hawirę.