Za oknem szaro, ponuro, mokro… Nie znoszę śniegu i zimy, ale mimo wszystko pod tą szerokością geograficzną powinna być to rzecz normalna. Śnieg, mróz, zima, białe święta.
A tymczasem – jest wietrznie, zimno, ponuro i mokro.
Jako, że dzisiaj uparcie hoduję lenia, to mam czas na wędrówki po necie. I w ten sposób trafiłam na stronę z nagraniami mojego ulubionego Andre Rieu.
A tam znalazłam – TO 🙂
I natychmiast przypomniała mi się pewna pora deszczowa w Nigerii, taka, że nawet „najstarsi górale” nie pamiętali…
Deszcz lał non stop, ulice – jak to się potocznie mawia – zamieniły się w rwące potoki.
No i w taki właśnie poranek, ledwo widoczny zza ściany deszczu, usłyszałam właśnie TO…
Magicznie hipnotyzująca muzyka dochodziła od sąsiadów, zza buszu rozdzielającego posesje.
Nie wiem co bardziej podziałało na moją wyobraźnię. Czy ten miarowy łomot deszczu o dach, czy muzyka z oddali, czy może odrealniony w tych dźwiękach krajobraz… A może wszystko na raz.
Dość na tym, że każdy ulewny deszcz kojarzy mi się od tamtego poranka zawsze i nieodmiennie z „Bolero” Maurycego Ravela.
🙂
Mój ulubiony utwór! Ma dla mnie tyle znaczeń w tej narastającej kompozycji… A z deszczem, takim wiosennym najbardziej kojarzy mi się 1 koncert Chopinowski. Tam woda z liści kapie. No i kiedyś, gdy dookoła mojego domu jeszcze nic nie było, tylko pole, druty elektryczne, a w dali las – rozpętała się nawałnica z fioletowymi piorunami, które raz po razie waliły tuż koło domu, w ogród, w druty, w słupy – bo drzew jeszcze nie było. W radiu leciało wtedy Requiem Mozarta – Confutatis… Wrażenie niesamowite! 🙂