Jesienne dygresje

Lato wprawdzie dawno się skończyło, ale sezon wycieczkowy wciąż trwa. Różne Fromborki, Torunie, Warmie, czy inne Malborki…

No właśnie… z czym mi się kojarzy Malbork?

Z gdaniskiem i rozstrojem żołądka. Nagłym i niepohamowanym rozstrojem żołądka.

Ciemność, zima, zadymka, dzień przedtem Krzyżacy mieli kolejne starcie z niepokornymi Prusami. Udał się nadspodziewanie. W opuszczonym siedlisku można było znaleźć dobra różnego, co niemiara. Najedli się więc łakomi zdobywcy do syta.

Cóż z tego, skoro nazajutrz z rana, do gdaniska, ciągnęła długa i smętna kolejka skulonych postaci. Chyłkiem przemykali zbolałym truchcikiem ku zamkowemu wychodkowi, trzymając się za brzuchy.

I ten wątek historyczny wykorzystywał mój Ojciec, w swoich opowieściach o zamku, kiedy już nie chciałam dalej zwiedzać…

Pytanie: ”wyobrażasz sobie, co się działo, gdy takiego nagle przestraszono w drodze do wychodka…” – do dzisiaj wzbudza we mnie tkliwe uczucia w stosunku do, bądź, co bądź, niemal odwiecznego wroga części moich przodków. No, bo jak tu takiemu nie współczuć, gdy pędzi przepełniony nie tylko żądzą podbojów wszelkich – pędzi ciemnym korytarzem – wypatrując znajomych sylwetek wychodków – a tu nagle, tuż za zakrętem, zza wyłomu w murze wyskakuje postać w bieli: „hu!” – donośny okrzyk – miesza się z pełnym rozpaczy jękiem nagle zatrzymanego, delikwenta… I ten nagły a charakterystyczny zapach, jako dodatek do jęku…

PICT2422
korytarz do gdaniska

Długi, niczym Golgota, korytarz do gdaniska, sam w sobie nasuwa skojarzenia tak jednoznaczne, że nie sposób myśleć o niczym innym. Także figurka diabełka, przed wejściem do korytarza nasuwa tak jednoznaczne  skojarzenia,  że  po  drodze  rozmowa  sama  z siebie schodzi na jeden nieśmiertelny temat.

Ale, ja wcale nie chciałam od tego zacząć. Chciałam zacząć od zupy szczawiowej z jajkiem. Nie dla efektów spożycia takowej, broń Boże. Jedynie dla doznań estetyczno-kolorystycznych.

W Muzeum Narodowym w Gdańsku, znajdują się części zastawy nieborowskiej. Nie jest to najładniejsza zastawa na świecie (niezbicie dająca dowód tezie, iż o gustach się nie dyskutuje…), ale najważniejsze, że ocalała w czasach „równości”.

Ta właśnie zastawa nieodmiennie kojarzy mi się z zupą szczawiową z jajkiem. Taką, jaką jadłam w dawnych dobrych czasach w rabczańskiej stołówce szkolnej. Zupa była zielona i gęsta a po środku majestatycznie pływało jajo.  Zieleń zupy niekoniecznie przywodziła na myśl skojarzenia kulinarne, ale smak miała wyśmienity. I taka zupa od lat nieodmiennie przychodzi mi na myśl przy gablocie z teryną z Nieborowa. Może dla tej zieleni, użytej w ozdobnikach, może przez przekorę.

Zagalopowałam się, a przecież zaczęłam od Malborka.

Malbork istniał w moim życiu od zawsze i to o różnych porach roku.

Najwyraziściej istniał jesienią, jeżeli tylko mojemu Ojcu udawało się wrócić z rejsu albo jeśli akurat całą rodziną byliśmy w Polsce…

Wtedy cały zamek był nasz, bo przewodnika nie potrzebowaliśmy – mój Ojciec od przedwojnia znał zamek i ciekawostki o nim.

I tak to trwało latami, aż w końcu – będąc  już na studiach – dostrzegłam w zamku wspaniałe miejsce na wagary. Pociągi wtedy jeszcze kursowały normalnie, pogoda –  jak zwykle – wagarowiczom sprzyjała; a na uczelni zapowiadał się kolejny nudny dzień… Zamek okazywał mi swą gościnność, dając schronienie.

Któregoś wszakże dnia, kiedy wychodziłam zmordowana pokonanymi  schodami i korytarzami, przed główną bramą zauważyłam pana w kurtce w zieloną kratkę. Siedział na murku przed bramą i zapalał właśnie papierosa. Znałam tego pana…

„Tata?” Pochyliłam się zdumiona ku niemu. „Co ty tu robisz?”

„No, ileż można na ciebie czekać.” Odparł mój Tato – bo to był oczywiście on. Jedyna osoba na całym świecie, która wiedziała, gdzie szukać swojego dziecka na wagarach…

Przyjechał po mnie, bo w domu był jakiś najazd gości, moja Matka zarządziła obecność domowników i kategorycznie zażądała sprowadzenia mnie z uczelni. Myśli o wagarach nie dopuszczała do siebie, zresztą za coś takiego groziłaby mi męka piekielna w postaci wysłuchiwana tzw. szkolenia ideologicznego w wykonaniu mojej matki – przez następne pół roku.

Mój nieoceniony Ojciec wziął więc na siebie trud sprowadzenia mnie do domu. Kiedy pojechał na uczelnię, usłyszał tam, że widywana jestem na Wydziale rzadko, i że jeżeli chce mnie spotkać, to musi poczekać do kolokwium lub do egzaminów, albo łapać mnie w domu… W domu, to akurat mnie nie było, o czym mój  Tato doskonale wiedział. Po obdzwonieniu zaprzyjaźnionego portu wojennego, rodziny w Krakowie, tudzież znajomych w Toruniu, zaryzykował Malbork…

Muszę nieco uwagi poświęcić mojemu Ojcu. Kapitan Żeglugi Wielkiej.  Człowiek o bardzo szerokich zainteresowaniach. Czasem nazywałam Go Człowiekiem Renesansu – bowiem co i rusz zaskakiwał  swoją wiedzą. A poza tym – był Przyjacielem, jakiego nie każdy miewa w życiu.

Nie żyje od wielu lat …

Niemniej jednak musi przebywać niedaleko nas gdyż od czasu do czasu Jego obecność odczuwam szczególnie mocno.

Kiedy w czasie bardzo zimowej zimy, jakiś czas temu wybierałam się pobiegać na nartach, moje Starsze Dziecko (wtedy uczeń szkoły podstawowej) oznajmiło mi, że ze mną nie pójdzie, bowiem obawia się wilków śnieżnych.

Wilki śnieżne, jak dowodził, mają to do siebie, że skradają się spod śniegu i znienacka wciągają narciarza z całym oporządzeniem pod ów śnieg, do jamy, czy nory – nie pamiętam już jak to „leciało”… Oczywiście pożerają tego narciarza od razu i chyba w całości, tu Dziecko się zawahało, bo nie był pewny. Nawet jednak, jeżeli nie pożerają, to na pewno rozszarpują…

A wszystko to prawie w centrum Sopotu, na Łysej Górze, pośród kłębiącego się dziko tłumu.

„Dziecko, czyś ty oszalał, skąd taki pomysł”- oburzyłam się,” Kto ci takich kocopołów naopowiadał”

Moje Dziecko z podejrzanym ogniem w oczach broniło swojej teorii, aż mnie nagle tknęło, „Dobra… to dziadek Wojtek Ci naopowiadał te historie…”

„Skąd wiesz?” Dziecko zdziwiło się trafnością mojego domysłu.

„A hasło kopyta końskie, to co? Ja Twojego Dziadka znałam dłużej niż ty… Przecież ja byłam jego córką”

„Ciebie też robił w trąbę?” zapytał Syn z nadzieją w głosie.

„W dużą jerychońską niklowaną i koncertową trąbę” odparłam i opowiedziałam mu, jak przez wszystkie lata naszej znajomości i przyjaźni mój Tato wmawiał mi, że przyprawa MAGGI robiona jest z kopyt końskich, i jak to dopiero Babcia Gosia pokazała mi roślinę, od której przyprawa wzięła nazwę…

Acha, i jeszcze jedno … Malbork – „wzięty”…

Otóż parę lat temu zdałam egzaminy na przewodnika po Muzeum Zamkowym w Malborku, a dostałam tak wysokie noty, że przy ogłaszaniu wyników zrobiło mi się zwyczajnie słabo z wrażenia.

I to był mój maleńki hołd dla mojego Ojca.

I przy sposobności spełnienie moich marzeń.

😀

Published in: on 23 października 2009 at 18:05  Możliwość komentowania Jesienne dygresje została wyłączona  
%d blogerów lubi to: