Do Galin mam specyficzny stosunek. I nic tego nie zmieni. Zawsze tam będę wracała z chęcią – do Miejsca Serdecznego.
Ale oprócz tego, że to miejsce z atmosferą, to jeszcze jest to miejsce ze smakiem 🙂 i to JAKIM smakiem 🙂
Nie lubię kaczki.
Po prostu nie lubię i już. Kiedy tylko bywaliśmy w Polsce, musiałam jeść kaczki upolowane przez jednego z moich wujów. Nie dość, ze napawało mnie to obrzydzeniem, to na dodatek one po prostu (przepraszam za wyrażenie) – śmierdziały. I nie pomogło to, że moja ciotka była doskonałą gospodynią i świetnie gotowała. Mnie to wszystko śmierdziało i koniec.
Toteż – gdy przyjechaliśmy z Dionizym do Galin po raz pierwszy i w tzw. pakiecie ujrzałam na jedno z dań KACZKĘ z jabłkami i kluseczkami – zamarłam. Dzielnie jednak nie chcąc robić przedstawienia, poczekałam na podanie owego znienawidzonego dania, zastanawiając się JAK ja to zjem… No i „wjechała” kaczucha na stół. Porcja duża. Może nawet bardzo duża. Ale myśmy byli po całodniowym objeździe tej części Prus Wschodnich i naprawdę byliśmy głodni.
Dyskretnie pochyliłam się nad talerzem, i pociągnęłam nosem. Kaczucha pachniała smakowicie. Skoro doznania węchowe mnie nie odrzuciły, spróbowałam tego specjału.
Z trudem się powstrzymałam by nie wylizać kosteczek 🙂
Zjadłam wszystko, prawie pękłam ale zjadałam. Ba! Ja to wciągnęłam po prostu. Kluseczki były wyśmienite (a przecież tak łatwo je rozgotować i zepsuć smak!), kaczucha rozpływała się w ustach, dodatki doskonale dodawały ostrości.
Słowem – oświadczam, że w Galinach można nie tylko wyleczyć duszę skołataną po długim sezonie – ale też można zmienić gust kulinarny.
I oświadczam, że LUBIĘ kaczuchę galińską…
Ale to, co tam wprost uwielbiam to ich mus czekoladowy. 🙂
I w nosie mam, że to pewnie jest jakaś bomba kaloryczna. Niech sobie będzie. Jest to tak rewelacyjne, że aż trudno się ograniczyć do jednej porcji.
Śniadania galińskie są bardzo obfite, urozmaicone i smaczne. Na stole królują dżemy i konfitury własnej roboty, a także pasty do chleba robione domowym sposobem. No i chleb mają swój. Nie lubię chleba, bo robiony jest na jakiejś chemii – i śmierdzi. Zwyczajnie śmierdzi stęchlizną.
Chleb galiński natomiast pachnie chlebem, wsią, domem. I smakuje chlebem…
Ostatni raz taki pyszny chleb jadłam lata temu w Klikuszowej (niedaleko Nowego Targu) i na M/S Świdnica (Ojciec miał rewelacyjnego kucharza, który piekł znakomity chleb).
No i jajecznica galińska ma kolor prawdziwej jajecznicy. I takiż smak. 🙂 Żadne tam anemiczne prawie białe żółtka. Normalnie kolor klasycznej „jajcówki” pamiętanej z dzieciństwa.
Jednym słowem – mniam.
Jak trafić do Galin? Trzeba jechać drogą nr 57 Bartoszyce – Biskupiec. Warto zjechać z drogi do Gospody przypałacowej na kaczuchę, czy krem z borowików, albo na mój ulubiony mus 🙂
Skomentuj